poniedziałek, 31 grudnia 2012

"Chwała dziwkom", a klientom hańba


"Chwała dziwkom" Michaela Glawoggera to ogólnie rzecz biorąc całkiem dobry dokument. Reżyser oddaje głos kobietom pracującym i pozwala im opowiedzieć o swojej profesji. Czasem ze śmiechem i sarkazmem, czasem ze znudzeniem, a czasem poruszająco szczerze i ze wstydem. Dużym plusem są też piękne i sugestywne ujęcia oraz świetnie dopasowana muzyka. Mimo to przez cały film nie mogłam pozbyć się uczucia, że ktoś próbuje mi sprzedać określoną wizję świata, która jest na tyle jednostronna, że mi nie odpowiada.

Rzecz przedstawiona jest w trzech aktach. Akcja pierwszej części tryptyku toczy się w Tajlandii, światowym centrum turystyki erotycznej. Co może zaskakiwać, to podejście pokazanych prostytutek do swojego zajęcia. Tajskie dziewczyny traktują to niemal jak pracę w supermarkecie, może nie jest idealna, ale trzeba się cieszyć, że jakąś w ogóle się ma. Wszystkie są ładne i modnie ubrane, mają przytulne mieszkania i pracują w klubach, które na oko nie ustępują niczym tym na Zachodzie. Po pracy jadają na mieście, myślą też o rozwoju zawodowym. Z pozoru wszystko jest w porządku. Coś jednak nie działa, jeśli chodzi o związki i poczucie bliskości. Seks to dla nich praca, wolą to robić w klubie; godzinka, góra dwie i mają spokój. A w domu? Niby fajnie mieć chłopaka, ale przy nim trzeba pracować cały czas. Dość wyraźnie widać tu też patriarchalny charakter społeczeństwa. Dziewczyny mają być pokorne i robić klientom dobrze, siedzą sobie za szybą i czekają aż ktoś je wybierze. Potem tylko do kasy i można iść zarabiać na chleb.

O ile w pierwszej części można się jeszcze dopatrywać jakiś pozytywnych aspektów życia prostytutek, druga nie pozostawia już złudzeń. Przenosimy się na brudne i ciasne ulicy dzielnicy czerwonych latarni w Bangladeszu. Prostytutki mieszkają tu i obsługują klientów w swoich obskurnych pokoikach. To społeczeństwo kastowe, nie ma mowy o wyborze drogi życiowej. Jeśli kobieta się tu urodziła, także zostanie dziwką. Niektóre z prostytutek wyglądają na piętnaście, a czasem nawet i mniej lat. Dla nich to walka o przetrwanie. Są gotowe wydzierać sobie (dosłownie) klientów z rąk. Przy tym ciągle pozostają na swój sposób skromne i religijne. Bardzo wymowna jest scena, w której burdel mama uczy nową dziewczynę, że kiedy klient będzie chciał, aby wzięła w usta, ona ma odpowiedzieć, iż jej usta są święte, bo recytują sury Koranu.

Trzecia część to Meksyk. Tutejsze prostytutki są najbardziej wulgarne i roznegliżowane, ale i najlepiej pasują do obrazu kobiety upadłej. Same o sobie mówią, że są przegrane i nie ma już dla nich nadziei. Żeby jakoś wytrzymać palą crack. Z drugiej strony to też najtwardsze z pokazanych w filmie kobiet. Ich życie wydaje się ciągłą walką, w której musiały się nauczyć, jak przetrwać w kulturze macho. W tej części znalazła się też scena, nad której zasadnością się zastanawiam. Z jednej strony dopełnia ona obraz zawodu kształtujący się w całości dokumentu. Jest to w końcu wiedza dość niedostępna, zobaczyć jak wygląda wizyta klienta u prostytutki. Kobieta przejmuje w niej władzę i szczegółowo wyznacza, co korzystający z jej usług może robić w ramach ceny, którą wynegocjował. Z drugiej scena jest nico zbyt wulgarna dla przeciętnego odbiorcy filmów dokumentalnych. Miłośnik dokumentów raczej nie oczekuje scen rodem z filmów pornograficznych. A miłośnik pornografii nie będzie ich szukał w filmie dokumentalnym.

A teraz o tym, co mi się nie podobało, czyli o wizerunku mężczyzn. Gdyby istniały jakieś organizacje walczące o ich prawa, powinny film "Chwała dziwkom" zaskarżyć. Znalazła się tu scena, w której bezpańskie psy kopulują z suką. I tacy właśnie są w filmie mężczyźni - jak ten pies - całkowicie atawistyczni. Kobiety można potępiać lub nie, są zepsute lub nieszczęśliwe, ale mają dusze, ciekawe charaktery. Mężczyźni kierują się tu tylko popędami, są pozbawionymi mózgu i uczuć istotami, które mają jeden cel: kopulować. Najgorzej wypadają panowie z Meksyku, których wypowiedzi to typowe chwalenie się głupotą. Nie wiem, na ile jest to obiektywny obraz. Czy rzeczywiście klienci tych prostytutek przegraliby w zawodach na IQ z chomikiem, czy po prostu reżyser specjalnie szukał takich "perełek"? Mnie obraz wydał się znacznie przerysowany, chyba po prostu mam o mężczyznach lepsze zdanie niż Michael Glawogger.

źródło: filmweb.pl

niedziela, 30 grudnia 2012

Koncert bożonarodzeniowy Angelique Kidjo


Angelique Kidjo wykonuje world music, a mówiąc bardziej po ludzku, muzykę etniczną z elementami popu i jazzu. Piosenkarka z Beninu wystąpiła w piątek na bożonarodzeniowym koncercie w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela. Trochę się obawiałam, że słowo bożonarodzeniowy może oznaczać zestaw około świątecznych szlagierów. Na szczęście nic takiego się nie stało. Angelique zaśpiewała głównie piosenki z własnego repertuaru, sporo z nich pochodziło z płyty "Oyo". Z typowo świątecznych piosenek pojawiła się tylko "Happy Xmas (War Is Over)" i przyznam szczerze, że słyszałam jej lepsze wykonania. Zdecydowanie wolę Angelique w afrykańskich rytmach.

To naprawdę ciekawe doświadczenie posłuchać takich gorących, afrykańskich rytmów w zimnej i iście gotyckiej budowli. Co mi się nie podobało, to fakt, że występowi Angelique towarzyszył jedyne akompaniament fortepianu. W muzyce etnicznej liczyłabym, jeśli nie na bębny, to chociaż jakiś towarzyszący chórek. Fortepian świetnie komponuje się z klasycznymi utworami smooth jazzowymi, ale czy z żywiołową muzyką rodem z Beninu? Jak dla mnie nie. Wokalistka i tak bardzo dobrze sobie radziła, namawiając publiczność do śpiewania refrenów piosenek i klaskania. Zresztą głos Angelique Kidjo jest jak dzwon i zagłuszyłby niejeden chór. Bajecznie się to niosło po gotyckich murach. Jedno jest pewne: ona lepiej mruczy, niż ja śpiewam.

Co mnie rozbawiło, to że w repertuarze znalazła się też piosenka "Malaika", chyba najbardziej znany utwór w suahili,  wywodzący się z Afryki Wschodniej. Tu małe przypomnienie z geografii, Benin to Afryka Zachodnia i kompletnie inny krąg kulturowy. Ale widać piosenka jest tak znana, że każda wokalistka z Afryki musi obowiązkowo ją zaśpiewać.

Nie wiem, czy po raz kolejny wybiorę się na koncert do Archikatedry. Ta lokalizacja ma oczywiście swoje plusy, choćby świetną akustykę. Ale poza tym jest zimno i nie ma łazienki. Nie dało się ukryć, że piosenkarka przeraźliwie marzła. Choć to i tak lepsze od koncertu, którym kilka lat temu uraczyła mnie Era Jazzu. Cassandra Wilson wystąpiła w najzwyczajniejszej sali konferencyjnej hotelu Hilton. Nie było nic widać i lewo co słychać. To ja już wolę zimno.



piątek, 28 grudnia 2012

Szekspir po nowemu


Nigdy nie lubiłam czytać Szekspira, zwłaszcza w oryginale. Bo o ile stylizowana na archaiczną polszczyzna jeszcze jakoś mi podchodzi, angielski rodem z XVI wieku jest nie do przetrawienia. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów sumienia, w końcu dramaty są do wystawiania na deskach teatru, a nie do robienia z nich szkolnych lektur. Dopiero wtedy oddziałują na widza, tak jak to sobie autor wymyślił, wywołując fale emocji od podziwu aż po grozę. Z chęcią też oglądam wszelkie ekranizacje dzieł Szekspira, moim łupem padły ostatnio dwie: "Koriolan" w reżyserii Ralpha Fiennesa i "Tytus Andronikus" Julie Taymor.

Oba filmy mają ze sobą wiele wspólnego. Przede wszystkim głównego bohatera - walecznego wodza - którym wzgardził Rzym. W obu mamy do czynienia z najwyższej klasy akrotstwem, w postać Tytusa Andronikusa wciela się bowiem Anthony Hopkins, a generała Gnejusza Marcjusza Ralph Fiennes (Koriolan to nazwisko, które bohater otrzymuje za swoje wybitne zasługi). Kolejne podobieństwo jest tylko pozorne, akcja została bowiem przeniesiona w czasy współczesne, a oryginalny tekst zachowany. Mimo tego filmy są kompletnie do siebie niepodobne.

źródło: www.strefaimprez.pl

Akcja "Koriolana" toczy się gdzieś na Bałkanach. Cała sceneria została podporządkowana tej rzeczywistości. O dziwo wcale nie kłóci się to z treścią, zapewne dlatego, że ta część Europy jeszcze niedawno była świadkiem scen równie krwawych jak u Szekspira. Ralph Fiennes postawił na realizm, rzymska tragedia doskonale spaja się z estetyką XX-wiecznego konfliktu zbrojnego. Temat jest w końcu ponadczasowy, ileż to razy w okresie pokoju wybitni dowódcy byli eliminowani przez polityków i przez swoją własną nieumiejętność dbania o wizerunek? Pamięć ludu jest krótka i niewdzięczna. Lud nawet nie wie, że potrzebuje wojska, potępia jego brutalne czyny, ale z drugiej strony, w momencie zagrożenia, liczy na ochronę. Sam Fiennes idealnie oddaje dwuznaczność tytułowej postaci, z jednej strony kierującej się honorem, z drugiej krnąbrnej i upartej. W połączeniu ze świetnymi zdjęciami film robi iście monumentalne wrażenie, przy czym wcale nie przytłacza.

źródło: stopklatka.pl


"Tytus Andronikus" nie jest już tak lekkostrawny. Widz musi przygotować się na prawdziwe wyzwanie. Film Julie Taymor jest bowiem prawie trzygodzinnym, postmodernistycznym eksperymentem. Z opisu filmu możemy się dowiedzieć, że to uwspółcześniona wersja dramatu. Nie jest to do końca prawdą, przynajmniej nie jest to takie uwspółcześnienie jak w przypadku "Koriolana". W filmie mieszają się style, z jednej strony mamy antyczne budowle, z drugiej gockich książąt ubranych w stylu punk i grający na automatach do gry. W efekcie akcja nie wydaje się osadzona w żadnym konkretnym miejscu i czasie. Jest raczej mocno odrealniona. Nie oznacza to, że "Tytus Andronikus" stracił cokolwiek ze swojej pierwotnej brutalności. To chyba najbardziej krwawy dramat Szekspira i taki też pozostaje. Bałam się nieco sceny okaleczenia Lawinii (w tej roli Laura Fraser), czy przerobienia na pasztet (sic!) Chirona i Demetriusza. Można by z nich zrobić prawdziwą masakrę piłą mechaniczną, na szczęście twórcy filmu się nade mną zlitowali, obserwujemy tylko efekty tych czynów. Niemniej "Tytus Andronikus" to film dla widzów pełnoletnich.

Po spotkaniu z tymi dwoma mniej znanymi dziełami mistrza dramatu, naszła mnie refleksja: gdzie byli wszyscy ci, którzy narzekają na brutalizację mediów? Zamiast na lekcje polskiego musieli chodzić na wagary. Trudno o bardziej krwawe dramaty niż te szekspirowskie, trudno też o bardziej tragiczne i fascynujące zarazem. Szekspir wyciąga to, co mroczne z ludzkiej duszy, pozwala się z tym zmierzyć i to oswoić. Najbardziej intrygujące są dla mnie konsekwencje swoich czynów, jakie ponoszą bohaterowie. Również tych dobrych. U Szekspira postępowanie właściwie przed niczym nie chroni, wręcz przeciwnie, sprowadza na bohatera wydarzenia, które będą prawdziwą próbą jego charakteru.

źródło: www.hamletscenen.dk

Wielka Orkiestra Książkowej Pomocy


Ja już odkurzyłam swoją szafę. Was też zachęcam. Na pewno znajdą się jakieś książki, o których już dawno zapomnieliście, a są jeszcze w dobrym stanie. Dołączyć do akcji "Wieka Orkiestra Książkowej Pomocy" jest bardzo prosto, wystarczy wybrać książkę (albo kilka) i przesłać ją do organizatorów akcji Agnieszki Tatery i Radka Karbowskiego.

Celem akcji jest zebranie wielkiej paki 210 książek, które zostaną wystawione na charytatywnej aukcji w serwisie Allegro. O adres wysyłki pytamy mailowo pod adresem: radek.karbowski@gmail.com.



czwartek, 20 grudnia 2012

Geniusz tkwi w prostocie


Jak stworzyć przejmująco smutną, do głębi prawdziwą, wstrząsającą i refleksyjną jednocześnie opowieść na niewiele ponad stu stronach? Nie wiem, prawdopodobnie trzeba być geniuszem. John Steinbeck niewątpliwie nim jest, a "Myszy i ludzie" to powieść idealna.

Powieść powstała w czasach Wielkiego Kryzysu i pierwotnie miała opowiadać o ciężkich losach migrujących pracowników sezonowych w Kalifornii. Steinbeck stworzył jednak o wiele więcej, uniwersalną powieść o kondycji człowieka, przyjaźni, cienkiej granicy pomiędzy dobrem a złem. Z jednej strony to bardzo prosta i realistyczna opowieść, świat robotników, ani język jakim się posługują, nie są specjalne skomplikowane. Z drugiej historia o Lenniem i George'u wychodzi poza ten świat, tworząc coś na kształt przypowieści o człowieku. Życie robotników jest ciężkie, surowe i często samotne. Siłą napędową są dla nich marzenia o własnym kawałku ziemi, które zapewne nigdy się nie spełnią.

George i Lennie wędrują od farmy do farmy w poszukiwaniu zajęcia. George to bystry chłopak, natomiast Lennie jest lekko opóźniony i przez to, pomimo swojej ogromnej postury i siły fizycznej, całkowicie bezradny. Nie wiemy, jak ich losy się połączyły, ani dlaczego George został jego opiekunem. Ale już od pierwszych stron wiadomo, że bohaterów łączy szczera przyjaźń i że nie mają na świecie nikogo poza sobą. I choć George często narzeka na to, ile kłopotów sprawia mu opieka nad Lenniem, tak naprawdę nie wyobraża sobie życia bez niego. Sam Lennie jest jak dziecko, ma bardzo dobre serce. Niestety nie panuje nad swoją siłą, przez co już nie raz przyjaciele musieli uciekać z farmy, na której pracowali. Lennie uwielbia głaskać wszystkie zwierzątka z miękkim futerkiem, co jednak dla tytułowych myszy kończy się zwykle tragicznie. George często opowiada przyjacielowi o farmie, którą będą kiedyś mieli i na której Lennie będzie mógł hodować króliki.

Bohaterowie przybywają na ranczo gdzieś w Dolinie Kalifornijskiej. Kiedy George rozmawia z właścicielem, Lennie ma się nie odzywać. W tym męskim świecie wszelka słabość, choroba nie są mile widziane. Na korzyść Lennie'ego przemawia jednak jego siła fizyczna i wytrzymałość w trakcie pracy. Bohaterowie zamieszkują w baraku, w którym śpi już kilku robotników. W oczy od razu rzuca się im antypatyczna postać Curley'a, to syn właściciela, który z góry traktuje najemnych pracowników, a do tego sam jest dość niski, przez co nienawidzi wszystkich wielkich facetów - takich jak Lennie. Już sama jego obecność zwiastuje kłopoty. Curley przychodzi do baraku szukając  swojej żony, kobiety pustej, próżnej, ale także samotnej i znudzonej, która wśród robotników szuka podziwu dla swojej urody, a przede wszystkim towarzystwa. Jest młoda, a za Curley'a wyszła, bo chciała uciec z rodzinnego domu. Tak naprawdę marzyła o karierze aktorki. George ostrzega Lennie'ego, żeby trzymał się od niej z daleka, wyczuwa, że z tej całej historii będą problemy.

Bohaterowie książki są na tle innych robotników wyjątkowi i dobrze o tym wiedzą. Bo nie są samotni. Mają kogoś na świecie, mogą liczyć na siebie nawzajem. Wyjątkowo tragiczna była dla mnie postać starego Candy'ego, którego jedynym towarzyszem był schorowany pies. Inni robotnicy w baraku narzekali jednak, że pies im śmierdzi, namawiali starego robotnika, żeby zastrzelił psa i wziął sobie szczeniaka. Candy uległ, bo taki jest świat w "Myszach i ludziach", nie można się do niczego przywiązywać, bo prędzej czy później się to straci. Nie ma sensu walczyć, machina świata i tak się potoczy i jednostka będzie musiała się przystosować. W obliczu tej kruchości tym bardziej wartościowe jawią się proste i szczere uczucia i te nieliczne chwile, kiedy człowiek ma nadzieję i kogoś, z kim dzieli swój los.


wtorek, 18 grudnia 2012

Filmem w islamistów


Są takie filmy, na których z emocji nie możesz wysiedzieć, chociaż i tak domyślasz się, jak się skończą. Taka jest "Operacja Argo". Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach, przez co zakończenie nie jest tajemnicą. Nie psuje to jednak oglądania, a wręcz dodatkowo wprawia w swego rodzaju osłupienie. Jak coś takiego mogło się udać?

Na początku filmu dostajemy krótką powtórkę z historii. Ostatnim szachem Iranu był Mohammad Reza Pahlawi (opisany przez Kapuścińskiego w książce "Szachinszach"), panujący od 1941 roku. Z czasem zaczął narastać konflikt pomiędzy nim a demokratycznie wybranym premierem Mohammadem Mossadekiem, który chciał znacjonalizować szyby naftowe. Pomysł ten nie spotkał się z ciepłym przyjęciem przez Stany Zjednoczone. W 1963 roku CIA przeprowadziło w Iranie zamach stanu, na skutek którego dotychczasowy szach został dyktatorem i marionetką rządu USA. Szach nie był lubiany, co zrozumiałe, skoro lubił prowadzić wystawny tryb życia, kiedy wielu jego poddanych głodowało. W 1979 roku w kraju zaczęło wrzeć, już w styczniu Mohammad Reza Pahlawi uciekł za granicę. I tu zaczyna się akcja "Operacji Argo".

Szach Mohammad Reza Pahlawiźródło: i-cias.com

Przenosimy się na niespokojne ulice Teheranu. Jest 4 listopada 1979 roku, wzburzony tłum protestuje przed ambasadą Stanów Zjednoczonych, żądając wydania zbiegłego szacha. W środku przerażeni pracownicy niszczą dokumenty. Szóstce z nich uda się uciec na chwilę przed tym, jak rozjuszony tłum wedrze się do budynku. Znajdują schronienie w rezydencji kanadyjskiego ambasadora Kena Taylora (Victor Garber). CIA ma twardy orzech do zgryzienia, jak wywieźć z kraju, strzeżonego lepiej niż niejedno więzienie, sześcioro ludzi, zanim znajdą ich rewolucjoniści ajatollacha Chomeiniego? Specjalista od eksfiltracji Tony Mendez (Ben Affleck) ma dość nietypowy plan, chce wywieźć ich jako członków ekipy produkcyjnej nieistniejącego filmu. Swoją drogą Ben Affleck nieco wybielił bohatera, wcielając się w jego rolę - dosłownie - Antonio Mendez był bowiem pochodzenia meksykańskiego.

źródło: www.personsoftaste.com

"Operacja Argo" to prawdziwy wyścig z czasem. Jestem pod wrażeniem Bena Afflecka, nie tyle jako aktora, ale też reżysera. W filmie czuć napięcie, nieustanne zwroty akcji podkręcają atmosferę, los bohaterów cały czas wisi na włosku, zadecydować może o nim nawet jeden niewłaściwy gest, zwrócenie na siebie uwagi w nieodpowiednim momencie. Ale nawet nie to najbardziej podobało mi się w "Operacji Argo". Przy całej tej tematyce film wcale nie jest ciężki. Trio: Tony Mendez, charakteryzator John Chambers (John Goodman) i reżyser Lester Siegel (Alan Arkin) świetnie się bawi, grając filmowemu światu na nosie. Panowie przypadną do gustu zwłaszcza wielbicielom ironicznego humoru, nie zostawią bowiem na Hollywood suchej nitki. Wyszło znakomicie, nawet jeśli to propaganda wychwalająca amerykańskie służby specjalne, to ja ją kupuję.

W rzeczywistości tego dnia z ambasady uciekły dwie grupy dyplomatów. Pierwsza z nich, pod wodzą kierownika urzędu konsularnego Richarda Morefielda, została jednak złapana. Druga, ta której losy śledzimy w filmie, chciała dostać się do ambasady brytyjskiej, jednak na drodze stanęła jej grupa protestujących Irańczyków. Dyplomaci tułali się kilka dni po prywatnych mieszkaniach, wreszcie Robert Andres (w filmie gra go Tate Donovan) skontaktował się ze swoim przyjacielem, kanadyjskim urzędnikiem ds. imigracji,  Johnem Sharedownem. Resztę z 79 dni w ukryciu grupa dyplomatów spędziła w jego domu i w rezydencji kanadyjskiego ambasadora. Ucieczka też nie była aż tak dramatyczna jak w filmie, grupy uciekinierów nie uratowały ułamki sekund, ale i tak ciężko mi sobie wyobrazić, co musieli czuć przechodząc przez odprawę z kanadyjskimi paszportami w rękach. Małym rozdźwiękiem pomiędzy fabułą filmu a rzeczywistością jest fakt, że Amerykanie odlecieli do Frankfurtu, a nie do Zurychu.

źródło: filmweb.pl

sobota, 15 grudnia 2012

Realizm po amerykańsku


David Ayer tworząc "Bogów ulicy" próbował zrobić coś, co byłoby z jednej strony fabularną wersją reality show o policjantach z Los Angeles, ale z drugiej bez elementów, które w prawdziwym życiu dominują, czyli nudy rutynowych wezwań. Taki realizm, tylko z rozmachem amerykańskiego kina akcji. Wyszło całkiem przyzwoicie.

Żeby osiągnąć efekt podglądania życia policjantów, reżyser zdecydował się na bardzo dynamiczne ujęcia, w dużej mierze z ręki. Niestety, zwłaszcza na początku filmu, jest ich zdecydowanie za dużo, do tego stopnia, że utrudniają oglądanie i męczą oko. Nie jest to film dla osób, które mają jakiekolwiek problemy z szybko migającym obrazem. Na szczęście po tym bardzo dynamicznym początku obraz nieco zwalnia, czyniąc oglądanie nawet przyjemnym.

Bohaterami filmu są dwaj dobrzy kumple Brian Taylor (Jake Gyllenhaal) i Mike Zavala (Michael Pena), którzy razem patrolują ulice. Poza tym, że obaj są dla siebie jak bracia, mają też wspólne hobby. Najchętniej przyjmują wszelkie niebezpieczne wezwania, które wymagają użycia broni lub pięści. Czasem nawet sami prowokują członków lokalnych gangów. Mówiąc wprost, sami proszą się o guza. Powiększenie się rodziny też nie będzie dla żadnego z nich powodem do zrezygnowania z ryzykownego trybu życia. To nałogowcy, ich narkotykiem jest adrenalina. David Ayer zadbał o to, żeby jego bohaterom nie zabrakło wrażeń. Reżyser i scenarzysta w jednym umieścił w ich życiorysach tyle akcji z bronią w ręku i makabrycznych odkryć, że można by obdzielić nimi cały oddział policjantów. W efekcie otrzymujemy film przepakowany akcją do granic możliwości. Dużym jego plusem są kreacje Gyllenhaala i Peny, niezwykle dopracowane i autentyczne. Z łatwością można uwierzyć, że to prawdziwe postacie  z całą ich brawurą, często dość prostym spojrzeniem na świat i męską przyjaźnią, w której o sprawach ważnych napomyka się półsłówkami, a o nieistotnych opowiada godzinami.

Tym, co może w filmie wielu widzom przeszkadzać, jest język. Mnie też przeszkadzał, choć zwykle cenię sobie realizm postaci i nie jestem za tym, że gangster mówił "o kurczę". Wykonanie meksykańskich gangsterów przerosło jednak wszystkie dotychczas przeze mnie słyszane. Nie wiem, ile razy padło w tym filmie słowo "f..ck", ale przynajmniej w wykonaniu imigrantów zza południowej granicy, częściej niż wszystkie inne słowa razem wzięte. Podobnie jak w przypadku sposobu filmowania, zabrakło tu umiaru. Takie nagromadzenie przekleństw utrudniało po prostu odbiór. Tacy są właśnie "Bogowie ulicy", do szpiku kości amerykańscy i nieco nadmierni. Jak przyjaźń to po grób, jak przekleństwa to bez przerwy, jak morderstwo to wstrząsająco okrutne, a jak strzelanina to taka, której by się Rambo nie powstydził. Z tej próby połączenia stylistyki reality show z amerykańskim kinem akcji wyszedł film niezły, ale nie arcydzieło, który można obejrzeć, ale wcale nie trzeba.

źródło: filmweb.pl

wtorek, 11 grudnia 2012

Wojna odarta z legendy


Wszystkie filmy wojenne powinny wyglądać jak "Obława", może już nikt nigdy nie pomyślałby, że wojna to dobre rozwiązanie. Życie bohaterów filmu Krzyształowicza jest odarte z godności i nadziei, mogą tylko czekać na tytułową obławę i starać się przetrwać. Zdrada jest tylko jedną ze strategii. Tu nie ma jasnych podziałów na dobrych i złych, nie dostajemy z góry wytyczonej granicy pomiędzy katem a ofiarą.

Kapral "Wydra" (w tej roli znów doskonały Marcin Dorociński) jest akowskim egzekutorem, jego niemal beznamiętnie wykonywanym zadaniem jest egzekwowanie wyroków śmierci na osobach współpracujących z Niemcami. Wraz z całym partyzanckim oddziałem porucznika "Maka" (Andrzej Zieliński) ukrywa się w lasach gdzieś na południu Polski. W oko wpadła mu młoda sanitariuszka "Pestka" (w tej roli świetnie sobie radzi Weronika Rosati). Jego kolega ze szkoły Henryk Kondolewicz znalazł się po drugiej stronie barykady. Jest donosicielem. Wiele czytałam w gazetach o tym, jak dobrze Maciej Stuhr radzi sobie w roli czarnego charakteru. Ale Henryk nie jest jednoznacznie zły, to za proste rozwiązanie jak na ten film. Jak sam o sobie mówi, jest po prostu za miękki. W czasach pokoju byłby pewnie zwykłym konformistą, w wojennych odgrywa rolę zdrajcy. To nie jedyna zdrada w tym filmie, inne są jeszcze trudniejsze do ocenienia, bo kryją się za nimi prawdziwe jednostkowe dramaty.

Krzyształowicz opowiada nam tę historię w sposób nielinearny i niechronologiczny, co moim zdaniem stanowi siłę tego filmu. Z każdą minutą odkrywamy kolejne aspekty przedstawionych wydarzeń, które każą nam zmieniać oceny wystawione bohaterom. Sama historia opowiedziana jest w sposób iście naturalistyczny, partyzanci posługują się niewybrednym językiem, a śmierć nie jest ani lekka, ani wzniosła. Momentami można wręcz wyczuć trupi odór. Jedyne czego o tym filmie nie mogę powiedzieć, to że jest kontrowersyjny. Reżyser nikogo tu o nic nie oskarża, przypomina po prostu, że wojenna zawierucha odziera z człowieczeństwa wszystkich, którzy w nią wpadną. Nawet jeśli nie ulegną i pozostaną wierni swoim wartościom, zło które widzieli, zmieni ich na zawsze.

źródło: filmweb.pl

środa, 5 grudnia 2012

Co się kryje za drzwiami w podłodze?


Moje pierwsze spotkanie z Johnem Irvingiem nie było udane. Nie dałam rady przeczytać jego książki, męczył mnie i nudził jednocześnie. Najgorsza była monotematyczność. Postanowiłam jednak podejść do jego twórczości z innej, filmowej strony. W tym wypadku jest to jak najbardziej uzasadnione, bo do "Drzwi w podłodze" Irving sam napisał scenariusz na podstawie swojej książki "Jednoroczna wdowa". Film zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, to opowieść skromna i mądra zarazem.

Tytułowe "Drzwi w podłodze" to opowiadanie napisane przez bohatera, uznanego pisarza książek dla dzieci, Teda Cole'a (Jeff Bridges). To historia chłopca, który nie wiedział, czy ma się urodzić. Jego matka mieszkała bowiem w małej chatce na skraju lasu i choć świat dookoła był piękny, w chatce były też tajemnicze drzwi w podłodze. Zniknęły tam bez wieści inne dzieci, a gdy matka próbowała ich szukać, zobaczyła tam najstraszniejsze rzeczy na świecie. Ta opowieść jest tak naprawdę metaforą całej przedstawionej w filmie fabuły. Ted i jego żona Marion (Kim Basinger) stracili bowiem swoich synów w wypadku. Ted stara się żyć dalej, na świecie pojawiła się w końcu mała Ruth, ale dla Marion te drzwi ciągle pozostają otwarte, każda próba zajrzenia tam jest dla niej traumą. Nie ma też serca do wychowywania córeczki. Ruth ma dopiero 4 lata, ale już wszystko wie o nieżyjących braciach, potrafi opisać, co działo się, kiedy powstało każde ze zdjęć wiszących na domowej ścianie pamięci.

Nadzieja na zmiany pojawia się wraz z przybyciem Eddie'ego. Chłopak przyjeżdża na lato do domu Cole'ów, żeby uczyć się od Teda, jak być pisarzem. Wiele go w tej dość ekscentrycznej rodzinie zaskoczy, wda się też w romans z Marion. Ted, który od początku o wszystkim wie, ma nadzieję, że związek z Eddiem pomoże jego żonie poradzić sobie z traumą z przeszłości. To co kryje się za drzwiami w podłodze okazuje się jednak zbyt straszne. "Drzwi w podłodze" pokazują, jak niewiele trzeba, żeby zrobić dobry film. Kilku dobrych aktorów, prosta acz ciekawa i prawdziwa w swojej wymowie historia, szczypta egzystencjalnej refleksji. Szkoda, że współczesne kino stroni od prostoty.

źródło: filmweb.pl

czwartek, 29 listopada 2012

Uczta dla oka


Podejmowanie się ekranizacji tak wiele już razy filmowanego romansu jak "Anna Karenina" to ryzykowne zadanie. Joe Wright wychodzi z niego obronną ręką. Jego sposobem na Tołstoja jest teatr. Reżyser kręci swój film na scenie, na oczach widza zmieniając dekorację, grając na jego emocjach muzyką i światłem. Efekt, trzeba przyznać, jest olśniewający. Nie jest to bowiem skromny teatr kilku aktorów, a raczej coś na kształt przygotowanych z ogromnym rozmachem musicali Teatru Roma. W "Annie Kareninie" scenografia dopracowana jest w każdym calu, współgra z dialogami i muzyką. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że w tym filmie zobaczyłam jedną z najlepszych scen balowych w życiu. Smaczku dodają musicalowe efekty, jak równomiernie stukanie urzędniczymi stemplami w rytm muzyki. W niektórych scenach część postaci zamiera w bezruchu. Dodajmy do tego niesamowicie zdobne stroje i mamy prawdziwą ucztę dla oka. Jeśli mogę coś tej formie zarzucić, to tylko to, że momentami dekoracje zmieniały się za szybko, przez co obraz nieco się rozmazywał. 


Bez zarzutu pozostaje też gra aktorska. Keira Knightley daje sobie radę w głównej roli, choć dla mnie Anna Karenina i tak już zawsze będzie miała twarz Grety Garbo. Na uwagę zasługuje też Matthew Macfadyen w roli Stiwy (brata Anny), świetnie oddający hedonistyczny charakter tej postaci. Nigdy tak naprawdę nie rozumiałam, co Anna widziała we Wrońskim, który w wykonaniu Aarona Taylora-Jahnsona pozostaje lekkomyślnym fircykiem. O wiele bardziej godną podziwu postacią jest wielkoduszny i kierujący się poczuciem moralności Karenin (Jude Law). Niestety ma on problem z okazywaniem uczuć. W filmie pojawia się też ucharakteryzowana na blondynkę Ruth Wilson - moja ulubiona odtwórczyni roli Jane Eyre.

źródło: filmweb.pl

Przyznam, że nie czytałam książki Tołstoja. Niewątpliwie muszę to nadrobić, bo chociaż film pokazuje tylko zarys postaci, już tu widać jak ważna jest w pierwowzorze literackim ich psychika. Poszczególni bohaterowie są dla mnie pewnymi typami postaw i zachowań, symbolizującymi całą arystokrację rosyjską końca XIX wieku. Stiwa jest typowym konformistą, który stara się głównie o to, aby żyło mu się wygodnie. Kiedy jego romans wychodzi na jaw, najbardziej żałuje tego, że wszystko się wydało. Jego żona Dolly czuje się oszukana i wykorzystana. Ma zaledwie 34 lata, ale po urodzeniu siódemki dzieci już została odstawiona w kąt jak stary mebel. Nie ma jednak na tyle odwagi, żeby sprzeciwić się konwenansom i odejść. Karenin to człowiek, który żyje, żeby służyć swojemu krajowi, pracuje ciężko i nigdy nie pozwala sobie na niestosowne zachowania. Anna z kolei jest kobietą pełną namiętności, którą przez lata życia w małżeństwie musiała ją stłamsić. Wroński z jednej strony jest korzystającym z życia, bogatym fircykiem, ale jeszcze nie na tyle zepsutym, żeby nie być zdolnym do prawdziwego uczucia. Ciekawym wątkiem jest ten Lewina i Kitty, których związek okazuje się miłością idealną - prostą, uczciwą i spełnioną. Konstanty Lewin to człowiek uczciwy, poszukujący w życiu szczęścia, które widzi w małżeństwie. Kocha swoje wiejskie życie, na swoich polach pracuje ramię w ramię z chłopami. Pomaga też bratu, choremu na gruźlice socjaliście, nie bacząc na problemy, jakie ten może na niego sprowadzić. Kitty, po początkowym zachłyśnięciu się dworskim życiem, wybiera jednak poczciwość i oddanie Lewina. Okazuje się także, że dziewczyna na bardzo dobre serce. Myślę, że taki był zamysł autora. Zestawienie zepsutej i pełnej hipokryzji arystokracji, uczciwemu życiu i kierowaniu się sercem.




środa, 28 listopada 2012

Chwila refleksji


Co prawda zwykle wolę pisać o kulturze, a nie o bieżących wydarzeniach, ale dziś przeczytałam artykuł, który mnie naprawdę zainspirował. Mowa o tekście Michała Olszewskiego "Karate po polsku". Oto fragment:

Należę, jak się zdaje, do najgorszego gatunku, skazanego na rychłe wyginięcie. Uważam bowiem, że (wyjąwszy przypadki kliniczne) każdy ma trochę racji, co w dzisiejszej Polsce ustawia mnie na pozycji straconej. Uważam, że rację miewają zarówno Adam Michnik, jak i Rafał Ziemkiewicz, że w partii Jarosława Kaczyńskiego pojawiają się interesujące pomysły na naprawę kraju, a Platforma Obywatelska nie prowadzi nas ku rychłej zgubie. Jarosław Gowin nie przejmuje mnie odrazą, na stronach "Krytyki Politycznej" znajduję sensowne treści, na stronach "Teologii Politycznej" - również. Sadzę, że ci, co chodzą z krzyżem po Krakowskim Przedmieściu, mają do tego takie samo prawo jak ci, którzy w Boga nie wierzą. Banał? W Polsce, niestety, postawa, z której trzeba się tłumaczyć. 

Mam bardzo podobne odczucia. Nastroje ostatnio na tyle się zaostrzyły, że coraz ciężej być pośrodku, nie reprezentować żadnej skrajności. Zaczęło się w mediach i powoli ogarnia społeczeństwo. Doskonale dało się to wyczuć w atmosferze towarzyszącej filmowi "Pokłosie". Wydawało mi się, że wojują ze sobą dwa poglądy. Polacy mordowali Żydów vs. Polacy ratowali Żydów - jakby oba ta zdania nie mogły być prawdziwe jednocześnie! Martwił też poziom dyskusji, pełen uprzedzeń i personalnych ataków. Niektóre wypowiedzi przeciwników filmu ocierały się o naruszenie prawa. Ale i część osób broniących filmu powinna zrobić rachunek sumienia. Bo czy nie zagarnęła monopolu na prawdę i nie myślała o swoich przeciwnikach - kretyni?

Na potrzeby "Pokłosia" można by sparafrazować przytaczaną przez Olszewskiego opowieść o mądrym rabinie, który rozsądzał spór pomiędzy dwoma Żydami. Jeden powiedział: "Polacy zabijali Żydów", rabin wskazał na niego, mówiąc: "Masz rację". Drugi zaprotestował: "Polacy przecież ratowali Żydów i to z narażeniem życia:, rabin odpowiedział: "Ty też masz rację". A kiedy ktoś z tłumu zaprotestował, że przecież obaj nie mogą mieć racji, bo "To Żydzi zabijali Polaków", rabin powiedział: "I ty też masz rację".

Sama już spotkałam się z takim podejściem. Kiedy przyznaję, że jestem chrześcijanką, czasem mogę spotkać się z potępieniem, a nawet z zarzutami o hipokryzję i wszystkie zbrodnie świata ze strony osób niepopierających takiego światopoglądu. Z kolei dla tych bardziej radykalnych, będę czymś na kształt zdrajcy. Podobnie jest z moim wegetarianizmem. Są osoby, które - z jakiś powodów - będą mi chciały koniecznie udowodnić, że na pewno jestem hipokrytką i krzywdzę zwierzęta w jakiś inny sposób i to jest nawet gorsze od jedzenia mięsa. Dla radykalnych wegetarian też będę godna potępienia, bo przecież nie jestem wystarczająco eko. Możliwe, że część z tych zarzutów jest nawet prawdą, w końcu jestem tylko człowiekiem. Ale dlaczego nie możemy spróbować dostrzec pozytywnych stron. I kiedy ktoś robi coś dobrego po prostu docenić jego postawę, zamiast wypominać, co jeszcze mógłby zrobić. A gdybyśmy tak, zamiast oceniać, staromodnie posłuchali, co druga storna ma do powiedzenia? Bez gotowego zdania jeszcze zanim on czy ona zdąży się odezwać?

Wierzę, że ten obraz jest fałszywy i tak naprawdę większość z nas jest gdzieś pośrodku, a świat ocenia własnym rozsądkiem i rozumem, a nie gotowymi schematami. Tylko po prostu giniemy gdzieś w tym natłoku jadowitych wypowiedzi. Wiadomo, że radykalizm rodzi radykalizm. Gdy ktoś nas atakuje, bronimy się i przez to sami stajemy się bardziej radykalni w naszych opiniach. Ale przecież nie można dać sobie narzucić takiego stylu myślenia! Dlatego proponuję bunt. Im bardziej będą koło nas głośno krzyczeć, tym większym wykazujmy się rozsądkiem. I pozostańmy otwarci na drugiego człowieka.

Całość cytowanego przeze mnie tekstu można przeczytać na łamach "Tygodnika Powszechnego", nr 49 (3308).

wtorek, 27 listopada 2012

Szczuroameryka


American dream to w Polsce wciąż drażliwa kwestia, wielu nadal w niego wierzy, nieustannie porównując naszą rzeczywistość do Zachodu. Zachód nie przez przypadek jest przez wielkie z, bo to synonim tego co lepsze: lepszego kina, lepszej gospodarki, lepszego społeczeństwa. I choć od ponad 20 lat sami mamy już kapitalizm, nadal nie otrząsnęliśmy się z tego kompleksu wschodniego. Piszę o tym dlatego, że nawet dziś książka Edwarda Redlińskiego "Szczuropolacy" mogłaby wzbudzić niemałe kontrowersje (choćby za stawanie naszej emigracji w negatywnym świetle), a co dopiero w 1994 roku, kiedy została po raz pierwszy wydana. Tak wtedy pragnęliśmy tego kapitalizmu, po latach spędzonych w szarości Rzeczpospolitej Ludowej. I co? Redliński śmie twierdzić, że ten wymarzony kapitalizm nie jest rajem, jest szczurowiskiem.

Bohaterowie Redlińskiego wpadli w pułapkę amerykańskiego snu. Zamiast szybkiej kariery od pucybuta do milionera, czekała na nich ciężka i słabo opłacana praca na czarno, życie w ciasnych, obskurnych mieszkaniach i poczucie wyobcowania. Dlaczego zatem nie wracają? Bo to przecież wstyd, przyznać się po porażki w raju, lepiej już zacisnąć zęby i udawać, że wszystko jest OK, że wcale nie mieszka się na Greepoincie, tylko na Manhattanie, że wcale się nie zarabia sprzątaniem, tylko rozkręca własny biznes. Przecież rodzina w kraju czeka na dolary.

źródło: dlastudenta.pl

Narratorem powieści jest Marek Kamela, dziennikarz, który w Ameryce zarabia redagując książkę pewnego weterana. "Stek bzdur" - jak sam ją określa. Praca ta przyprawia go o bezsenność, dlatego decyduje się wynająć łóżko w pewnym, zajmowanym przez polskich emigrantów, mieszkaniu i choć przez weekend tam się wyspać. Pozostałych bohaterów poznajemy oczami, a właściwie uszami Marka. Powieść jest bowiem zapisem podsłuchanych przez niego rozmów z kolejnych czterech niedziel. Ta nietypowa konstrukcja nadaje fabule dynamiki a lekturze uroku zakazanego owocu. Razem z Markiem podsłuchujemy w końcu, co dzieje się w mieszkaniu Azbesta. Główny lokator zawdzięcza swoją ksywkę pracy przy usuwaniu azbestu. Jest to zajęcie bardzo wśród Polonii pożądane i zdecydowanie bardziej opłacalne, niż zajmowanie się zwykłymi rozbiórkami. Azbest w Ameryce radzi sobie całkiem nieźle, właśnie założył własną firmę Polish Renovation, która będzie się zajmowała zbieraniem wyrzuconych rzeczy i sprzedawaniem ich w Polsce. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Azbest sprowadzi do Stanów żonę i dzieci. Kolejnym lokatorem jest Potejto, czyli rolnik o imieniu Ignacy, który szczyci się tym, że przepracował w rzeźni na dwie zmiany trzy lata i ani razu nie wziął wolnego. Jest też Mruk, którego Ameryka oszukała. A właściwie oszukał go pewien Grek, który nie zapłacił mu za pracę. Mruk bardzo źle to zniósł, teraz całymi dniami nie rusza się z łóżka marząc o powrocie do Polski. Nie ma jednak pieniędzy na bilet, a poza tym powstrzymuje go wstyd. Profesor radzi sobie trochę lepiej, choć przez swoją nienawiść do amerykańskiego kapitalizmu coraz więcej pije. Pank za to przyjechał do USA robić karierę, na razie stara się przetrwać. W mieszkaniu bywa też Tereska, siostra Azbesta, dopiero co przyjechała do Ameryki, nie zna ani słowa po angielsku, mieszka z grupą innych kobiet z Polski i szuka pracy. Przy sprzątaniu, jak wszystkie Polki na Greenpoincie. W mieszkaniu pojawi się też tajemnicy Lojer, człowiek całkowicie zamerykanizowany i przystosowany do wyścigu szczurów.

Obraz bohaterów jest smutny, momentami brutalny. W książce pada stwierdzenie, że emigranci to takie nie wiadomo co, już nie Polacy, ale jeszcze nie Amerykanie. Zagubili się w tym obcym świecie. Stare prawdy już tu nie działają, a nowe wciąż pozostają tajemnicą. Redliński zwraca uwagę na upadek moralności, bo choć emigranci dalej manifestują przywiązanie do religii czy narodowych symboli, uosabianych choćby w postaci Wałęsy, nie idą za tym żadne wartości. Doskonale ukazuje to groteskowa scena, w której Potejto modli się do Matki Boskiej o wygraną na loterii i pyta, jakie numery ma skreślić. Bo skąpstwo i zachłanność to główne grzechy emigrantów, którzy będą walczyć o każdego dolara, a nawet o zepsute jajko. Czy dawne wartości po prostu zostały odrzucone, bo przeszkadzały sztuce przetrwania w tym nowym świecie? Czy może po prostu nigdy ich nie było, w kraju to zewnętrzna fasada i kontrola społeczna kazały zachowywać normy, bez ich zrozumienia i uznania za swoje? Bardziej przekonuje mnie ta druga wersja, bohaterowie zwracają się w stronę symboli religijnych i narodowych nie po to, żeby szukać odpowiedzi. Idą do polskiego kościoła, bo to coś co znają i przez to czują się tam bezpiecznie. To taki kontrast wobec nieznanej, mówiącej niezrozumiałym językiem Ameryki. A na co dzień jest walka, ciułanie każdego grosza i nadzieja, że nikt nie oszuka. Bo przecież większość jest tam nielegalnie i stanowi łatwy cel dla wszelkiego rodzaju oszustów. W takim świecie nikomu nie można ufać. Za to właśnie Profesor nienawidzi Ameryki. Bo przecież ona wie o swoich szczurowiskach, o nielegalnych emigrantach, ale nic z tym nie robi. Pasuje jej ta tania, nielegalna siła robocza. A Amerykanie tej zgnilizny nie czują.

Na podstawie "Szczuropolaków" powstał film "Szczęśliwego Nowego Jorku" w reżyserii Janusza Zaorskiego. Bardzo się cieszę, że go nie widziałam przed przeczytaniem książki. Wtedy Azbest musiałby mieć dla mnie twarz Cezarego Pazury, Lojer Bogusława Lindy, a Tereska Katarzyny Figury.

źródło: filmweb.pl

sobota, 24 listopada 2012

Onirycznie i trochę strasznie


W niewiele ponad 6 minut można opowiedzieć historię przekleństwa, jakie spadło na pewne senne miasteczko, a także zagłębić się w psychikę mordercy. Nie wierzycie? To zobaczcie animację Bartka Kulasa pt. "Millhaven". To adaptacja piosenki Nicka Cave'a z albumu "Murder Ballads" w niesamowitym wykonaniu Katarzyny Groniec.

źródło: www.polishshorts.pl

Kolorystyka i forma animacji sprawiają, że miasteczko Millhaven wydaje się senne, ale jednocześnie jest w nim coś niepokojącego. Wrażenie przypomina trochę złowrogą ciszę. Tylko, że tu nie ma ciszy w tle. Jest muzyka, nawet bardziej niepokojąca niż obraz. I jest Lotta, urocze dziewczę z blond włosami, które opowiada nam historię klątwy, która spadła na miasteczko. Szybko okazuje się, że tym przekleństwem jest sama Lotta. W jej historii daje o sobie znać cały geniusz Katarzyny Groniec, w której głosie słyszymy rodzące się szaleństwo, z nutką żalu po nieudanym morderstwie. Dlaczego to grzeczne, skromne i pobożne dziewczę zabija? Angielska wersja piosenki nie daje nam odpowiedzi na to pytanie. W refrenie przewija się zdanie "Even God's children all have to die", w polskim tekście przetłumaczone jako "Nie znasz dnia ani godziny - tylko Bóg je zna!"; ale tłumacz idzie o krok dalej i zmienia ostatni wers piosenki: "Nie znasz dnia ani godziny - znam je tylko ja!". Zmiana drobna, ale znacząca. Autor polskiego tekstu, Roman Kołakowski, zagłębia się w psychikę Lotty, podpowiada motywy. Czy Lotta uważała się za boga, czy tylko za posłańca, wypełniającego jego wolę? To już sami oceńcie, bo naprawdę warto zobaczyć tę krótką animację.


wtorek, 20 listopada 2012

Lata dwudzieste, lata trzydzieste...


Obejrzałam dwa filmy, których ciężko ze sobą nie porównywać. Akcja obu toczy się w magicznych latach 20. i 30., oba nawiązują też fabułą to problemu korupcji w policji, mało tego powstały na podstawie prawdziwych historii. W tym zestawieniu jednak wyreżyserowana przez Clinta Eastwooda "Oszukana" wypada o wiele gorzej od "Gangstera" Johna Hillcoata.

źródło: filmweb.pl

O filmie Eastwooda można co najwyżej powiedzieć, że jest poprawny. Nie ma tu dużych błędów, które można by wytknąć, poza całkowitym brakiem polotu. Stylistyka filmu przypomina bowiem serial, czy też produkcje, które kiedyś telewizja TVN puszczała w cyklu "Prawdziwe historie". Historia opowiedziana jest od punktu A do punktu B, bez żadnych zmian tempa, specjalnie emocjonujących czy zwrotnych momentów. Również aktorsko film nie jest arcydziełem, w zasadzie poza kreacją Johna Malkovicha jako wielebnego Gustava Briegleba nie ma na co popatrzeć. Tym co w filmie ciekawe, jest historia, na której podstawie powstał. 9-letni syn Christine Collins (Angelina Jolie) zniknął w 1928 roku. Po kilku miesiącach policja z Los Angeles ogłosiła odnalezienie chłopca, tylko tylko, że Christine nie rozpoznała w nim swojego syna Waltera. Kobiecie próbowano wmówić, że jest to skutek szoku, a kiedy ta dalej obstawała przy swoim, kapitan J. J. Jones zdecydował się umieścić ją w szpitalu psychiatrycznym. Bez wyroku, bez jej zgody, bez żadnych badań. Pani Collins wyszła ze szpitala dzięki pomocy wielebnego Briegleba i to dopiero, kiedy wyszło na jaw, że jej syn mógł paść ofiarą seryjnego mordercy, którego zbrodnie znane są jako The Wineville Chicken Coop Murders.

Dramatyczne prawda? Ciężko nawet wymyślić taką fabułę! Tu twórców wyręczyło życie.  Ci jednak nie dali nic w zamian. W filmie potwornie męczą czarno-białe charaktery. Z góry wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości.Z informacji, które o Christine Collins można znaleźć w Internecie, wynika, że była to kobieta niezależna, która z mężczyznami zwykła rozmawiać w sposób konkretny, zupełnie jak w biznesie. Nie była za to pięknością. Żadnej z tych cech nie znajdziemy u filmowej Christine. Postać Angeliny Jolie jest przeważnie zapłakana i zagubiona.

źródło: kinoactive.pl

Zupełnie inaczej przedstawiają się osobowości bohaterów "Gangstera". Fakt, że ciężko ich nie polubić i to raczej po ich stronie znajdzie się sympatia widzów, niemniej nie można ich nazwać nieskazitelnymi, ani nawet praworządnymi. Bracia Bondurantowie bowiem, tak jak wszyscy ich sąsiedzi w czasach prohibicji, trudnią się wyrobem i sprzedażą alkoholu. Forrest (Tom Hardy) i Howard (Jason Clarke) to twardzi faceci, nie są zbyt subtelni, często używają siły, a w obronie honoru nie zawahają się nawet zabić. Czarną owcą w rodzinie jest zdecydowanie mniej męski i trochę nieporadny Jack (Shia LaBoeuf), ale to on marzy o zostaniu wielkim gangsterem. On i jego przyjaciel Cricket (Dane DeHaan) zbierają wszystkie wycinki z gazet o słynnym gangsterze Floydzie Bannerze (Gary Oldman). To również Jack wpędzi braci w kłopoty przez zbytnie obnoszenie się zdobytym bogactwem. Bracia Bondurantowie nikogo nie słuchają i nikomu się nie kłaniają. A już na pewno nie skorumpowanej policji i agentowi specjalnemu Charlie'emu Rakesowi (Guy Pearce), który zażąda łapówek od wszystkich producentów alkoholu. Jak nietrudno się domyślić wszystko to zmierza to krwawej wojny.

"Gangster" to film w starym, gangsterskim stylu. Jak to w męskim świecie, bywa krwawo, a przegrywa ten, kto okaże słabość. Akcja toczy się nieśpiesznie, prowadząc widza po amerykańskiej prowincji końca lat dwudziestych. Film to też popis wysokiej klasy aktorstwa, ale to nie Gary Oldman jest tu gwiazdą. "Gangstera" całkowicie kradnie Tom Hardy i jego brawurowa kreacja. Patrząc na Forresta nietrudno uwierzyć w legendę o jego nieśmiertelności. Zdradzę tylko, że bohater powinien umrzeć w filmie co najmniej dwa razy. Hardy udowadnia też, że można wypowiedzieć świetną kwestię bez ani jednego słowa. Charakterystyczne chrząknięcie Forresta jest odpowiedzią, która kończy każdą dyskusję. Dawno nie widziałam w kinie tak magnetycznej postaci, aż trudno uwierzyć, że prawdziwy Forrest Bondurant chodził kiedyś po świecie.

sobota, 17 listopada 2012

Stosik


Zdobycze z dzisiejszego kiermaszu Wydawnictwa Czarne:


- Lidia Ostałowska "Bolało jeszcze bardziej";
- William Dalrymple "Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach";
- Jean Rolin "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa";
- Riccardo Orizio "Zaginione białe plemiona";
- Jacek Hugo-Bader "Dzienniki kołymskie";
- Paweł Smoleński "Irak. Piekło w raju".

piątek, 16 listopada 2012

Wzloty i upadki "Mistrza"


Zawsze trochę się boję recenzować takie filmy jak "Mistrz". Boję się napisać, że wątek się rozmywał, a niektóre elementy nie pasowały. A to dlatego, że na takie uwagi wiele osób ma tylko jedną odpowiedź: "Nie rozumiesz kina ambitnego". I to w zasadzie zamyka dyskusję. A jednak podejmuję wyzwanie, zmierzę się z najnowszym dziełem Paula Thomasa Andersona.

Głównym bohaterem film jest Freddie Quell (Joaquin Phoenix), alkoholik i erotoman, wychowany w iście patologicznych warunkach. Na jego niepewną i nieprzewidywalną osobowość wpływ miała także trauma przeżytek wojny. Freddie bowiem służył jako marynarz podczas II wojny światowej. Potem zostawiono go samemu sobie. Tak oto poznajemy ofiarę idealną dla wszystkich fałszywych proroków. Nie żeby Freddie czuł potrzebę wzbogacenia swojego życia duchowego, nic z tych rzeczy. On po prostu pragnie kontaktu z drugim człowiekiem, zainteresowania, którym do tej pory nikt go nie obdarzył. Przecenia nawet drobne jego oznaki, jak choćby krótki związek z 15-letnią Doris. Na skutek zbiegu okoliczności, a właściwie alkoholowego zamroczenia Freddie trafia na statek mistrza. 

Nie jest tajemnicą, że postać mistrza, czyli Lancastera Dodda (Philip Seymour Hoffman), jest wzorowana na założycielu Kościoła Scjentologicznego. Warto tu wspomnieć, choć pewnie wykażę się tu brakiem tolerancji dla odmiennego światopoglądu, że L. Ron Hubbard był też pisarzem science-fiction, czego ślady widać w jego naukach. Hubbard twierdził, że space opera (najsłynniejszym przedstawicielem tego gatunku są "Gwiezdne wojny") jest odbiciem wspomnień prawdziwych wydarzeń sprzed milionów lat. Lancaster Dodd, podobnie jak jego pierwowzór, rekrutuje członków swego Kościoła głównie wśród bogatych Amerykanów. Jego poglądy są mieszaniną wiary w reinkarnację z psychoanalizą Freuda. Czy Lancaster jest przekonujący? To już zależy, czy chce się mu wierzyć. Z jednej strony może zaskakiwać fakt, że poza zdolnością wpływania na ludzi, Dodd w zasadzie niczym się nie wyróżnia. Ani specjalną mądrością, ani charyzmą. Z drugiej jednak strony, jeśli przyjrzymy się przywódcom sekt czy nawet narodów, znajdziemy tam przeważnie zwykłych, a nawet zakompleksionych ludzi. znajdziemy autora przeraźliwie nudnej książki Adolfa Hitlera, cierpiącego na manię prześladowczą Stalina, czy najzwyczajniej głupiego Idiego Amina. Czy jeśli tacy ludzie porywali za sobą narody, przeciętny Lancaster Dodd nie może porwać kilku tysięcy dusz? 


Pozostaje tylko jedno pytanie, po co mistrzowi ktoś taki jak Freddie Quell? Mistrz bardzo źle znosi krytykę swoich poglądów, może więc, poza wykształconymi bogaczami, marzy mu się taki prosty, ale wierny wyznawca? Taki, który nawet nie rozumiejąc nauki mistrza, będzie gotowy dla niego zabić? 

Relacja Freddie'ego i Lancastera oraz proces przemiany tego pierwszego niewątpliwie są dużymi zaletami filmu. Co jest jego słabością, to duża epizodyczność i dość wolne tempo. W pewnym momencie w filmie następuje moment kulminacyjny, moment ostatecznego przeobrażenia bohatera. Byłam przekonana, że to już koniec filmu, ale reżyser zagrał mi na nosie. Następują kolejne epizody, które jeszcze bardziej rozmywają i tak niewystarczająco ostro zarysowany wątek główny.

źródło: kultura.wm.pl

sobota, 10 listopada 2012

Dlaczego Róża była nieszczęśliwa?


"Cudzoziemka" Kuncewiczowej nie zostanie moją ulubioną książką, ale wcale to nie oznacza, że nie warto jej czytać. Jest książką niezłą, ci którzy zaliczają ją do największych polskich powieści psychologicznych pewnie się nie mylą. Pewnych rzeczy jednak mi brakowało, a pewne mnie irytowały.

Powieść ma iście mozaikową kompozycję. Różę Żabczyńską poznajemy pod koniec jej życia, jako kobietę drażliwą, czy wręcz złośliwą, z którą bliscy nie mają łatwego życia. Zastanawialiście się czasem, spotkawszy jakąś wyjątkowo złośliwa starszą osobę, co też musiało wydarzyć się w jej życiu, że jest aż tak bardzo zdeterminowana, żeby uprzykrzać życie innych? Ja często. Mam wrażenie, że monopol na takie zachowanie mają starsze kobiety. Nie chcę tu generalizować, zdarzają się też pewnie chodzące anioły i wyjątkowo drażniący panowie, a jednak to panie są najbardziej skłonne choćby do krwawych walk o miejsce w komunikacji miejskiej. Zawsze kiedy widzę taką scenę, myślę że to pewnie jakaś frustracja gromadzona całe życie wreszcie znalazła ujście w tak drobnych, codziennych sprawach. Taka właśnie jest Róża - humorzasta i  niemiła. W serii retrospekcji dowiadujemy się, co doprowadziło ją do tego stanu.

Tę wychowaną w Taganrogu córkę polskich zesłańców do kraju sprowadziła ciotka, która nie chciała pozwolić, aby polskie dziewczę chowało się na obczyźnie. Aby Róża była bardziej polska, zmieniła jej nawet imię. Teraz miało już nie być Róży, była Ewelina. Dziewczyna czuje się zagubiona w Warszawie, przynajmniej do czasu, kiedy poznaje Michała. Niestety Michał okazuje się niestały w uczuciach. I tu leży mój pierwszy zarzut wobec książki, czy tym szczenięcym zawodem miłosnym można tłumaczyć całe nieudane życie? A może Róża-staruszka wcale nie tęskni do Michała? Może Michał uosabia tylko wszystkie jej niespełnione marzenia?

Róża, pełna nienawiści do rodzaju męskiego, wychodzi za spokojnego i nieporadnego nauczyciela matematyki Adama. Od początku patrzy na małżeństwo jako źródło swojego nieszczęścia. Ma niemalże o nie pretensje do całego świata. Czyżby zapomniała, że weszła w nie z własnej, nieprzymuszonej woli? Prawdę mówiąc, podczas lektury zaczęłam się zastanawiać, czy bohaterka aby umyślnie nie kieruje swoim życiem tak, by być nieszczęśliwą, jakby się w tym nieszczęściu lubowała. Niewątpliwie dużymi dla niej ciosami były strata najstarszego syna oraz wymuszone poczęcie córki. Za wątek Marty akurat Kuncewiczową podziwiam. Mało kto ma odwagę mówić o matkach, które nie kochają swoich dzieci. Zarówno w czasach pisarki, jak i obecnie ten temat to niemalże zbrodnia. A jednak się zdarza. Róża widzi w Marcie Adama i nie chce na nią patrzeć.

Stosunek do córki zmienia się dopiero po tym, jak Róża odkryje w niej talent muzyczny. Bo Róża kocha muzykę, marzyła o zostaniu słynną pianistką, ale ciotka kazała jej uczyć się gry na skrzypcach. Nic co robi bohaterka książki nie jest racjonalne, a co gorsze dla członków jej rodziny, Róża jest całkowicie nieprzewidywalna. Jej nastrój co chwilę się zmienia, w każdym momencie można spodziewać się ataku. I tu moja kolejna pretensja do Kuncewiczowej, moim zdaniem trochę przerysowała tę postać. Jej egzaltacje są tak nagłe i abstrakcyjne, że aż nienaturalne. Nie do końca też podoba mi się zakończenie powieści, śmierć Róży jest zdecydowanie zbyt sielankowa, żeby nazwać ją realistyczną.

Tym co ciekawe w powieści, jest stosunek Róży do otaczającego świata. Całkowicie emocjonalny i zmienny. Raz coś jej się podoba, raz wręcz odwrotnie. Nawet do ojczyzny tak podchodzi, kocha ją kiedy jest szczęśliwa, a kiedy szczęście się kończy zaczyna nienawidzić. Mało tego, to Polskę obwinia o wiele swoich nieszczęść, między innymi niezrealizowaną karierę muzyczną. Ta subiektywna wizja świata to niewątpliwie ważne spostrzeżenie. Bo któż z nas tak naprawdę patrzy na świat inaczej jak przez pryzmat emocji?

źródło: www.proszynski.pl

sobota, 3 listopada 2012

Traktat o samotności


Film "Jestem" Doroty Kędzierzawskiej przeszedł bez wielkiego echa, zdobył parę nagród w 2005 roku, m.in. Orła za najlepsze zdjęcia, nagrodę publiczności na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdynii czy wyróżnienie podczas Berlinale. A potem zniknął w natłoku nowości. A szkoda, bo to jeden z tych pięknych filmów, który do głębi porusza i na długo zapada w pamięć. "Jestem" ma cechę, którą bardzo cenię we wszelkich utworach, czy to literackich, czy filmowych, mianowicie pokazuje istotę rzeczy, przypomina o sprawach podstawowych. Często o nich zapominamy zajęci codziennością, z błahych tak naprawdę powodów gotowi jesteśmy wszczynać wojny, zrywać związki, popadać w depresję. A potem przychodzi jakiś pisarz czy reżyser i nas zawstydza. Przypomina, że na tym świecie są sprawy fundamentalne i to bez nich nie da się żyć, a nie bez tego za czym tak cały czas gonimy.

"Jestem" to opowieść o jedenastoletnim chłopcu - Kundlu. Pewnego dnia Kundel ucieka z domu dziecka do matki. Ale matka (Edyta Jungowska) go nie chce, jest zbyt zajęta kolejnymi swoimi nieudanymi miłostkami. Nikt też Kundla nie szuka, nie ma żadnego pościgu, jakby świat nie zauważył jego zniknięcia. Chłopiec zamieszkuje na opuszczonej barce, żeby mieć za co kupić jedzenie zbiera złom. Kundel cierpi jak tylko może cierpieć dziecko. I to wcale nie dlatego, że nie dojada albo sypia na tej obskurnej barce. Cierpi z samotności. Bo człowiek nie może być sam. Potrzebuje drugiego człowieka jak powietrza. Potrzebuje, żeby ktoś przejmował się jego losem i go dostrzegał. Los Kundla odmieni dopiero znajomość z Kuleczką.

Rzecz dzieje się w małym, szarym miasteczku. Życie płynie to polowi i jednostajnie jak woda w rzece, nad którą mieszka Kundel. I choć miasteczko przypuszczalnie ma niewielu mieszkańców, to jednak każdy zajęty swoimi sprawami, nie przejmuje się losem samotnego chłopca. Ten niedookreślony czas i miejsce sprawiają, że historia nabiera uniwersalnego charakteru. To nie jest tylko historia jakiegoś tam chłopca, to historia wszystkich ludzi.

źródło: filmweb.pl

środa, 31 października 2012

Jak używać cudzysłowu?


Już sama odmiana słowa cudzysłów sprawia wielu osobom problem. Dlatego na początek małe przypomnienie. Zapisujemy coś w cudzysłowie, a nie w cudzysłowiu. Dla ułatwienia można zapamiętać, że cudzysłów odmienia się jak rów, wszyscy przecież wiedzą, że leżymy w rowie, a nie w rowiu. Dalsza odmiana wygląda tak:

L.p.
M. (Kto? Co?) cudzysłów
D. (Kogo? Czego?) cudzysłowu
C. (Komu? Czemu?) cudzysłowowi
B. (Kogo? Co?) cudzysłów
N. (Kim? Czym?) cudzysłowem
Ms. (O kim? O czym?) cudzysłowie
W. cudzysłowie

L.m.

M. (Kto? Co?) cudzysłowy
D. (Kogo? Czego?) cudzysłowów
C. (Komu? Czemu?) cudzysłowom
B. (Kogo? Co?) cudzysłowy
N. (Kim? Czym?) cudzysłowami
Ms. (O kim? O czym?) cudzysłowach
W. cudzysłowy

Skoro już ustaliliśmy, jak się odmienia słowo cudzysłów, czas przejść do rzeczy ważniejszej. Mianowicie, jak  tego znaku interpunkcyjnego używać. I jak go nie nadużywać. Podstawowe zastosowanie wynika z samej nazwy cudzysłowu, używamy go, gdy posługujemy się cudzym słowem (cytatów napisanych kursywą nie musimy już zaznaczać cudzysłowem). Cudzysłowu możemy też użyć ze względów znaczeniowych i stylistycznych. To właśnie użycie sprawia zwykle najwięcej problemów. Po pierwsze użycie cudzysłowu oznacza ironię. Gdy piszemy, że ktoś jest "inteligentny", uważamy go za głupka. Po drugie cudzysłowem oznaczamy wyraz obcy stylistycznie. Ale nie oznacza to ujmowania w cudzysłów wszystkiego, co w jakiś sposób nie pasuje nam do zdania albo użyliśmy tego przenośnie. A to niestety zdarza się nagminnie, w internecie aż roi się od nadmiaru cudzysłowów. Możemy przeczytać zdania typu Mam teraz "matmę". To nie jest dobry pomysł. Wyraz obcy stylistycznie to np. wyraz bardzo potoczny użyty w tekście naukowym, a nie dowolne słowo użyte w niedosłownym znaczeniu czy związek frazeologiczny. Żeby to zilustrować posłużę się przykładem zdanie z recenzji filmu Skyfall z pewnego bloga, które mnie do napisania tej notki zainspirowało (i szczerze rozbawiło).

Silva to "intelektualna" wersja "Szczęk". 

Co poeta miał na myśli? Ujęcie w cudzysłów słowa intelektualny wskazuje na ironię. Silva (czarny charakter w najnowszym filmie o Bondzie) jest zatem głupszą wersją. Ale czego? Mało kto zapewne pamięta, że w filmie Moonraker z 1979 roku była postać o pseudonimie Buźka czy też Szczęki. I choć cudzysłowów można używać dla wyodrębnienia mniej znanych pseudonimów, pierwszym co przychodzi do głowy (przynajmniej mnie) jest tytuł filmu Stevena Spielberga o żarłocznych rekinach (bo tytuły filmów już bezwzględnie muszą występować w cudzysłowie lub być zapisane kursywą). Silva głupszą wersją rekina? No chyba nie. I dlatego dobrze jest poprawnie używać cudzysłowów. 



Looper - zapętleni w czasie


Z czym wam się kojarzą filmy akcji i Sci-Fi? Bo mnie z niezbyt skomplikowaną fabułą, mnóstwem wystrzelonych kul i ewentualnie jakimiś ryczącymi obcymi, rozrywającymi ludzi na kawałki. Taki mam w głowie stereotyp gatunku. Tym bardziej pozytywnie zaskoczył mnie film "Looper. Pętla czasu". A zaskoczył mnie inteligentnym i nowatorskim pomysłem na fabułę.

Looperzy to płatni zabójcy, którzy działają w teraźniejszości na zlecenie gangów z przyszłości. Za 30 lat bowiem bardzo trudno będzie pozbyć się ciała i zatrzeć ślady zbrodni. A tak wysyłamy delikwenta w przeszłość i tam znika bez śladu. Życie looperów jest lekkie i przyjemne, jest to bowiem bardzo intratne zajęcie. Jest też niestety jedno "ale". Jeśli jakimś cudem, za te 30 lat, któryś z Looperów będzie jeszcze żył, sam zostanie wysłany w przeszłość i zlikwidowany. Słowem, nie ma co odkładać na emeryturę. Joe z teraźniejszości (Joseph Gordon-Levitt) się z tym pogodził, Joe z przyszłości (Bruce Willis) jest innego zdania. Starszy Joe chce odwrócić bieg przyszłości i nie dopuścić, aby tajemniczy przywódca gangów Deszczowiec w ogóle doszedł do władzy. Przy okazji musi sam nie dać się zabić przez współczesnego Joe, a także nie dać zabić jego, wszystko bowiem co przydarza się młodszemu, przydarza się też starszemu.

Najbardziej w tym filmie spodobał mi się właśnie motyw walki z samym sobą, obaj bohaterowie wcale nie są tacy sami, nie mogą się ze sobą dogadać, o współpracy też nie ma mowy. Nieprawdopodobne? Myślę, że wcale nie. Ja nie byłabym się w stanie dogadać ze sobą nawet sprzed 10 lat. Ci którzy lubią filmy napakowane akcją i strzelaninami mogą czuć się lekko zawiedzeni, tych jest kilka, ale nie do przesady. Reżyser niezbyt często sięga też po efekty specjalne. Tym co wciąga w filmie intryga i zacieśniająca się wokół bohaterów pętla czasu. Który Joe postawi na swoim i czy w ogóle przeżyją?

"Looper. Pętla czasu" to film na poziomie i solidny reprezentant gatunku, a co najważniejsze powiew świeżości w kinie. To bardzo duży plus w czasach kiedy remake goni remake, a widz ma wrażenie, że wszystko już widział.

źródło: filmweb.pl

wtorek, 30 października 2012

Pol Pot widziany ze Szwecji


Książka "Uśmiech Pol Pota" powstała ze zdziwienia. Peter Fröberg Idling przeczytał raport z dwutygodniowej wizyty szwedzkiej delegacji w Demokratycznej Kampuczy i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że nie ma w nim słowa o uciskaniu ludności, masowych mordach i tego wszystkiego, z czego znamy Czerwonych Khmerów. "Setki mil idylli, prosto przez piekło na ziemi."

Ta książka to nie tylko opowieść o tym, jak niczym niewyróżniający się student Saloth Sar został bezwzględnym Pol Potem. Dużym plusem reportażu Ildinga jest zwrócenie uwagi na ówczesne reakcje zachodu i poparcie, jakiego wielu wybitnych intelektualistów (np. Noam Chomsky) udzieliło Czerwonym Khmerom, ignorując docierające powoli doniesienia uciekinierów z Demokratycznej Kampuczy o głodzie i masowych mordach. Poparcia opartego na ideologii i przekonaniach, a nie faktach. Tak silnego, że pozwoliło te fakty przesłonić. Dziś zachodni intelektualiści wyparli ten romans z pamięci. Bo i czy ktoś chce przyznać się, że pomylił piekło z niebem? Uczestnicy owej szwedzkiej delegacji na pewno nie, autor ma ogromne trudności, gdy próbuje szczerze z nimi porozmawiać. Ale wtedy, w 1975 roku było zupełnie inaczej. W zasadzie nie można się dziwić, że lud Kambodży popierał Czerwonych Khmerów, po przesiąkniętych korupcją rządach Lon Nola, rebelianci wydawali się wybawieniem. Dla lewicujących środowisk europejskich i amerykańskich Czerwoni Khmerzy byli zaś symbolem walki z imperializmem. Pamiętajmy, że były to czasy protestów przeciw wojnie w Wietnamie, gdy pacyfizm i antyimperializm były po prostu modne.

Sama książka ma budowę mozaikową, jej bogactwem jest wielość źródeł: wywiadów ze świadkami, fragmentów dokumentów i przemówień, artykułów z opisywanego okresu. Wszystko to na początku sprawia wrażenie dość chaotyczne, ale wkrótce z tych wszystkich elementów wyłania się wyraźny i bolesny obraz Demokratycznej Kampuczy i samego Pol Pota. Poznajemy różne fakty z jego życia, które przyczyniły się do tego, że nieśmiały student Sorbony znalazł się najpierw z karabinem w dżungli, a potem u szczytu władzy ogłosił nastanie roku zero.

Ilding robi to, co u reportera najbardziej cenię. Nie zajmuje żadnej ze stron, zbiera jak najwięcej faktów i układa je w całość. Nie wystarczają mu uproszczone odpowiedzi, drąży, szuka dalej, pyta. Wokół Czerwonych Khmerów wyrosło wiele stereotypów, są postrzegani niemal jako diabły wcielone i to ma wszystko wyjaśniać. Szwedzki reporter nie idzie tym tropem i dzięki temu dowiadujemy się np. że lokalni przywódcy zawyżali wysokość zbiorów, przez co prawie wszystko musieli oddawać do centrali, a mieszkańców ich okręgów dręczył głód. Ilding pisze też o faktach niewygodnych dla Zachodu. Nie wiadomo, ile mieszkańców Kambodży zginęło w tamtym czasie (nie było żadnego aktualnego spisu powszechnego przed rewolucją), szacuje się że około 1,5 miliona z 7 milionowej populacji kraju. Jak podkreśla Ilding nie są to jednak tylko ofiary reżimu. Jeszcze przed objęciem władzy przez Pol Pota znaczna część kraju stała się przedsionkiem wojny wietnamskiej, a amerykańskie naloty dywanowe, oficjalnie skierowane przeciwko ukrywającym się w Kambodży bojówkom wietnamskim, starły z powierzchni ziemi całe wsie i miasta wraz z ich mieszkańcami.

źródło: www.czarne.com.pl

środa, 24 października 2012

Zrozumieć zwierzęta


W dzisiejszych czasach już chyba nikt nie uważa, że zwierzęta nie myślą i nie czują. Ich rozumność została potwierdzona setkami badań, z resztą każdy kto miał zwierzę w domu, widział setki dowodów na ich inteligencję. Kiedyś ludzie myśleli, że różnią się od zwierząt tym, że mają język, teraz już wiemy, że niektóre gatunki zwierząt też wytworzyły formy porozumiewania mające cechy języka i to nawet bardzo rozbudowane, jak choćby u delfinów. Jak na dzisiejszy stan wiedzy możemy jedynie stwierdzić, że zwierzęta nie potrafią porozumiewać się na poziomie abstrakcji. A mnóstwo odkryć jeszcze przed nami.

I tu pojawia się inne niebezpieczeństwo, wiele osób zaczyna traktować swoich podopiecznych zupełnie jak ludzi, zapominając, że zwierzęta jednak myślą inaczej. Jak? Z pomocą przychodzi genialna książka Temple Grandin "Zrozumieć zwierzęta". Już sama autorka jest niezwykła, jako osoba autystyczna twierdzi, że przez swoją chorobę bliżej jej czasem do zwierzęcego sposobu postrzegania świata, niż tego jak widzą go ludzie. Nie brak jej też profesjonalnego przygotowania, jest bowiem doktorem nauk o zwierzętach. Jej praca może niektórych obrońców praw czworonogów szokować, Grandin zajmuje się bowiem poprawianiem bytu zwierząt w rzeźniach, zapewnianiem im warunków, w których będą mogły żyć bez stresu. Całe negatywne wrażenie jednak minie, gdy zaczniemy czytać, z jakim oddaniem pracuje badaczka. Bo jak sprawdzić, czy kojec uciskowy jest komfortowy dla krowy? Wejść do środka! Proste i genialne! Przez tyle lat naprawdę nikt przed Temple Grandin na to nie wpadł. Autorka patrzy na świat oczami zwierząt i w przenośni, i dosłownie. Twierdzi, że przez swój autyzm także postrzega świat obrazami, a nie słowami i pojęciami, jak większość ludzi. Jednocześnie kiedy trzeba przechodzi na kolanach trasę, którą przemierzają świnie, żeby sprawdzić, czego też mogą się tam bać.

źródło: mediarodzina.pl


Dla wielu zapatrzonych w swoje pieski pań (i panów) to może być herezja, ale zwierzęta naprawdę myślą inaczej niż my. Mogą bać się bardzo dziwnych rzeczy, tu Grandin podaje przykład konia, który bał się kapeluszy. Po prostu kojarzył ten obraz z negatywnym wydarzeniem z przeszłości, a na zwierzęta to właśnie obrazy działają najmocniej. Temple Grandin uświadamia, że zwierzęta nie myślą abstrakcyjnie, nie tworzą pojęć uniwersalnych, choć mogą być przesądne. Dla naszego psa wcale nie jest oczywiste, że niemowlę to też człowiek, ludźmi są dla niego tylko ci, których zna. Nie ma abstrakcyjnego pojęcia człowieka w głowie i jeśli do tej pory nie miał kontaktu z dziećmi, może zareagować w najrozmaitszy sposób. Sama książka jest podzielona na rozdziały odpowiadające poszczególnym uczuciom, jak strach, agresja czy miłość.

Grandin pisze też o oddziaływaniu człowieka i jego konsekwencjach dla psychiki zwierzęcia. Wiecie, że pies ma zachowania typowe dla szczeniaka wilka, ale tych dorosłego wilka już nie? Mogły one zaniknąć przez udomowienie, kiedy to pies zaczął liczyć na człowieka, a nie na siebie i stado. Niektóre konsekwencje są bardziej drastyczne, mną wstrząsnął opis zwierzęcych gwałcicieli. Ogierów, które trzymane w odosobnieniu od innych koni i hodowane do reprodukcji, nie nauczyły się społecznych zachowań godowych koni, a po prostu gwałcenia klaczy. Jeszcze bardziej przerażający był przykład kogutów, które przez hodowanie nastawione na jedną cechę (w tym przypadku dużo mięsa) stawały się agresywne, gwałciły i zabijały kury. Bo hodowla, nawet bez kombinowania przy genach, może spowodować zmiany w psychice zwierzęcia. Dlatego niektóre rasy psów są bardziej podatne na choroby lub bardziej agresywne. Hodowcy rozmnażali ze sobą psy o danych cechach wyglądu (np. pożądanej dlogości pyska), a przy okazji zmienili też ich charakter.

Autorka opowiada też historię zaskakującej czasami inteligencji zwierząt; jak opowieść o pewnej papudze, która uczyła się rozpoznawania kolorów. (Mówiące papugi to jedne z najinteligentniejszych zwierząt, wbrew temu, co mówi się o ptasim móżdżku.) Za każdy dobrze rozpoznany kolor papuga dostawała w nagrodę orzech. Pewnego dnia w laboratorium była wizytacja, podczas której trzeba było zaprezentować wyniki badań. Papuga musiała rozpoznawać kolory, a że czasu było mało, zabrakło go na nagrodę. Za każdym razem, kiedy papuga rozpoznała kolor mówiła "chcę orzech", w końcu przeliterowała opiekunowi swoje żądanie "chcę o-r-z-e-c-h" (choć przymuszam, że papuga literowała po angielsku). Nikt wcześniej nawet nie przypuszczał, że papugi potrafią rozpoznać litery czy głoski w słowie.

Historie z tej książki mogłabym powtarzać bez końca i robię to odkąd tylko ją przeczytałam. Każdemu też powtarzam, że musi to przeczytać, bo książka "Zrozumieć zwierzęta" to dzieło wybitne. Otwiera oczy na świat, zmienia perspektywę. I to nie tylko wobec zwierząt. Z tych ciągłych porównań można też wiele dowiedzieć się o ludziach. Książkę czyta się jak wciągającą powieść, nie mogłam się od niej oderwać. Catherine Johnson, która pomagała Temple Grandin pisać książkę oraz tłumacz na polski Krzysztof Puławski wykonali naprawdę solidną pracę. Książka w żadnym wypadków nie jest niszowa, czy przeznaczona dla studentów kierunków związanych z biologią. To po prostu jedna z tych książek popularnonaukowych, które sprawiają czytelnikowi ogromną przyjemność. Ja na pewno do niej wrócę.

sobota, 20 października 2012

50 lat Jamesa Bonda


Trudno nie zauważyć coraz szerzej zakrojonej kampanii nowego filmu o Jamesie Bondzie, a że zbiegło się to z 50. urodzinami agenta 007 i ja postanowiłam napisać o nim kilka słów. Po pierwsze przyznaję się, że na mnie to działa. Choć prawdziwą fanką Bonda byłam w dzieciństwie i wiele wody w Wiśle upłynęło od tego czasu, sentyment pozostał. Zrobiłam więc sobie tydzień z Bondem i w miarę możliwości spróbowałam obejrzeć choć po jednym filmie z każdym z aktorów. Wniosek nasuwa mi się taki: Bond to nie tylko film, to naprawdę kawał historii, mody, kultury i przemian społecznych.

źródło: http://mi6007.com/50-years-of-bond-now-on-blue-ray/

"Doktor No" z Seanem Connerym to podstawa, w tym filmie bowiem wytworzył się cały styl. Nie ma tu jeszcze gadżetów Bonda, nie ma też słynnej czołówki. Wiadomo już natomiast, jaki jest rozkład sił, że koniecznie musi być diaboliczny czarny charakter i musi być dziewczyna. Zadnie kolejnych dziewczyn nie będzie łatwe, scena z Ursulą Andress wychodzącą z morza w bikini przejdzie bowiem do historii kina. Tu też formuje się charakter Jamesa Bonda - bystrego, nieustraszonego kobieciarza. Choć Bond Connery'ego bywa czasem szorstki. Po Connerym pod nóż poszedł George Lazenby i poległ na całej linii. "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" po prostu nudzi, a sam odtwórca głównej roli nie może pochwalić się zbyt dobrym warsztatem aktorskim, co gorsza mówi dość niewyraźnie, co czyni z oglądania filmu w oryginalnej wersji językowej katorgę. Sam film jest dość nielogiczny, nie wiadomo po co Bond goni swą przyszła żonę na plaży, ani bije się z podążającymi za nią mężczyznami; co gorsza po romantycznym fragmencie o wielkiej miłości agent 007 udaje się do posiadłości diabolicznego Blofelda (w tej roli Kojak) i jak gdyby nigdy nic zabawia się tam z dwoma paniami. Po powrocie żeni się z Tracy di Vincenzo (Diana Rigg).

Z filmów z Rogerem Moore'em wybrałam ostatni, czyli "Zabójczy widok". Aktor nie jest tam już pierwszej młodości, warto przypomnieć, że Moore jest w podobnym wieku co Connery i nawet ubiegał się o rolę w pierwszym Bondzie, kiedy to przegrał ze swoim poprzednikiem w roli superagenta. Bond Moore'a ma lekki styl, jest zabawny i nonszalancki. Nie do końca na poważnie podchodzi do niebezpieczeństw, które na niego czyhają. W filmie słychać też echa zimnej wojny, główny przeciwnik Bonda jest w końcu efektem eksperymentu genetycznego radzieckiego rządu. Tak jak May Day (Grace Jones), chyba jedna z najbardziej charakterystycznych dziewczyn Bonda. I dość niebezpiecznych - w końcu mężczyzn podnosi jak piórko. Ten film to również klasyczna czołówka z piosenką Duran Duran i słynna scena finałowa na moście Golden Gate w San Francisco. W dużym stopniu przeciwwagą dla beztroskiego Bonda Moore'a jest poważny i skupiony agent wykreowany przez Timothy'ego Daltona. Aktor szekspirowski wnosi do postaci nieco tragizmu. Nawet tak dziwaczny pomysł, jak przemycanie radzieckiego generała gazociągiem, nie jest w stanie odebrać mu tej powagi. Co więcej w filmie "W obliczu śmierci" mamy do czynienia z Bondem romantycznym, lwią część filmu spędza w końcu z jedną kobietą i to nie jakąś seksbombą, a skromną Karą Milovy (Maryam d'Abo).

źródło: http://hero.wikia.com/wiki/James_Bond

I tak wkraczamy w lata 90. W rolę Jamesa Bonda wciela się przystojny jak z obrazka Pierce Brosnan. Jego nienaganny zgryz i fryzura pasują raczej do "Mody na sukces", ale dajmy mu szansę. "Jutro nie umiera nigdy" to drugi film z jego udziałem. Brosnanowi towarzyszy Paris Carver (w tej roli przyszła gwiazda serialu "Gotowe na wszystko Teri Hatcher) oraz - nie mniej zdolna niż agent 007 - agentka chińskiego wywiadu Wai Lin (Michelle Yeoh). Poważna zmiana zachodzi w kwestii czarnego charakteru, nie jest to już szalony naukowiec ani rząd radziecki. Teraz zagrożenie dla świata stanowi krwiożerczy magnat medialny Elliot Carver (Jonatham Pryce), który dla zwiększenia oglądalności swoich programów nie cofnie się przed zatopieniem statku brytyjskiej marynarki wojennej ani przed zabiciem własnej żony. Ten film o Bondzie ma już stylistykę charakterystyczną dla filmów sensacyjnych lat 90. W pewnym momencie strzelanina jest już tak zajadła, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nagle zza rogu wyszedł Jean-Claude van Damme i położył wszystkich kopniakiem z półobrotu. Ciekawym i zabawnym elementem filmu są gadżety Bonda, zwłaszcza dla osoby takiej jak ja, której dzieciństwo przypada na lata, kiedy ten film powstał. Supernowoczesne wtedy BMW (rażące prądem potencjalnych włamywaczy) dla widza z XXI wieku jest, co tu dużo mówić, 15-letnim rzęchem. Podobnie telefon komórkowy, którym agent 007 steruje swoim pojazdem. Wygląd wskazuje na zaawansowanie techniczne Nokii 3310, ale telefon ma wbudowany skaner odcisków palców. Zapewne ten zabawny efekt zaniknie w następnych pokoleniach i sprzęty te będą postrzegane, jako takie same zabytki, jak samochody z pierwszych filmów serii o Jamesie Bondzie.

I wreszcie mamy wiek XXI, w którym agentem 007 zostaje Daniel Craig. "Casino Royale" można uznać za wielki powrót Jamesa Bonda, akurat w momencie, kiedy wydawało się, że ten typ bohatera odchodzi do lamusa. Daniel Craig kreuje Bonda brutalnego, realistycznego, który w przeciwieństwie do swoich poprzedników często brudzi się przy pracy. "Casino Royale" to jednocześnie ekranizacja pierwszej książki Iana Fleminga z tej serii, w której Bond dopiero zostaje agentem 007 i wykonuje swoją pierwszą poważną misję. To także część, w której to kobieta łamie agentowi serce. Mało kto wie, ale inspiracją dla postaci Vesper Lynd (Eva Green) była Polka Krystyna Skarbek, agentka brytyjskich tajnych służb w czasie II wojny światowej, z którą Fleming prawdopodobnie miał romans. Najpewniej w stronę tego realizmu będą szły kolejne części przygód James Bonda, trailer filmu "Skyfall" bardziej bowiem przypomina mroczny thriller, niż opowieści o agencie 007 sprzed pół wieku.

źródło: www.eplakaty.pl

Dopiero patrząc na całą serię filmów o Bondzie można domyślać się, w czym tkwi sekret jej nieustającej popularności. Te filmy to taka historia światowych trendów w pigułce. Chcesz wiedzieć, jakie samochody były w danym czasie uznawane za najbardziej luksusowe albo jaki typ kobiecej urody dominował jako najpiękniejszy? Wystarczy obejrzeć film o agencie 007 z danego okresu. W tych filmach odbijają się ślady przemian społeczno-politycznych. Widzimy jak zmieniała się definicja zagrożenia dla zachodnich społeczeństw poprzez dobór czarnych charakterów. Filmy o Bondzie to  przegląd nie tylko typów urody kobiecej i panującej w danym okresie mody, ale też zmian podejścia do kobiecych bohaterek w masowym nurcie kinematografii. Dziewczyny Bonda, które wcześniej były tylko łóżkowymi towarzyszkami (wiele osób zarzuca filmom seksizm i ma do tego solidne podstawy), z czasem same stają się agentkami czy nawet przeciwnikami Bonda, jak wspomniana wyżej May Day. Kino w końcu dorasta też do tego, że kobieta może być nie tylko sekretarką jak Mannypenny, ale również szefem wywiadu. Judi Dench po raz pierwszy wciela się w rolę M w 1995 roku. Ciekawym zabiegiem było wprowadzenie postaci Vesper w "Casino Royale", która nie epatowała odsłoniętym ciałem i seksapilem tak jak jej poprzedniczki, a mimo to potrafiła rozkochać w sobie Jamesa Bonda. Przyznam, że te przemiany zachodzące w filmach na przełomie ostatnich 50 lat są dla mnie dużo bardziej fascynujące, niż sama fabuła filmów, która - nie oszukujmy się - często nie była zbyt skomplikowana.