środa, 31 października 2012

Jak używać cudzysłowu?


Już sama odmiana słowa cudzysłów sprawia wielu osobom problem. Dlatego na początek małe przypomnienie. Zapisujemy coś w cudzysłowie, a nie w cudzysłowiu. Dla ułatwienia można zapamiętać, że cudzysłów odmienia się jak rów, wszyscy przecież wiedzą, że leżymy w rowie, a nie w rowiu. Dalsza odmiana wygląda tak:

L.p.
M. (Kto? Co?) cudzysłów
D. (Kogo? Czego?) cudzysłowu
C. (Komu? Czemu?) cudzysłowowi
B. (Kogo? Co?) cudzysłów
N. (Kim? Czym?) cudzysłowem
Ms. (O kim? O czym?) cudzysłowie
W. cudzysłowie

L.m.

M. (Kto? Co?) cudzysłowy
D. (Kogo? Czego?) cudzysłowów
C. (Komu? Czemu?) cudzysłowom
B. (Kogo? Co?) cudzysłowy
N. (Kim? Czym?) cudzysłowami
Ms. (O kim? O czym?) cudzysłowach
W. cudzysłowy

Skoro już ustaliliśmy, jak się odmienia słowo cudzysłów, czas przejść do rzeczy ważniejszej. Mianowicie, jak  tego znaku interpunkcyjnego używać. I jak go nie nadużywać. Podstawowe zastosowanie wynika z samej nazwy cudzysłowu, używamy go, gdy posługujemy się cudzym słowem (cytatów napisanych kursywą nie musimy już zaznaczać cudzysłowem). Cudzysłowu możemy też użyć ze względów znaczeniowych i stylistycznych. To właśnie użycie sprawia zwykle najwięcej problemów. Po pierwsze użycie cudzysłowu oznacza ironię. Gdy piszemy, że ktoś jest "inteligentny", uważamy go za głupka. Po drugie cudzysłowem oznaczamy wyraz obcy stylistycznie. Ale nie oznacza to ujmowania w cudzysłów wszystkiego, co w jakiś sposób nie pasuje nam do zdania albo użyliśmy tego przenośnie. A to niestety zdarza się nagminnie, w internecie aż roi się od nadmiaru cudzysłowów. Możemy przeczytać zdania typu Mam teraz "matmę". To nie jest dobry pomysł. Wyraz obcy stylistycznie to np. wyraz bardzo potoczny użyty w tekście naukowym, a nie dowolne słowo użyte w niedosłownym znaczeniu czy związek frazeologiczny. Żeby to zilustrować posłużę się przykładem zdanie z recenzji filmu Skyfall z pewnego bloga, które mnie do napisania tej notki zainspirowało (i szczerze rozbawiło).

Silva to "intelektualna" wersja "Szczęk". 

Co poeta miał na myśli? Ujęcie w cudzysłów słowa intelektualny wskazuje na ironię. Silva (czarny charakter w najnowszym filmie o Bondzie) jest zatem głupszą wersją. Ale czego? Mało kto zapewne pamięta, że w filmie Moonraker z 1979 roku była postać o pseudonimie Buźka czy też Szczęki. I choć cudzysłowów można używać dla wyodrębnienia mniej znanych pseudonimów, pierwszym co przychodzi do głowy (przynajmniej mnie) jest tytuł filmu Stevena Spielberga o żarłocznych rekinach (bo tytuły filmów już bezwzględnie muszą występować w cudzysłowie lub być zapisane kursywą). Silva głupszą wersją rekina? No chyba nie. I dlatego dobrze jest poprawnie używać cudzysłowów. 



Looper - zapętleni w czasie


Z czym wam się kojarzą filmy akcji i Sci-Fi? Bo mnie z niezbyt skomplikowaną fabułą, mnóstwem wystrzelonych kul i ewentualnie jakimiś ryczącymi obcymi, rozrywającymi ludzi na kawałki. Taki mam w głowie stereotyp gatunku. Tym bardziej pozytywnie zaskoczył mnie film "Looper. Pętla czasu". A zaskoczył mnie inteligentnym i nowatorskim pomysłem na fabułę.

Looperzy to płatni zabójcy, którzy działają w teraźniejszości na zlecenie gangów z przyszłości. Za 30 lat bowiem bardzo trudno będzie pozbyć się ciała i zatrzeć ślady zbrodni. A tak wysyłamy delikwenta w przeszłość i tam znika bez śladu. Życie looperów jest lekkie i przyjemne, jest to bowiem bardzo intratne zajęcie. Jest też niestety jedno "ale". Jeśli jakimś cudem, za te 30 lat, któryś z Looperów będzie jeszcze żył, sam zostanie wysłany w przeszłość i zlikwidowany. Słowem, nie ma co odkładać na emeryturę. Joe z teraźniejszości (Joseph Gordon-Levitt) się z tym pogodził, Joe z przyszłości (Bruce Willis) jest innego zdania. Starszy Joe chce odwrócić bieg przyszłości i nie dopuścić, aby tajemniczy przywódca gangów Deszczowiec w ogóle doszedł do władzy. Przy okazji musi sam nie dać się zabić przez współczesnego Joe, a także nie dać zabić jego, wszystko bowiem co przydarza się młodszemu, przydarza się też starszemu.

Najbardziej w tym filmie spodobał mi się właśnie motyw walki z samym sobą, obaj bohaterowie wcale nie są tacy sami, nie mogą się ze sobą dogadać, o współpracy też nie ma mowy. Nieprawdopodobne? Myślę, że wcale nie. Ja nie byłabym się w stanie dogadać ze sobą nawet sprzed 10 lat. Ci którzy lubią filmy napakowane akcją i strzelaninami mogą czuć się lekko zawiedzeni, tych jest kilka, ale nie do przesady. Reżyser niezbyt często sięga też po efekty specjalne. Tym co wciąga w filmie intryga i zacieśniająca się wokół bohaterów pętla czasu. Który Joe postawi na swoim i czy w ogóle przeżyją?

"Looper. Pętla czasu" to film na poziomie i solidny reprezentant gatunku, a co najważniejsze powiew świeżości w kinie. To bardzo duży plus w czasach kiedy remake goni remake, a widz ma wrażenie, że wszystko już widział.

źródło: filmweb.pl

wtorek, 30 października 2012

Pol Pot widziany ze Szwecji


Książka "Uśmiech Pol Pota" powstała ze zdziwienia. Peter Fröberg Idling przeczytał raport z dwutygodniowej wizyty szwedzkiej delegacji w Demokratycznej Kampuczy i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że nie ma w nim słowa o uciskaniu ludności, masowych mordach i tego wszystkiego, z czego znamy Czerwonych Khmerów. "Setki mil idylli, prosto przez piekło na ziemi."

Ta książka to nie tylko opowieść o tym, jak niczym niewyróżniający się student Saloth Sar został bezwzględnym Pol Potem. Dużym plusem reportażu Ildinga jest zwrócenie uwagi na ówczesne reakcje zachodu i poparcie, jakiego wielu wybitnych intelektualistów (np. Noam Chomsky) udzieliło Czerwonym Khmerom, ignorując docierające powoli doniesienia uciekinierów z Demokratycznej Kampuczy o głodzie i masowych mordach. Poparcia opartego na ideologii i przekonaniach, a nie faktach. Tak silnego, że pozwoliło te fakty przesłonić. Dziś zachodni intelektualiści wyparli ten romans z pamięci. Bo i czy ktoś chce przyznać się, że pomylił piekło z niebem? Uczestnicy owej szwedzkiej delegacji na pewno nie, autor ma ogromne trudności, gdy próbuje szczerze z nimi porozmawiać. Ale wtedy, w 1975 roku było zupełnie inaczej. W zasadzie nie można się dziwić, że lud Kambodży popierał Czerwonych Khmerów, po przesiąkniętych korupcją rządach Lon Nola, rebelianci wydawali się wybawieniem. Dla lewicujących środowisk europejskich i amerykańskich Czerwoni Khmerzy byli zaś symbolem walki z imperializmem. Pamiętajmy, że były to czasy protestów przeciw wojnie w Wietnamie, gdy pacyfizm i antyimperializm były po prostu modne.

Sama książka ma budowę mozaikową, jej bogactwem jest wielość źródeł: wywiadów ze świadkami, fragmentów dokumentów i przemówień, artykułów z opisywanego okresu. Wszystko to na początku sprawia wrażenie dość chaotyczne, ale wkrótce z tych wszystkich elementów wyłania się wyraźny i bolesny obraz Demokratycznej Kampuczy i samego Pol Pota. Poznajemy różne fakty z jego życia, które przyczyniły się do tego, że nieśmiały student Sorbony znalazł się najpierw z karabinem w dżungli, a potem u szczytu władzy ogłosił nastanie roku zero.

Ilding robi to, co u reportera najbardziej cenię. Nie zajmuje żadnej ze stron, zbiera jak najwięcej faktów i układa je w całość. Nie wystarczają mu uproszczone odpowiedzi, drąży, szuka dalej, pyta. Wokół Czerwonych Khmerów wyrosło wiele stereotypów, są postrzegani niemal jako diabły wcielone i to ma wszystko wyjaśniać. Szwedzki reporter nie idzie tym tropem i dzięki temu dowiadujemy się np. że lokalni przywódcy zawyżali wysokość zbiorów, przez co prawie wszystko musieli oddawać do centrali, a mieszkańców ich okręgów dręczył głód. Ilding pisze też o faktach niewygodnych dla Zachodu. Nie wiadomo, ile mieszkańców Kambodży zginęło w tamtym czasie (nie było żadnego aktualnego spisu powszechnego przed rewolucją), szacuje się że około 1,5 miliona z 7 milionowej populacji kraju. Jak podkreśla Ilding nie są to jednak tylko ofiary reżimu. Jeszcze przed objęciem władzy przez Pol Pota znaczna część kraju stała się przedsionkiem wojny wietnamskiej, a amerykańskie naloty dywanowe, oficjalnie skierowane przeciwko ukrywającym się w Kambodży bojówkom wietnamskim, starły z powierzchni ziemi całe wsie i miasta wraz z ich mieszkańcami.

źródło: www.czarne.com.pl

środa, 24 października 2012

Zrozumieć zwierzęta


W dzisiejszych czasach już chyba nikt nie uważa, że zwierzęta nie myślą i nie czują. Ich rozumność została potwierdzona setkami badań, z resztą każdy kto miał zwierzę w domu, widział setki dowodów na ich inteligencję. Kiedyś ludzie myśleli, że różnią się od zwierząt tym, że mają język, teraz już wiemy, że niektóre gatunki zwierząt też wytworzyły formy porozumiewania mające cechy języka i to nawet bardzo rozbudowane, jak choćby u delfinów. Jak na dzisiejszy stan wiedzy możemy jedynie stwierdzić, że zwierzęta nie potrafią porozumiewać się na poziomie abstrakcji. A mnóstwo odkryć jeszcze przed nami.

I tu pojawia się inne niebezpieczeństwo, wiele osób zaczyna traktować swoich podopiecznych zupełnie jak ludzi, zapominając, że zwierzęta jednak myślą inaczej. Jak? Z pomocą przychodzi genialna książka Temple Grandin "Zrozumieć zwierzęta". Już sama autorka jest niezwykła, jako osoba autystyczna twierdzi, że przez swoją chorobę bliżej jej czasem do zwierzęcego sposobu postrzegania świata, niż tego jak widzą go ludzie. Nie brak jej też profesjonalnego przygotowania, jest bowiem doktorem nauk o zwierzętach. Jej praca może niektórych obrońców praw czworonogów szokować, Grandin zajmuje się bowiem poprawianiem bytu zwierząt w rzeźniach, zapewnianiem im warunków, w których będą mogły żyć bez stresu. Całe negatywne wrażenie jednak minie, gdy zaczniemy czytać, z jakim oddaniem pracuje badaczka. Bo jak sprawdzić, czy kojec uciskowy jest komfortowy dla krowy? Wejść do środka! Proste i genialne! Przez tyle lat naprawdę nikt przed Temple Grandin na to nie wpadł. Autorka patrzy na świat oczami zwierząt i w przenośni, i dosłownie. Twierdzi, że przez swój autyzm także postrzega świat obrazami, a nie słowami i pojęciami, jak większość ludzi. Jednocześnie kiedy trzeba przechodzi na kolanach trasę, którą przemierzają świnie, żeby sprawdzić, czego też mogą się tam bać.

źródło: mediarodzina.pl


Dla wielu zapatrzonych w swoje pieski pań (i panów) to może być herezja, ale zwierzęta naprawdę myślą inaczej niż my. Mogą bać się bardzo dziwnych rzeczy, tu Grandin podaje przykład konia, który bał się kapeluszy. Po prostu kojarzył ten obraz z negatywnym wydarzeniem z przeszłości, a na zwierzęta to właśnie obrazy działają najmocniej. Temple Grandin uświadamia, że zwierzęta nie myślą abstrakcyjnie, nie tworzą pojęć uniwersalnych, choć mogą być przesądne. Dla naszego psa wcale nie jest oczywiste, że niemowlę to też człowiek, ludźmi są dla niego tylko ci, których zna. Nie ma abstrakcyjnego pojęcia człowieka w głowie i jeśli do tej pory nie miał kontaktu z dziećmi, może zareagować w najrozmaitszy sposób. Sama książka jest podzielona na rozdziały odpowiadające poszczególnym uczuciom, jak strach, agresja czy miłość.

Grandin pisze też o oddziaływaniu człowieka i jego konsekwencjach dla psychiki zwierzęcia. Wiecie, że pies ma zachowania typowe dla szczeniaka wilka, ale tych dorosłego wilka już nie? Mogły one zaniknąć przez udomowienie, kiedy to pies zaczął liczyć na człowieka, a nie na siebie i stado. Niektóre konsekwencje są bardziej drastyczne, mną wstrząsnął opis zwierzęcych gwałcicieli. Ogierów, które trzymane w odosobnieniu od innych koni i hodowane do reprodukcji, nie nauczyły się społecznych zachowań godowych koni, a po prostu gwałcenia klaczy. Jeszcze bardziej przerażający był przykład kogutów, które przez hodowanie nastawione na jedną cechę (w tym przypadku dużo mięsa) stawały się agresywne, gwałciły i zabijały kury. Bo hodowla, nawet bez kombinowania przy genach, może spowodować zmiany w psychice zwierzęcia. Dlatego niektóre rasy psów są bardziej podatne na choroby lub bardziej agresywne. Hodowcy rozmnażali ze sobą psy o danych cechach wyglądu (np. pożądanej dlogości pyska), a przy okazji zmienili też ich charakter.

Autorka opowiada też historię zaskakującej czasami inteligencji zwierząt; jak opowieść o pewnej papudze, która uczyła się rozpoznawania kolorów. (Mówiące papugi to jedne z najinteligentniejszych zwierząt, wbrew temu, co mówi się o ptasim móżdżku.) Za każdy dobrze rozpoznany kolor papuga dostawała w nagrodę orzech. Pewnego dnia w laboratorium była wizytacja, podczas której trzeba było zaprezentować wyniki badań. Papuga musiała rozpoznawać kolory, a że czasu było mało, zabrakło go na nagrodę. Za każdym razem, kiedy papuga rozpoznała kolor mówiła "chcę orzech", w końcu przeliterowała opiekunowi swoje żądanie "chcę o-r-z-e-c-h" (choć przymuszam, że papuga literowała po angielsku). Nikt wcześniej nawet nie przypuszczał, że papugi potrafią rozpoznać litery czy głoski w słowie.

Historie z tej książki mogłabym powtarzać bez końca i robię to odkąd tylko ją przeczytałam. Każdemu też powtarzam, że musi to przeczytać, bo książka "Zrozumieć zwierzęta" to dzieło wybitne. Otwiera oczy na świat, zmienia perspektywę. I to nie tylko wobec zwierząt. Z tych ciągłych porównań można też wiele dowiedzieć się o ludziach. Książkę czyta się jak wciągającą powieść, nie mogłam się od niej oderwać. Catherine Johnson, która pomagała Temple Grandin pisać książkę oraz tłumacz na polski Krzysztof Puławski wykonali naprawdę solidną pracę. Książka w żadnym wypadków nie jest niszowa, czy przeznaczona dla studentów kierunków związanych z biologią. To po prostu jedna z tych książek popularnonaukowych, które sprawiają czytelnikowi ogromną przyjemność. Ja na pewno do niej wrócę.

sobota, 20 października 2012

50 lat Jamesa Bonda


Trudno nie zauważyć coraz szerzej zakrojonej kampanii nowego filmu o Jamesie Bondzie, a że zbiegło się to z 50. urodzinami agenta 007 i ja postanowiłam napisać o nim kilka słów. Po pierwsze przyznaję się, że na mnie to działa. Choć prawdziwą fanką Bonda byłam w dzieciństwie i wiele wody w Wiśle upłynęło od tego czasu, sentyment pozostał. Zrobiłam więc sobie tydzień z Bondem i w miarę możliwości spróbowałam obejrzeć choć po jednym filmie z każdym z aktorów. Wniosek nasuwa mi się taki: Bond to nie tylko film, to naprawdę kawał historii, mody, kultury i przemian społecznych.

źródło: http://mi6007.com/50-years-of-bond-now-on-blue-ray/

"Doktor No" z Seanem Connerym to podstawa, w tym filmie bowiem wytworzył się cały styl. Nie ma tu jeszcze gadżetów Bonda, nie ma też słynnej czołówki. Wiadomo już natomiast, jaki jest rozkład sił, że koniecznie musi być diaboliczny czarny charakter i musi być dziewczyna. Zadnie kolejnych dziewczyn nie będzie łatwe, scena z Ursulą Andress wychodzącą z morza w bikini przejdzie bowiem do historii kina. Tu też formuje się charakter Jamesa Bonda - bystrego, nieustraszonego kobieciarza. Choć Bond Connery'ego bywa czasem szorstki. Po Connerym pod nóż poszedł George Lazenby i poległ na całej linii. "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" po prostu nudzi, a sam odtwórca głównej roli nie może pochwalić się zbyt dobrym warsztatem aktorskim, co gorsza mówi dość niewyraźnie, co czyni z oglądania filmu w oryginalnej wersji językowej katorgę. Sam film jest dość nielogiczny, nie wiadomo po co Bond goni swą przyszła żonę na plaży, ani bije się z podążającymi za nią mężczyznami; co gorsza po romantycznym fragmencie o wielkiej miłości agent 007 udaje się do posiadłości diabolicznego Blofelda (w tej roli Kojak) i jak gdyby nigdy nic zabawia się tam z dwoma paniami. Po powrocie żeni się z Tracy di Vincenzo (Diana Rigg).

Z filmów z Rogerem Moore'em wybrałam ostatni, czyli "Zabójczy widok". Aktor nie jest tam już pierwszej młodości, warto przypomnieć, że Moore jest w podobnym wieku co Connery i nawet ubiegał się o rolę w pierwszym Bondzie, kiedy to przegrał ze swoim poprzednikiem w roli superagenta. Bond Moore'a ma lekki styl, jest zabawny i nonszalancki. Nie do końca na poważnie podchodzi do niebezpieczeństw, które na niego czyhają. W filmie słychać też echa zimnej wojny, główny przeciwnik Bonda jest w końcu efektem eksperymentu genetycznego radzieckiego rządu. Tak jak May Day (Grace Jones), chyba jedna z najbardziej charakterystycznych dziewczyn Bonda. I dość niebezpiecznych - w końcu mężczyzn podnosi jak piórko. Ten film to również klasyczna czołówka z piosenką Duran Duran i słynna scena finałowa na moście Golden Gate w San Francisco. W dużym stopniu przeciwwagą dla beztroskiego Bonda Moore'a jest poważny i skupiony agent wykreowany przez Timothy'ego Daltona. Aktor szekspirowski wnosi do postaci nieco tragizmu. Nawet tak dziwaczny pomysł, jak przemycanie radzieckiego generała gazociągiem, nie jest w stanie odebrać mu tej powagi. Co więcej w filmie "W obliczu śmierci" mamy do czynienia z Bondem romantycznym, lwią część filmu spędza w końcu z jedną kobietą i to nie jakąś seksbombą, a skromną Karą Milovy (Maryam d'Abo).

źródło: http://hero.wikia.com/wiki/James_Bond

I tak wkraczamy w lata 90. W rolę Jamesa Bonda wciela się przystojny jak z obrazka Pierce Brosnan. Jego nienaganny zgryz i fryzura pasują raczej do "Mody na sukces", ale dajmy mu szansę. "Jutro nie umiera nigdy" to drugi film z jego udziałem. Brosnanowi towarzyszy Paris Carver (w tej roli przyszła gwiazda serialu "Gotowe na wszystko Teri Hatcher) oraz - nie mniej zdolna niż agent 007 - agentka chińskiego wywiadu Wai Lin (Michelle Yeoh). Poważna zmiana zachodzi w kwestii czarnego charakteru, nie jest to już szalony naukowiec ani rząd radziecki. Teraz zagrożenie dla świata stanowi krwiożerczy magnat medialny Elliot Carver (Jonatham Pryce), który dla zwiększenia oglądalności swoich programów nie cofnie się przed zatopieniem statku brytyjskiej marynarki wojennej ani przed zabiciem własnej żony. Ten film o Bondzie ma już stylistykę charakterystyczną dla filmów sensacyjnych lat 90. W pewnym momencie strzelanina jest już tak zajadła, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nagle zza rogu wyszedł Jean-Claude van Damme i położył wszystkich kopniakiem z półobrotu. Ciekawym i zabawnym elementem filmu są gadżety Bonda, zwłaszcza dla osoby takiej jak ja, której dzieciństwo przypada na lata, kiedy ten film powstał. Supernowoczesne wtedy BMW (rażące prądem potencjalnych włamywaczy) dla widza z XXI wieku jest, co tu dużo mówić, 15-letnim rzęchem. Podobnie telefon komórkowy, którym agent 007 steruje swoim pojazdem. Wygląd wskazuje na zaawansowanie techniczne Nokii 3310, ale telefon ma wbudowany skaner odcisków palców. Zapewne ten zabawny efekt zaniknie w następnych pokoleniach i sprzęty te będą postrzegane, jako takie same zabytki, jak samochody z pierwszych filmów serii o Jamesie Bondzie.

I wreszcie mamy wiek XXI, w którym agentem 007 zostaje Daniel Craig. "Casino Royale" można uznać za wielki powrót Jamesa Bonda, akurat w momencie, kiedy wydawało się, że ten typ bohatera odchodzi do lamusa. Daniel Craig kreuje Bonda brutalnego, realistycznego, który w przeciwieństwie do swoich poprzedników często brudzi się przy pracy. "Casino Royale" to jednocześnie ekranizacja pierwszej książki Iana Fleminga z tej serii, w której Bond dopiero zostaje agentem 007 i wykonuje swoją pierwszą poważną misję. To także część, w której to kobieta łamie agentowi serce. Mało kto wie, ale inspiracją dla postaci Vesper Lynd (Eva Green) była Polka Krystyna Skarbek, agentka brytyjskich tajnych służb w czasie II wojny światowej, z którą Fleming prawdopodobnie miał romans. Najpewniej w stronę tego realizmu będą szły kolejne części przygód James Bonda, trailer filmu "Skyfall" bardziej bowiem przypomina mroczny thriller, niż opowieści o agencie 007 sprzed pół wieku.

źródło: www.eplakaty.pl

Dopiero patrząc na całą serię filmów o Bondzie można domyślać się, w czym tkwi sekret jej nieustającej popularności. Te filmy to taka historia światowych trendów w pigułce. Chcesz wiedzieć, jakie samochody były w danym czasie uznawane za najbardziej luksusowe albo jaki typ kobiecej urody dominował jako najpiękniejszy? Wystarczy obejrzeć film o agencie 007 z danego okresu. W tych filmach odbijają się ślady przemian społeczno-politycznych. Widzimy jak zmieniała się definicja zagrożenia dla zachodnich społeczeństw poprzez dobór czarnych charakterów. Filmy o Bondzie to  przegląd nie tylko typów urody kobiecej i panującej w danym okresie mody, ale też zmian podejścia do kobiecych bohaterek w masowym nurcie kinematografii. Dziewczyny Bonda, które wcześniej były tylko łóżkowymi towarzyszkami (wiele osób zarzuca filmom seksizm i ma do tego solidne podstawy), z czasem same stają się agentkami czy nawet przeciwnikami Bonda, jak wspomniana wyżej May Day. Kino w końcu dorasta też do tego, że kobieta może być nie tylko sekretarką jak Mannypenny, ale również szefem wywiadu. Judi Dench po raz pierwszy wciela się w rolę M w 1995 roku. Ciekawym zabiegiem było wprowadzenie postaci Vesper w "Casino Royale", która nie epatowała odsłoniętym ciałem i seksapilem tak jak jej poprzedniczki, a mimo to potrafiła rozkochać w sobie Jamesa Bonda. Przyznam, że te przemiany zachodzące w filmach na przełomie ostatnich 50 lat są dla mnie dużo bardziej fascynujące, niż sama fabuła filmów, która - nie oszukujmy się - często nie była zbyt skomplikowana.

wtorek, 16 października 2012

O złych filmach słów kilka


Ostatnio zewsząd atakują mnie negatywne recenzje "Bitwy pod Wiedniem", mam wręcz wrażenie, że zamieniło się to w jakiś konkurs. Krytycy rywalizują, który bardziej dowcipnie i dobitnie opowie o wadach tego filmu. I tak mnie naszła refleksja, po co? Przecież już wszyscy wiemy, że film jest zły. Nie wiem, czy którykolwiek dobry film zajmuje tyle miejsca na łamach prasowych czy stronach internetowych. Dlaczego zatem nie poświęcić tej całej energii, włożonej w krytykowanie, w promocję dobrego kina? Podobną sytuację już kiedyś widziałam, kiedy do kin wszedł film "Kac Wawa", recenzenci ustawili się na starcie wyścigu o palmę pierwszeństwa w krytyce totalnej. Jakby po filmie z takim tytułem spodziewali się kina psychologicznego. Zażarta krytyka nie przeszkodziła przyciągnąć do kin tysięcy Polaków, film triumfował na pierwszym miejscu box office.

Wróćmy do "Bitwy pod Wiedniem", bo ją widziałam, a "Kac Wawy" nie. Film rzeczywiście ma wprost zadziwiająco tandetne efekty specjalne, co gorsza efekty są na ekranie cały czas, bo nawet góry, śnieg czy kurz są stworzone komputerowo. I rzeczywiście jest to historia włoskiego mnicha, o co akurat nie mam pretensji, bo skoro akurat włoski reżyser miał chęć nakręcić o nim film, to czemu nie? Nie jest natomiast prawdą, że w filmie nie ma bitwy i Polaków, bo są na końcu. Ani bitwy, ani Warszawy to nie było w "Bitwie Warszawskiej 1920", tutaj musimy po prostu poczekać 1,5 godziny, żeby zobaczyć odsiecz wiedeńską i husarię. Nie zgodzę się natomiast z opinią, że jest to film klasy B. Ma coś, czym zwykle ten gatunek nie może się poszczycić, czyli dobrych aktorów. Piotr Adamczyk naprawdę genialnie wypada w roli zniewieściałego i tchórzliwego Leopolda I Habsburga, a Murray Abraham (w roli głównego bohatera mnicha Marco D'Aviano) ratuje film, pokazując że nawet z nie najlepszej roli potrafi coś wykrzesać.

Filmu zdecydowanie nie można nazwać historycznym, wilk okazujący się duchem zmarłego dziadka D'Aviano o tym przesądza. Co jednak ciekawe ani przez chwilę nie nudziłam się na tym filmie. Mało tego, naprawdę dobrze się bawiłam i momentami szczerze uśmiałam  Fakt, nie taki był zamysł reżysera, ale wyszła całkiem niezła komedia. I tu należy postawić sobie fundamentalne pytanie. Po co nam kino? Bo jeśli tylko po to, żeby bawić, to "Bitwa pod Wiedniem" zdecydowanie ten warunek spełnia. A jeśli po coś więcej, to niechaj koledzy dziennikarze zostawią już tę bitwę i zajmą się np. Warszawskim Festiwalem Filmowym.

źródło: natemat.pl

piątek, 12 października 2012

Czego uczy nas pani Bovary?


Bardzo lubię realistów, a jeszcze bardziej naturalistów. Za to, że w tak trafny i fascynujący sposób pokazują prozę życia, zwracają uwagę, iż to co najważniejsze i wywołujące największe emocje dzieje się wcale nie w odległych krainach, a wokół nas. Ale choć "Pani Bovary" Gustawa Flauberta to klasyka gatunku, przeczytałam ją dopiero teraz. I apeluję, czytajcie klasyków! Naprawdę warto!

W powieści następuje zderzenie dwóch kompletnie odmiennych sposobów patrzenia na świat - Karola i Emmy. Na początku powieści nie polubiłam Karola Bovary'ego. Nie był zbyt inteligentny, do tego jakiś taki niezgrabny, uzależniony od władczej matki. Ona wymyśliła, że Karol zostanie lekarzem i choć Bovary skończył medycynę nigdy nie było mu dane zostać dobrym lekarzem. Co najwyżej znośnym. Na dodatek, również pod jej wpływem, poślubił starszą od siebie wdowę! Cóż za brak własnej woli! Po śmierci pierwszej żony następuje jednak coś, co ociepla oblicze Karola. On naprawdę czuje szczery żal, że Heloiza odeszła. Może nie jak po stracie kochanki, ale tak po prostu, po ludzku jest mu jej szkoda. Niedługo po tym jak owdowiał, Karol zakochuje się w córce swojego pacjenta, młodziutkiej i pięknej Emmie. Już o niczym innym nie myśli, tylko o niej. Wkrótce odbywa się wesele, a Bovary okazuje się niezwykle oddanym mężem. Może i nie zna się na romantycznych gestach, ale dla swojej żony zrobiłby wszystko. Ciężko pracuje, aby spełnić jej każdą zachciankę. Gdy tylko lekarz zaleci Emmie zmianę klimatu, Karol natychmiast szuka nowej posady. Choć w domowym budżecie się nie przelewa, nie żałuje jej na piękne stroje, wizyty w teatrze czy lekcje muzyki. Jego największym marzeniem jest zapewnienie dobrej przyszłości córce, malutkiej Bercie. Kiedy Emma choruje, Bovary odchodzi od zmysłów i nie odstępuje jej łóżka na krok. On po prostu nie potrafi bez niej żyć!

 A Emma? W dzieciństwie wychowała się w klasztorze, do którego posłał ją ojciec. Tam wraz z koleżankami zaczytywała się w romansach i o takim romansowym życiu marzyła. Emma nie ma arystokratycznego pochodzenia, ale jakie aspiracje! Zawsze wie co jest modne, śledzi żurnale, choć nie do końca potrafi w tej kwestii kierować się własną opinią i przyjmuje zdanie innych za swoje. Żąda ciągłych romantycznych uniesień, imponuje jej bogactwo i przepych. Początkowo myśli, że jest zakochana w Karolu, ale szybko się nudzi. Nie tak wyobrażała sobie przecież miłość.  Na dodatek konieczność życia w małym, nudnym miasteczku powoduje jej nieustanne cierpienie. Emma szuka miłości w pięknych słowach, nie dostrzega czynów. Wkrótce zaczynają się jej romanse. O kochanka nie trudno, jest przecież piękna! I tak bardzo chce słyszeć, że jest kochana. Najlepiej w formie wierszy recytowanych przy świetle księżyca. Jest tez kobietą rozrzutną, co wkrótce doprowadzi Bovarych do ruiny. Przepełniona tęsknotą do wyimaginowanych uniesień, Emma nie jest w stanie zobaczyć i docenić prawdziwej miłości, którą na co dzień jest otoczona.

Jedyna osobą dla której dobrze kończy się ta historia jest pan Homais. A jest to postać, dla której naprawdę nie chcielibyśmy pozytywnego zakończenia. To aptekarz i sąsiad Bovarych. Bardzo pewny siebie, wręcz zadufany, utrzymujący kontakty tylko z ludźmi wpływowymi, z wielkimi ambicjami, który nawet podczas czuwania przy zwłokach zmarłej nie jest w stanie powstrzymać się od kąśliwych uwag i wywoływania kłótni z lokalnym proboszczem. Ale i dlaczego ma mu się nie powodzić? Flaubert nie opowiada nam bajek, a w życiu nie zawsze dobrzy wygrywają.

Pani Bovary jest ponadczasowa, równie dobrze mogłaby czytać Cosmopolitan i oglądać seriale. Bo czyż wieczne niezadowolenie i tęsknota za nieistniejącym szczęściem, która przesłania to codzienne, nie jest też domeną naszych czasów?


środa, 10 października 2012

Najbardziej irytujące błędy - lista subiektywna


1. Tu pisze - a mówią, że Polacy to naród bez wyobraźni! Ta forma mogłaby świadczyć o naszej zbiorowej wierze w magię. Ci, którzy czytali serię książek o Harry'm Potterze, pamiętają zapewne dziennik Toma Riddle'a. O, i tam się samo pisało! Litery pojawiały się same. Niestety w prawdziwym świecie coś może co najwyżej być napisane.

2. Wziońść - jeśli ktoś naprawdę myśli, że takie słowo istnieje, niech sprawdzi to w słowniku. Zaręczam, że znajdzie tam tylko formę wziąć.

3. Poszłem zamiast poszedłem - ta forma to już naprawdę wstyd! Powiedziałabym nawet, że to wiocha, ale nie chcę przypisywać nieporadności językowej terenom wiejskim.

4. Włanczać - najlepiej robić to włancznikiem. Ogólnie nie lubię, kiedy ktoś zamiast ą używa om i tym podobnych (robiom); ale już w słowie włączać brzmi to wyjątkowo niechlujnie.

5. Lubiał, nienawidzieć, kupywał - ciężko mi nawet powiedzieć, skąd wzięły się takie wariacje czasowników lubić, nienawidzić czy kupować.

6. Pleonazmy i tautologie, który wynikają zapewne z przeświadczenia, że jeśli użyjemy więcej słów, to będzie mądrzej. Nie będzie. Bo czy masło może nie być maślane, a akwen może być inny niż wodny? Czy polska piosenkarka Ewelina Flinta naprawdę uważała śpiewając spadam w dół, ze standardowo spada się w górę? Dodatkowe określenia dodajemy tylko w przypadku, gdy rzecz o której mówimy, jeśli mamy buty to raczej po prostu ze skóry, a nie ze skóry zwierzęcej. Chyba, że gdzieś uchował się jakiś ludożerca, który będzie miał buty ze skóry ludzkiej, wtedy dopowiedzenie jest jak najbardziej uzasadnione. Inaczej wyjdzie nam z tego pleonazm. Inne, często spotykane przykłady to zabijanie się na śmierć, kontynuowanie dalej czy cofanie się do tyłu. Tautologia występuje natomiast, kiedy używamy dwóch określeń, które de facto znaczą to samo, jak tylko i wyłącznie czy źródło i geneza. 

7. Daty, liczebniki, miary i wagi. Jaki dziś dzień? 10 października, a na pewno nie 10 październik, bo to by oznaczało, że jest to czyiś 10. październik w ogóle w jego życiu. Równie częstym błędem jest mówienie o roku dwutysięcznym dwunastym, był rok dwutysięczny, ale teraz mamy dwa tysiące dwunasty. Jeśli ktoś ma z tym problem, w sukurs idzie historia; bo analogicznie Bolesław Chrobry nie był koronowany w tysięcznym dwudziestym piątym, a w tysiąc dwudziestym piątym. Problemy często sprawia też polska waluta, złoty to jest jeden, pięć jest złotych. Tak samo w przypadku miar i wag, kupujemy 1 gram czegoś, ale już 20 gramów.

8. Ubrać spodnie - ubrać to można drodzy Państwo choinkę na Święta. Chyba, że spodniom jest zimno i chcemy założyć im inne spodnie. My ubieramy się w spodnie.

9. Brak interpunkcji i wielkich liter. Takiego tekstu po prostu nie da się czytać, sam autor zapewne wie, co miał na myśli, ale czytelnik zgubi się w połowie.

10. Nieodmienianie imion i nazwisk albo odmienianie ich nieprawidłowo. Już chyba rekordzistą jest Janusz Korwin-Mikke, którego nazwisko jest źle odmieniane przez większość nie tylko przypadkowych ludzi, ale i dziennikarzy. Z kim rozmawia dziennikarz? Z Januszem Korwin-Mikkem. I tylko tak! Bo człon Korwin to nazwisko herbowe,  które nie podlega odmianie. Nie ma za to żadnych powodów, żeby nie odmieniać nazwiska Mikke. Nieodmienianie nazwisk to prawdziwa plaga, dzieje się tak już nawet z nazwiskami polskimi. Już niedługo nie będziemy oglądać obrazów Jana Matejki, a Jana Matejko. Jeszcze gorsze rzeczy dzieją się przy odmianie nazwisk zagranicznych. Generalna zasada jest taka, że odmienia się prawie wszystkie nazwiska, z wyjątkiem tych np. zakończonych w wymowie na o lub ła, jak Dubois. Apostrof stawiamy tylko po imieniu lub nazwisku, które zakończone jest w wymowie na samogłoskę, której nie wymawiamy (lub wymawiamy inaczej niż w zapisie). I tak piszemy Jake'a i Stallone'a, ale już Toma i Pottera. Z kobietami sprawa jest prostsza, odmieniamy tylko nazwiska zakończone na -a.


poniedziałek, 8 października 2012

Savages i Uprowadzona 2 - czyli jak robić filmy sensacyjne, a jak ich nie robić


Na ekranach naszych kin pojawiły się dwa filmy sensacyjne o dość podobnej fabule. I choć rzeczywiście zamysł jest zbliżony, bo w obu przypadkach mamy do czynienia z porwaniem dokonanym przez członków mafii, to efekt i poziom zadowolenia widza są zgoła odmienne.

źródło: filmweb.pl

Zacznijmy od tego, co nie wyszło, czyli "Uprowadzonej 2". To kontynuacja historii z pierwszej części, w której to nastoletnia Kim (Maggie Grace) zostaje porwana przez mafiozów zajmujących się handlem żywym towarem, a jej ojciec Bryan (Liam Neeson) postanawia ją odbić i zastrzelić wszystkich, którzy staną mu na drodze. Scenarzyści (Luc Besson i Robert Mark Kamen) niby zadbali o realizm, albańska mafia, która porywa Kim, słynie w końcu z handlu kobietami. I tu realizm się kończy, bo żaden myślący przestępca nie będzie porywał amerykańskiej nastolatki spędzającej wakacje w Paryżu, w dodatku z ojcem byłym oficerem służb specjalnych. Prędzej zadowoli się biedną obywatelką Ukrainy czy Mołdawii, której nikt nie będzie szukał. Bryan oczywiście zabija wszystkich i ratuje córkę, a rodziny poległych porywaczy poprzysięgają jednak zemstę. Swoją droga robią to w dość patetyczny sposób, nad mogiłami ofiar. Okazja nadarza się dość szybko, kiedy to Kim i jej matkę Lenore (Famke Janssen) spotyka wielkie nieszczęście. Obecny mąż Lenore odwołuje ich rodzinny wyjazd do Chin. Z odsieczą przychodzi Bryan, który proponuje niewiastom w opałach wyjazd do Stambułu. Na szczególną uwagę zasługuje dialog pomiędzy ojcem a córką podczas rejsu po cieśninie Bosfor. Bryan mówi do Kim (wybaczcie nieścisłości, przywołuję z pamięci):
- Po tej stronie jest Europa, a po tamtej już Azja.
- Wow, tato skąd to wiesz?
- Przeczytałam w książce, kiedy tu leciałem. Mam ją w pokoju, jak chcesz to ci pożyczę.
Ciężko mi powiedzieć, dlaczego scenarzystom aż tak bardzo zależało na utwierdzaniu stereotypów o amerykańskim systemie edukacji.

Rodzinna sielanka nie trwa jednak długo, bo teraz Bryan i Lenore trafiają w ręce albańskich porywaczy. Tylko Kim może ich ocalić. W tym celu przechadza się po dachach urokliwego Stambułu rzucając tu i ówdzie granatem. Potem nie dzieje się już nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób zaskoczyć widza. Jest tylko przewidywalna śmierć i zniszczenie oraz dalsze uszczuplenie i tak nielicznej populacji Albanii. Historii nie ratuje nawet muzyka, żywcem wyjęta z filmu Drive.

źródło: filmweb.pl

Na Savages: ponad bezprawiem trafiłam przypadkiem. Zaintrygował mnie polski tytuł filmu i to nie w pozytywnym znaczeniu. Ponad bezprawiem - cóż to miałoby znaczyć? Jeśli coś jest ponad prawem to jest nielegalne. Zatem, jeśli jest ponad bezprawiem to, logicznie rzecz ujmując, jest legalne. Trop okazuje się mylny, bo to czym zajmują się bohaterowie to zgodnych z prawem nie należy. Prawdopodobnie dystrybutor postanowił dodać to określenie do tytułu, bo mu się wydawało, ze fajnie brzmi. i nie przejął się faktem, iż nic nie znaczy. Osobiście wolałabym już tłumaczenie tytułu wprost, czyli jakiś Dzikich czy Brutalnych.

Ale koniec tych dygresji, przejdźmy do filmu. Ben jest pokojowo nastawionym buddystą i botanikiem, a Chon byłym żołnierzem, który służąc w Iraku, przyzwyczaił się do zabijania ludzi. Łączy ich wieloletnia przyjaźń, zamiłowanie do hodowania wysokiej jakości marihuany, na której zrobili majątek oraz wspólna dziewczyna Ofelia, w skrócie O (w tej roli całkiem nieźle sobie radzi gwiazda serialu Plotkara, Blake Lively). Myli się ten, kto myśli, że film będzie o zdradzie i zemście. Cała trójka żyje bowiem w zgodzie i wzajemnej miłości. Trzeba przyznać, że rozwiązanie jest dość oryginalne. Kino często widuje zdrady, poligamie, haremy. Ale żeby taki związek poliandryczny!? Bez urażonej męskiej dumy, która każe Benowi i Chonowi nawzajem się pozabijać? Nie, to już się w głowie nie mieści. Nie zabrakło w filmie scen seksu O raz z Benem, raz z Chonem i nawet z oboma naraz. Biorąc pod uwagę aparycję odtwórców tych ról, czyli Taylora Kitscha i Aarona Taylora-Johnsona, niejedna pani na widowni pozazdrości O.

Sielanka jednak nie trwa wiecznie, interes idzie aż za dobrze, bo przyciąga uwagę meksykańskiego kartelu Baja. I tu znowu zaskoczenie, bo na czele organizacji stoi piękna Elena (Salma Hayek), postać ciekawa, ale i tragiczna. La Reina jest okrutna, bo musi, takimi prawami rządzi się ten biznes. Swoją funkcję przejęła po zamordowanym  mężu, prywatnie bardzo ubolewa, że jej pozostałe przy życiu dzieci nie chcą z nią utrzymywać kontaktu. To nie koniec ciekawych postaci w filmie, prawą ręką Eleny jest Lado, a w tej roli możemy zobaczyć genialnego, jako czarny charakter, Benicia Del Torę. W filmie pojawia się też John Travolta, który gra Dennisa - skorumpowanego agenta z wydziału do walki z narkotykami.

Elena chce zarobić na wyhodowanej przez Bena i Chona odmianie marihuany, gdy chłopcy odrzucają jej propozycję, kartel porywa O. Bohaterowie postanawiają za wszelką cenę odbić swoją dziewczynę. I tu następuje seria... Nie krwawej jatki, a przynajmniej nie tylko. W warstwie fabularnej, nie za bardzo przecież skomplikowanej, przejawia się geniusz Olivera Stone'a. Widz jest zaskakiwany ciągłymi zwrotami akcji, z czego największym jest zakończenie. 

Savages: ponad bezprawiem to także technicznie i wizualnie dopracowana perełka. Tempo akcji zmienia się z minuty na minutę, raz Stone serwuje nam bardzo szybkie ujęcia, raz wręcz poetyckie widoki z rajskiego zakątka (wszystko dzieje się bowiem w scenerii kalifornijskich plaż). Jest też jednak zbyt brutalna, jak na moją wrażliwość, scena torturowania gangstera. Na szczęście tylko jedna. Całość wypada bardzo dobrze, a Stone udowadnia, że nawet z nieskomplikowanej historii można wycisnąć kawałek dobrego kina. 

niedziela, 7 października 2012

Kobiety w sytuacji krytycznej


Wystawiany na deskach Teatru Polonia spektakl w oryginale nosi tytuł Bombshells, co poza łuskami nabojów oznacza też sensacyjną, niezwykłą wiadomość. Niestety sensacji nie ma. Polski tytuł Kobiety w sytuacji krytycznej też nie do końca oddaje ducha spektaklu, bo pięć przedstawianych kobiet wcale nie jest w niezwykłej, krytycznej sytuacji. Wręcz przeciwnie, nic niezwykłego w ich życiu się nie dzieje, przytłacza je codzienność. Gdybym ja miała wymyślić tytuł dla tego spektaklu, postawiłabym na Bańki mydlane, bo takie właśnie są życia bohaterek, jak i cały spektakl. Od zewnątrz błyszczące, a w środku puste.

Na scenie pojawia się pięć kobiet, każda z nich jest schematem jednego z nieszczęść, jakie kobiecie może się w naszej kulturze przydarzyć. Mira (Maria Seweryn) jest przemęczoną matką trójki dzieci z czwartym w drodze. Choć wiecznie jest zabiegana, nie panuje nad domowym chaosem. Kocha swoje dzieci, ale czasem ma ich serdecznie dość, a potem wyrzuca sobie, że jest złą matką. Obwinia się o wszystkie nieszczęścia świata, o to że Hania za wolno uczy się czytać, że jej dzieci niewystarczająco zdrowo się odżywiają, a nawet o to, że kupiła plotkarską gazetę, zamiast oddać pieniądze na dzieci chore na białaczkę. Jak sama mówi, kiedyś gardziła zaniedbanymi kobietami, teraz sama jest zaniedbana. Marianna (Lidia Stanisławska) to podstarzała gwiazda muzyki, po latach powracająca na scenę. Przez swój alkoholizm straciła męża, córkę i dom, a media pogrzebały ją żywcem. Marianna zaśpiewa nawet kilka piosenek, co jest dużym plusem spektaklu, biorąc pod uwagę imponujący głos Lidii Stanisławskiej. Marzena (Joanna Pokojska) właśnie wychodzi za mąż i stroi się w ślubną suknię. Wygłasza górnolotne teksty o miłości, przywołuje w myślach słowa swojego narzeczonego, żeby w końcu skwitować je stwierdzeniem "Co on pie..doli?". Ostatecznie dochodzi do wniosku, że jedyną rzeczą, która doprowadziła ją do ołtarza była sukienka. Muszka (Małgorzata Zajączkowska)  jest najbardziej oryginalną postacią spektaklu. Po tym jak opuścił ja partner życiowy oddaje się swojej miłości do kaktusów i powoli dziwaczeje. Widzom opowiada o tym, jak to rośliny gruboszowate uratowały jej życie. Maria natomiast wzbudziła moją największą sympatię, może dlatego, że jako jedyna z bohaterek nie doprowadziła się sama do tytułowej sytuacji krytycznej  a może to dzięki świetnej roli Doroty Pomykały. Maria po prostu owdowiała. Teraz jest po pięćdziesiątce, nie pokazuje publicznie emocji i każdy dzień ma zaplanowany. Spędza go z innymi wdowami, czasem oddaje się działalności charytatywnej.

W spektaklu pojawiają się też sceny jakby specjalnie zaplanowane, żeby rozbawić widza. Jak wtedy gdy Marzena wygłasza swoją mowę o miłości, a pozostałe bohaterki powtarzają ją w różnych językach. Wyszło zabawnie, tylko jaki to miało sens?

"Kobiety w sytuacji krytycznej" to inteligentna, ale niestety tylko rozrywka. Podczas spektaklu nie dowiemy się niczego, czego nie wiedzieliśmy wcześniej. Możliwe, że postacie bohaterek zostały tak wymyślone, aby kobieca część widowni mogła się z nimi utożsamić. Na to jednak są za schematyczne i zbyt przerysowane. Efekt może być odwrotny. Wiele pań może nawet podnieść się na duchu, porównując swoje problemy do tych ze spektaklu. Nie wyszły w końcu za mąż z aż tak głupiego powodu, nie są tez aż tak sfrustrowane i przemęczone jako matki.

źródło: teatrpolonia.pl

sobota, 6 października 2012

Ponure oblicze Chin


Chiny, choć w Europie postrzegane jako jednolity obszar kulturowy, są krajem niezwykle niejednorodnym. I nic dziwnego skoro to najludniejsze, bo liczące 1,35 mld ludzi, państwo świata. To oczywiście dane przybliżone  szacuje się, że poza oficjalnymi mieszkańcami żyje około 40 milionów tzw. czarnych Chińczyków, czyli osób urodzonych poza polityką jednego dziecka. Nie mają oni dokumentów, prawa do edukacji czy opieki zdrowotnej, nie są nigdzie zarejestrowani, przeważnie całe życie spędzają na wsi. Jest ich zapewne więcej niż wszystkich ludzi w Polsce. Wielkością Chiny są mniej więcej równe Europie. Chiny to międzynarodowa nazwa państwa, sami Chińczycy jej nie używają. Nazywają swój kraj Państwem Środka.

Mieszkańcy Chin posługują się około 400 językami i dialektami. Oficjalnymi, mandaryńskimi mówią prowincje północne. Chińczycy z północy są w stanie porozumieć się ze sobą podobnie jak narody słowiańskie, za to na pewno nie dogadają się z Chińczykami z południa. To co Chiny łączy, to ujednolicony system pisma. Jak to możliwe, że mówią inaczej, a piszą tak samo? Znaki chińskie nie odpowiadają tak jak nasze litery poszczególnym głoską mowy, a całym sylabom czy nawet wyrazom. Graficzny zapis słów znaczy w całych Chinach to samo, ale w poszczególnych regionach czyta się je inaczej, w lokalnym języku. Każdy region to też odrębna kultura, zwyczaje, a nawet kuchnia.

Widzicie już, jak trudno napisać książkę o Chinach? Tak, żeby pokazywała obiektywnie choć część obrazu?  Liao Yiwu nie porywa się napisanie książki o całych Chinach. Pisze książkę o nizinach społecznych i jest to obraz niezwykle cenny. Jeśli kiedyś wybierzecie się na wycieczkę do Chin zobaczycie zapewne zatoczone ulice Pekinu, Wielki Mur, zapierające dech w piersiach wieżowce Szanghaju, ewentualnie kosmopolityczny Hongkong. Biednego wschodu nikt już wam nie pokaże. Nikt nie będzie chwalił się biedotą. Możecie albo wybrać się tam na własną rękę i próbować pokonać bariery językowe i nieufność wobec Europejczyków, albo przeczytać książkę "Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych".

Jak dowiadujemy się ze wstępu polskiej tłumaczki Agnieszki Pokojskiej, książka ma dwie wersje. I dość nietypowo nie jest tłumaczona z oryginału a z wersji angielskiej. Chiński oryginał jest bowiem, zdaniem autora, zbyt obcy kulturowo i niezrozumiały dla zachodniego czytelnika. Sama książka jest zbiorem wywiadów, choć ja bym powiedziała jednak, że każdy rozdział jest po prostu historią człowieka. Są wśród mich oprawcy i ofiary, mędrcy i głupcy. A każda z tych historii jest niezwykła.

W książce znajdziemy przedstawicieli dość niezwykłych profesji, jak zawodowego żałobnika czy tytułowych prowadzących umarłych, którzy od wieków dostarczali ciała zmarłych (najczęściej niosąc je na własnych plecach) do ich rodzinnych miejscowości, aby ci mogli zostać pochowani w rodzinnej ziemi. Jest też mistrz feng shui, wyznawczyni zakazanej religii Falun Gong, buddyjski opat, ale i osoby zajmujące się bardziej przyziemnymi rzeczami, jak kierownik szaletu publicznego czy całkowite wyrzutki społeczne, jak trędowaty. Najwięcej z tych opowieści miało miejsce za czasów Mao Zedonga, bo i wtedy kraj spotkała największa w XX wieku bieda i głód, a z powodu zakazania wszelkich, religijnych praktyk wielu bohaterów książki było prześladowanych.

To nie są opowieści dla ludzi o słabych nerwach, od wielu przechodzą ciarki. Bohaterowie to w większości prości ludzie, nie przebierają więc w słowach, dobitnie opowiadają choćby o głodzie i przypadkach kanibalizmu. Kiedy to po nieudanej rewolucji przemysłowej Mao w wielu wsiach zaczęły znikać małe dziewczynki. W kilku recenzjach "Prowadzących umarłych" przeczytałam, że Liao Yiwu jest obiektywny i nie ocenia bohaterów. To nie do końca prawda, bo choćby do handlarza ludźmi, który porwał setki kobiet, mówi: Gdybym to ja był sędzią, najpierw w ramach kary kazałbym panu obciąć język. Zasłużył pan na to. Mimo to daje im głos, tak katom jak i ofiarom. Pozwala im opowiedzieć całą swoją historię. Bo i czy zawsze wiadomo kto jest katem, a kto ofiarą? Czy w ekstremalnych okolicznościach człowiek nie może być jednocześnie jednym i drugim? Opowieści zebrane przez Liao Yiwu pokazują, że życie nie jest tak proste i jednoznaczne, a człowiek często pozostaje bezradny wobec świata, w jakim przyszło mu żyć.

źródło: czarne.com.pl

poniedziałek, 1 października 2012

O dwóch misiach


Dzisiejszy wpis chciałabym poświęcić dwóm niedźwiedziom. Tak, niedźwiedziom. Jeden z nich trwale zapisał się w historii literatury, drugi niestety nie.

Winnie to chyba najsłynniejszy miś świata. Mała niedźwiedzica została kupiona w 1914 roku za 20 dolarów,  od myśliwego, który zastrzelił jej matkę. Kupił ją podporucznik i weterynarz Harry Colebourn z kanadyjskiego pułku konnego Fort Garry Horse.  Winnie swoje imię zawdzięcza jego rodzinnemu miastu Winnipeg. Między Winnie a weterynarzem nawiązała się prawdziwa przyjaźń, Colebourn nauczył ją chodzić przy nodze i zatrzymywać się, kiedy on się zatrzymywał, Winnie stała się bardzo przyjazna, uwielbiała bawić się z ludźmi i lizać ich po rękach. Niedźwiedzica szybko została ulubienicą żołnierzy i nieoficjalną maskotką całego pułku. Winnie nie odstępowała swojego pana na krok, a kiedy musieli rozstać się choćby na chwilę, płakała jak dziecko. 3 października 1913 roku pułk wyruszył do Wielkiej Brytanii i... przeszmuglował ze sobą misia. W Anglii żołnierze przechodzili szkolenie przed wysłaniem ich na front, do Francji. W tym czasie mała Winnie zdążyła już wyrosnąć na niedźwiedzia dorównującego wzrostem wysokiemu mężczyźnie. W grudniu tego samego roku Colebourn dostał rozkaz pozostawienia Winnie, która nie dostała pozwolenia na wyjazd na front razem z pułkiem. I tak niedźwiedzica trafiła do londyńskiego zoo. Colebourn nie porzucił jednak swojej podopiecznej, odwiedzał ją zawsze, kiedy tylko był w Londynie. Chciał nawet zabrać Winnie po wojnie z powrotem do Winnipeg, ale w tym czasie niedźwiedzica wyrosła już na gwiazdę. Była najbardziej przyjaznym i popularnym zwierzęciem w całym zoo. Dawny opiekun zdecydował pozostawić Winnie tam, gdzie tak dobrze się już zadomowiła, ostatecznie pożegnali się w 1920 roku.


źródło: wikipedia.org


I właśnie w tym londyńskim zoo Winnie spotkał pisarz Alan Aleksander Milne, który przychodził tam ze swoim synem Christopherem Robinem. Mały Christopher uwielbiał bawić się z Winnie, a już najbardziej lubił karmić ją miodem podawanym na łyżce. Tak powstał pomysł na książkę. Powieść dla dzieci "Winnie the Pooh" ukazała się w 1926 roku. Prawdziwa Winnie żyła jeszcze do 1934.


źródło: www.granice.pl


Trudno tu nie zadać nasuwającego się pytania: czy Kubuś Puchatek był kobietą? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż sam autor tego nie determinuje. Miś niewątpliwie ma żeńskie imię, jednak Milne w swojej książce używa zwykle całej nazwy Winnie the Pooh, lub pisze po prostu Pooh. Kubusia Puchatka wymyśliła autorka pierwszego tłumaczenia książki na język polski Irena Tuwim. Nowszy przekład Moniki Adamczyk-Garbowskiej z 1986 roku nosił tytuł "Fredzia Phi-Phi" i choć uważany jest za bliższy oryginałowi, nie przyjął się wśród przyzwyczajonych do Kubusia czytelników.

W innych językach przetłumaczenie imienia misia też nie było proste. Holendrzy postanowili trzymać się oryginału i u nich książka nazywa się "Winnie de Poeh". Niektóre przekłady posługują się tylko częścią jego imienia, jak niemiecki "Pu der Bär" czy czeski "Medvídek Pú" (niedźwiadek Pooh) albo jak Francuzi tylko imieniem Winnie - "Winnie l’ourson". Znaleźli się i oczywiście tacy, którzy wymyślili własne imię. I tak dla Norwegów Kubuś Puchatek nazywa się Ole Brumm, dla Węgrów Micimackó, a dla Duńczyków Peter Plys.

Drugim niedźwiedziem, o którym chciałam opowiedzieć jest Wojtek. To także niedźwiedź wojskowy, ten już walczył na froncie II wojny światowej i to po polskiej stronie. Kupili go żołnierze generała Andersa za kilka puszek konserw w drodze z Iranu do Palestyny. Potem karmili małego niedźwiadka mlekiem z butelki po wódce z własnoręcznie wykonanym smoczkiem. Jak na niedźwiedzia przystało lubił też miód, syrop, marmoladę i piwo. Wkrótce stal się oficjalną maskotką 22 Kompanii Zaopatrywania Artylerii. Tak bardzo przywiązał się do żołnierzy, że nawet kiedy dostał własną sypialnię w drewnianej skrzyni  ciągle przychodził nocą do namiotu żołnierzy, żeby się przytulić. Lubił też zawody sportowe, zwłaszcza zapasy, w których zawsze z ludźmi wygrywał. Wojtek wraz z pułkiem przedostał się przez Iran, Syrię, Palestynę i Egipt do Włoch, gdzie wziął udział w bitwie pod Monte Cassino. Sam nie walczył, ale nosił skrzynie z pociskami. Podobno nigdy żadnego nie upuścił.

Po wojnie 22 kompania została przetransportowana do Szkocji. Tam Wojtek został członkiem Towarzystwa Polsko-Szkockiego, za co dostał butelkę swojego ulubionego piwa. Po demobilizacji Wojtek zamieszkał w zoo w Edynburgu, gdzie często odwiedzali go żołnierze z kompanii. Wojtek zmarł w 1963 roku w wieku 22 lat. Niestety nie powstała o nim żadna książka. W 2012 roku jeden z angielskich browarów wprowadził na rynek piwo "Wojtek" na jego cześć.

źródło: wikipedia.org