czwartek, 29 listopada 2012

Uczta dla oka


Podejmowanie się ekranizacji tak wiele już razy filmowanego romansu jak "Anna Karenina" to ryzykowne zadanie. Joe Wright wychodzi z niego obronną ręką. Jego sposobem na Tołstoja jest teatr. Reżyser kręci swój film na scenie, na oczach widza zmieniając dekorację, grając na jego emocjach muzyką i światłem. Efekt, trzeba przyznać, jest olśniewający. Nie jest to bowiem skromny teatr kilku aktorów, a raczej coś na kształt przygotowanych z ogromnym rozmachem musicali Teatru Roma. W "Annie Kareninie" scenografia dopracowana jest w każdym calu, współgra z dialogami i muzyką. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że w tym filmie zobaczyłam jedną z najlepszych scen balowych w życiu. Smaczku dodają musicalowe efekty, jak równomiernie stukanie urzędniczymi stemplami w rytm muzyki. W niektórych scenach część postaci zamiera w bezruchu. Dodajmy do tego niesamowicie zdobne stroje i mamy prawdziwą ucztę dla oka. Jeśli mogę coś tej formie zarzucić, to tylko to, że momentami dekoracje zmieniały się za szybko, przez co obraz nieco się rozmazywał. 


Bez zarzutu pozostaje też gra aktorska. Keira Knightley daje sobie radę w głównej roli, choć dla mnie Anna Karenina i tak już zawsze będzie miała twarz Grety Garbo. Na uwagę zasługuje też Matthew Macfadyen w roli Stiwy (brata Anny), świetnie oddający hedonistyczny charakter tej postaci. Nigdy tak naprawdę nie rozumiałam, co Anna widziała we Wrońskim, który w wykonaniu Aarona Taylora-Jahnsona pozostaje lekkomyślnym fircykiem. O wiele bardziej godną podziwu postacią jest wielkoduszny i kierujący się poczuciem moralności Karenin (Jude Law). Niestety ma on problem z okazywaniem uczuć. W filmie pojawia się też ucharakteryzowana na blondynkę Ruth Wilson - moja ulubiona odtwórczyni roli Jane Eyre.

źródło: filmweb.pl

Przyznam, że nie czytałam książki Tołstoja. Niewątpliwie muszę to nadrobić, bo chociaż film pokazuje tylko zarys postaci, już tu widać jak ważna jest w pierwowzorze literackim ich psychika. Poszczególni bohaterowie są dla mnie pewnymi typami postaw i zachowań, symbolizującymi całą arystokrację rosyjską końca XIX wieku. Stiwa jest typowym konformistą, który stara się głównie o to, aby żyło mu się wygodnie. Kiedy jego romans wychodzi na jaw, najbardziej żałuje tego, że wszystko się wydało. Jego żona Dolly czuje się oszukana i wykorzystana. Ma zaledwie 34 lata, ale po urodzeniu siódemki dzieci już została odstawiona w kąt jak stary mebel. Nie ma jednak na tyle odwagi, żeby sprzeciwić się konwenansom i odejść. Karenin to człowiek, który żyje, żeby służyć swojemu krajowi, pracuje ciężko i nigdy nie pozwala sobie na niestosowne zachowania. Anna z kolei jest kobietą pełną namiętności, którą przez lata życia w małżeństwie musiała ją stłamsić. Wroński z jednej strony jest korzystającym z życia, bogatym fircykiem, ale jeszcze nie na tyle zepsutym, żeby nie być zdolnym do prawdziwego uczucia. Ciekawym wątkiem jest ten Lewina i Kitty, których związek okazuje się miłością idealną - prostą, uczciwą i spełnioną. Konstanty Lewin to człowiek uczciwy, poszukujący w życiu szczęścia, które widzi w małżeństwie. Kocha swoje wiejskie życie, na swoich polach pracuje ramię w ramię z chłopami. Pomaga też bratu, choremu na gruźlice socjaliście, nie bacząc na problemy, jakie ten może na niego sprowadzić. Kitty, po początkowym zachłyśnięciu się dworskim życiem, wybiera jednak poczciwość i oddanie Lewina. Okazuje się także, że dziewczyna na bardzo dobre serce. Myślę, że taki był zamysł autora. Zestawienie zepsutej i pełnej hipokryzji arystokracji, uczciwemu życiu i kierowaniu się sercem.




środa, 28 listopada 2012

Chwila refleksji


Co prawda zwykle wolę pisać o kulturze, a nie o bieżących wydarzeniach, ale dziś przeczytałam artykuł, który mnie naprawdę zainspirował. Mowa o tekście Michała Olszewskiego "Karate po polsku". Oto fragment:

Należę, jak się zdaje, do najgorszego gatunku, skazanego na rychłe wyginięcie. Uważam bowiem, że (wyjąwszy przypadki kliniczne) każdy ma trochę racji, co w dzisiejszej Polsce ustawia mnie na pozycji straconej. Uważam, że rację miewają zarówno Adam Michnik, jak i Rafał Ziemkiewicz, że w partii Jarosława Kaczyńskiego pojawiają się interesujące pomysły na naprawę kraju, a Platforma Obywatelska nie prowadzi nas ku rychłej zgubie. Jarosław Gowin nie przejmuje mnie odrazą, na stronach "Krytyki Politycznej" znajduję sensowne treści, na stronach "Teologii Politycznej" - również. Sadzę, że ci, co chodzą z krzyżem po Krakowskim Przedmieściu, mają do tego takie samo prawo jak ci, którzy w Boga nie wierzą. Banał? W Polsce, niestety, postawa, z której trzeba się tłumaczyć. 

Mam bardzo podobne odczucia. Nastroje ostatnio na tyle się zaostrzyły, że coraz ciężej być pośrodku, nie reprezentować żadnej skrajności. Zaczęło się w mediach i powoli ogarnia społeczeństwo. Doskonale dało się to wyczuć w atmosferze towarzyszącej filmowi "Pokłosie". Wydawało mi się, że wojują ze sobą dwa poglądy. Polacy mordowali Żydów vs. Polacy ratowali Żydów - jakby oba ta zdania nie mogły być prawdziwe jednocześnie! Martwił też poziom dyskusji, pełen uprzedzeń i personalnych ataków. Niektóre wypowiedzi przeciwników filmu ocierały się o naruszenie prawa. Ale i część osób broniących filmu powinna zrobić rachunek sumienia. Bo czy nie zagarnęła monopolu na prawdę i nie myślała o swoich przeciwnikach - kretyni?

Na potrzeby "Pokłosia" można by sparafrazować przytaczaną przez Olszewskiego opowieść o mądrym rabinie, który rozsądzał spór pomiędzy dwoma Żydami. Jeden powiedział: "Polacy zabijali Żydów", rabin wskazał na niego, mówiąc: "Masz rację". Drugi zaprotestował: "Polacy przecież ratowali Żydów i to z narażeniem życia:, rabin odpowiedział: "Ty też masz rację". A kiedy ktoś z tłumu zaprotestował, że przecież obaj nie mogą mieć racji, bo "To Żydzi zabijali Polaków", rabin powiedział: "I ty też masz rację".

Sama już spotkałam się z takim podejściem. Kiedy przyznaję, że jestem chrześcijanką, czasem mogę spotkać się z potępieniem, a nawet z zarzutami o hipokryzję i wszystkie zbrodnie świata ze strony osób niepopierających takiego światopoglądu. Z kolei dla tych bardziej radykalnych, będę czymś na kształt zdrajcy. Podobnie jest z moim wegetarianizmem. Są osoby, które - z jakiś powodów - będą mi chciały koniecznie udowodnić, że na pewno jestem hipokrytką i krzywdzę zwierzęta w jakiś inny sposób i to jest nawet gorsze od jedzenia mięsa. Dla radykalnych wegetarian też będę godna potępienia, bo przecież nie jestem wystarczająco eko. Możliwe, że część z tych zarzutów jest nawet prawdą, w końcu jestem tylko człowiekiem. Ale dlaczego nie możemy spróbować dostrzec pozytywnych stron. I kiedy ktoś robi coś dobrego po prostu docenić jego postawę, zamiast wypominać, co jeszcze mógłby zrobić. A gdybyśmy tak, zamiast oceniać, staromodnie posłuchali, co druga storna ma do powiedzenia? Bez gotowego zdania jeszcze zanim on czy ona zdąży się odezwać?

Wierzę, że ten obraz jest fałszywy i tak naprawdę większość z nas jest gdzieś pośrodku, a świat ocenia własnym rozsądkiem i rozumem, a nie gotowymi schematami. Tylko po prostu giniemy gdzieś w tym natłoku jadowitych wypowiedzi. Wiadomo, że radykalizm rodzi radykalizm. Gdy ktoś nas atakuje, bronimy się i przez to sami stajemy się bardziej radykalni w naszych opiniach. Ale przecież nie można dać sobie narzucić takiego stylu myślenia! Dlatego proponuję bunt. Im bardziej będą koło nas głośno krzyczeć, tym większym wykazujmy się rozsądkiem. I pozostańmy otwarci na drugiego człowieka.

Całość cytowanego przeze mnie tekstu można przeczytać na łamach "Tygodnika Powszechnego", nr 49 (3308).

wtorek, 27 listopada 2012

Szczuroameryka


American dream to w Polsce wciąż drażliwa kwestia, wielu nadal w niego wierzy, nieustannie porównując naszą rzeczywistość do Zachodu. Zachód nie przez przypadek jest przez wielkie z, bo to synonim tego co lepsze: lepszego kina, lepszej gospodarki, lepszego społeczeństwa. I choć od ponad 20 lat sami mamy już kapitalizm, nadal nie otrząsnęliśmy się z tego kompleksu wschodniego. Piszę o tym dlatego, że nawet dziś książka Edwarda Redlińskiego "Szczuropolacy" mogłaby wzbudzić niemałe kontrowersje (choćby za stawanie naszej emigracji w negatywnym świetle), a co dopiero w 1994 roku, kiedy została po raz pierwszy wydana. Tak wtedy pragnęliśmy tego kapitalizmu, po latach spędzonych w szarości Rzeczpospolitej Ludowej. I co? Redliński śmie twierdzić, że ten wymarzony kapitalizm nie jest rajem, jest szczurowiskiem.

Bohaterowie Redlińskiego wpadli w pułapkę amerykańskiego snu. Zamiast szybkiej kariery od pucybuta do milionera, czekała na nich ciężka i słabo opłacana praca na czarno, życie w ciasnych, obskurnych mieszkaniach i poczucie wyobcowania. Dlaczego zatem nie wracają? Bo to przecież wstyd, przyznać się po porażki w raju, lepiej już zacisnąć zęby i udawać, że wszystko jest OK, że wcale nie mieszka się na Greepoincie, tylko na Manhattanie, że wcale się nie zarabia sprzątaniem, tylko rozkręca własny biznes. Przecież rodzina w kraju czeka na dolary.

źródło: dlastudenta.pl

Narratorem powieści jest Marek Kamela, dziennikarz, który w Ameryce zarabia redagując książkę pewnego weterana. "Stek bzdur" - jak sam ją określa. Praca ta przyprawia go o bezsenność, dlatego decyduje się wynająć łóżko w pewnym, zajmowanym przez polskich emigrantów, mieszkaniu i choć przez weekend tam się wyspać. Pozostałych bohaterów poznajemy oczami, a właściwie uszami Marka. Powieść jest bowiem zapisem podsłuchanych przez niego rozmów z kolejnych czterech niedziel. Ta nietypowa konstrukcja nadaje fabule dynamiki a lekturze uroku zakazanego owocu. Razem z Markiem podsłuchujemy w końcu, co dzieje się w mieszkaniu Azbesta. Główny lokator zawdzięcza swoją ksywkę pracy przy usuwaniu azbestu. Jest to zajęcie bardzo wśród Polonii pożądane i zdecydowanie bardziej opłacalne, niż zajmowanie się zwykłymi rozbiórkami. Azbest w Ameryce radzi sobie całkiem nieźle, właśnie założył własną firmę Polish Renovation, która będzie się zajmowała zbieraniem wyrzuconych rzeczy i sprzedawaniem ich w Polsce. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Azbest sprowadzi do Stanów żonę i dzieci. Kolejnym lokatorem jest Potejto, czyli rolnik o imieniu Ignacy, który szczyci się tym, że przepracował w rzeźni na dwie zmiany trzy lata i ani razu nie wziął wolnego. Jest też Mruk, którego Ameryka oszukała. A właściwie oszukał go pewien Grek, który nie zapłacił mu za pracę. Mruk bardzo źle to zniósł, teraz całymi dniami nie rusza się z łóżka marząc o powrocie do Polski. Nie ma jednak pieniędzy na bilet, a poza tym powstrzymuje go wstyd. Profesor radzi sobie trochę lepiej, choć przez swoją nienawiść do amerykańskiego kapitalizmu coraz więcej pije. Pank za to przyjechał do USA robić karierę, na razie stara się przetrwać. W mieszkaniu bywa też Tereska, siostra Azbesta, dopiero co przyjechała do Ameryki, nie zna ani słowa po angielsku, mieszka z grupą innych kobiet z Polski i szuka pracy. Przy sprzątaniu, jak wszystkie Polki na Greenpoincie. W mieszkaniu pojawi się też tajemnicy Lojer, człowiek całkowicie zamerykanizowany i przystosowany do wyścigu szczurów.

Obraz bohaterów jest smutny, momentami brutalny. W książce pada stwierdzenie, że emigranci to takie nie wiadomo co, już nie Polacy, ale jeszcze nie Amerykanie. Zagubili się w tym obcym świecie. Stare prawdy już tu nie działają, a nowe wciąż pozostają tajemnicą. Redliński zwraca uwagę na upadek moralności, bo choć emigranci dalej manifestują przywiązanie do religii czy narodowych symboli, uosabianych choćby w postaci Wałęsy, nie idą za tym żadne wartości. Doskonale ukazuje to groteskowa scena, w której Potejto modli się do Matki Boskiej o wygraną na loterii i pyta, jakie numery ma skreślić. Bo skąpstwo i zachłanność to główne grzechy emigrantów, którzy będą walczyć o każdego dolara, a nawet o zepsute jajko. Czy dawne wartości po prostu zostały odrzucone, bo przeszkadzały sztuce przetrwania w tym nowym świecie? Czy może po prostu nigdy ich nie było, w kraju to zewnętrzna fasada i kontrola społeczna kazały zachowywać normy, bez ich zrozumienia i uznania za swoje? Bardziej przekonuje mnie ta druga wersja, bohaterowie zwracają się w stronę symboli religijnych i narodowych nie po to, żeby szukać odpowiedzi. Idą do polskiego kościoła, bo to coś co znają i przez to czują się tam bezpiecznie. To taki kontrast wobec nieznanej, mówiącej niezrozumiałym językiem Ameryki. A na co dzień jest walka, ciułanie każdego grosza i nadzieja, że nikt nie oszuka. Bo przecież większość jest tam nielegalnie i stanowi łatwy cel dla wszelkiego rodzaju oszustów. W takim świecie nikomu nie można ufać. Za to właśnie Profesor nienawidzi Ameryki. Bo przecież ona wie o swoich szczurowiskach, o nielegalnych emigrantach, ale nic z tym nie robi. Pasuje jej ta tania, nielegalna siła robocza. A Amerykanie tej zgnilizny nie czują.

Na podstawie "Szczuropolaków" powstał film "Szczęśliwego Nowego Jorku" w reżyserii Janusza Zaorskiego. Bardzo się cieszę, że go nie widziałam przed przeczytaniem książki. Wtedy Azbest musiałby mieć dla mnie twarz Cezarego Pazury, Lojer Bogusława Lindy, a Tereska Katarzyny Figury.

źródło: filmweb.pl

sobota, 24 listopada 2012

Onirycznie i trochę strasznie


W niewiele ponad 6 minut można opowiedzieć historię przekleństwa, jakie spadło na pewne senne miasteczko, a także zagłębić się w psychikę mordercy. Nie wierzycie? To zobaczcie animację Bartka Kulasa pt. "Millhaven". To adaptacja piosenki Nicka Cave'a z albumu "Murder Ballads" w niesamowitym wykonaniu Katarzyny Groniec.

źródło: www.polishshorts.pl

Kolorystyka i forma animacji sprawiają, że miasteczko Millhaven wydaje się senne, ale jednocześnie jest w nim coś niepokojącego. Wrażenie przypomina trochę złowrogą ciszę. Tylko, że tu nie ma ciszy w tle. Jest muzyka, nawet bardziej niepokojąca niż obraz. I jest Lotta, urocze dziewczę z blond włosami, które opowiada nam historię klątwy, która spadła na miasteczko. Szybko okazuje się, że tym przekleństwem jest sama Lotta. W jej historii daje o sobie znać cały geniusz Katarzyny Groniec, w której głosie słyszymy rodzące się szaleństwo, z nutką żalu po nieudanym morderstwie. Dlaczego to grzeczne, skromne i pobożne dziewczę zabija? Angielska wersja piosenki nie daje nam odpowiedzi na to pytanie. W refrenie przewija się zdanie "Even God's children all have to die", w polskim tekście przetłumaczone jako "Nie znasz dnia ani godziny - tylko Bóg je zna!"; ale tłumacz idzie o krok dalej i zmienia ostatni wers piosenki: "Nie znasz dnia ani godziny - znam je tylko ja!". Zmiana drobna, ale znacząca. Autor polskiego tekstu, Roman Kołakowski, zagłębia się w psychikę Lotty, podpowiada motywy. Czy Lotta uważała się za boga, czy tylko za posłańca, wypełniającego jego wolę? To już sami oceńcie, bo naprawdę warto zobaczyć tę krótką animację.


wtorek, 20 listopada 2012

Lata dwudzieste, lata trzydzieste...


Obejrzałam dwa filmy, których ciężko ze sobą nie porównywać. Akcja obu toczy się w magicznych latach 20. i 30., oba nawiązują też fabułą to problemu korupcji w policji, mało tego powstały na podstawie prawdziwych historii. W tym zestawieniu jednak wyreżyserowana przez Clinta Eastwooda "Oszukana" wypada o wiele gorzej od "Gangstera" Johna Hillcoata.

źródło: filmweb.pl

O filmie Eastwooda można co najwyżej powiedzieć, że jest poprawny. Nie ma tu dużych błędów, które można by wytknąć, poza całkowitym brakiem polotu. Stylistyka filmu przypomina bowiem serial, czy też produkcje, które kiedyś telewizja TVN puszczała w cyklu "Prawdziwe historie". Historia opowiedziana jest od punktu A do punktu B, bez żadnych zmian tempa, specjalnie emocjonujących czy zwrotnych momentów. Również aktorsko film nie jest arcydziełem, w zasadzie poza kreacją Johna Malkovicha jako wielebnego Gustava Briegleba nie ma na co popatrzeć. Tym co w filmie ciekawe, jest historia, na której podstawie powstał. 9-letni syn Christine Collins (Angelina Jolie) zniknął w 1928 roku. Po kilku miesiącach policja z Los Angeles ogłosiła odnalezienie chłopca, tylko tylko, że Christine nie rozpoznała w nim swojego syna Waltera. Kobiecie próbowano wmówić, że jest to skutek szoku, a kiedy ta dalej obstawała przy swoim, kapitan J. J. Jones zdecydował się umieścić ją w szpitalu psychiatrycznym. Bez wyroku, bez jej zgody, bez żadnych badań. Pani Collins wyszła ze szpitala dzięki pomocy wielebnego Briegleba i to dopiero, kiedy wyszło na jaw, że jej syn mógł paść ofiarą seryjnego mordercy, którego zbrodnie znane są jako The Wineville Chicken Coop Murders.

Dramatyczne prawda? Ciężko nawet wymyślić taką fabułę! Tu twórców wyręczyło życie.  Ci jednak nie dali nic w zamian. W filmie potwornie męczą czarno-białe charaktery. Z góry wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości.Z informacji, które o Christine Collins można znaleźć w Internecie, wynika, że była to kobieta niezależna, która z mężczyznami zwykła rozmawiać w sposób konkretny, zupełnie jak w biznesie. Nie była za to pięknością. Żadnej z tych cech nie znajdziemy u filmowej Christine. Postać Angeliny Jolie jest przeważnie zapłakana i zagubiona.

źródło: kinoactive.pl

Zupełnie inaczej przedstawiają się osobowości bohaterów "Gangstera". Fakt, że ciężko ich nie polubić i to raczej po ich stronie znajdzie się sympatia widzów, niemniej nie można ich nazwać nieskazitelnymi, ani nawet praworządnymi. Bracia Bondurantowie bowiem, tak jak wszyscy ich sąsiedzi w czasach prohibicji, trudnią się wyrobem i sprzedażą alkoholu. Forrest (Tom Hardy) i Howard (Jason Clarke) to twardzi faceci, nie są zbyt subtelni, często używają siły, a w obronie honoru nie zawahają się nawet zabić. Czarną owcą w rodzinie jest zdecydowanie mniej męski i trochę nieporadny Jack (Shia LaBoeuf), ale to on marzy o zostaniu wielkim gangsterem. On i jego przyjaciel Cricket (Dane DeHaan) zbierają wszystkie wycinki z gazet o słynnym gangsterze Floydzie Bannerze (Gary Oldman). To również Jack wpędzi braci w kłopoty przez zbytnie obnoszenie się zdobytym bogactwem. Bracia Bondurantowie nikogo nie słuchają i nikomu się nie kłaniają. A już na pewno nie skorumpowanej policji i agentowi specjalnemu Charlie'emu Rakesowi (Guy Pearce), który zażąda łapówek od wszystkich producentów alkoholu. Jak nietrudno się domyślić wszystko to zmierza to krwawej wojny.

"Gangster" to film w starym, gangsterskim stylu. Jak to w męskim świecie, bywa krwawo, a przegrywa ten, kto okaże słabość. Akcja toczy się nieśpiesznie, prowadząc widza po amerykańskiej prowincji końca lat dwudziestych. Film to też popis wysokiej klasy aktorstwa, ale to nie Gary Oldman jest tu gwiazdą. "Gangstera" całkowicie kradnie Tom Hardy i jego brawurowa kreacja. Patrząc na Forresta nietrudno uwierzyć w legendę o jego nieśmiertelności. Zdradzę tylko, że bohater powinien umrzeć w filmie co najmniej dwa razy. Hardy udowadnia też, że można wypowiedzieć świetną kwestię bez ani jednego słowa. Charakterystyczne chrząknięcie Forresta jest odpowiedzią, która kończy każdą dyskusję. Dawno nie widziałam w kinie tak magnetycznej postaci, aż trudno uwierzyć, że prawdziwy Forrest Bondurant chodził kiedyś po świecie.

sobota, 17 listopada 2012

Stosik


Zdobycze z dzisiejszego kiermaszu Wydawnictwa Czarne:


- Lidia Ostałowska "Bolało jeszcze bardziej";
- William Dalrymple "Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach";
- Jean Rolin "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa";
- Riccardo Orizio "Zaginione białe plemiona";
- Jacek Hugo-Bader "Dzienniki kołymskie";
- Paweł Smoleński "Irak. Piekło w raju".

piątek, 16 listopada 2012

Wzloty i upadki "Mistrza"


Zawsze trochę się boję recenzować takie filmy jak "Mistrz". Boję się napisać, że wątek się rozmywał, a niektóre elementy nie pasowały. A to dlatego, że na takie uwagi wiele osób ma tylko jedną odpowiedź: "Nie rozumiesz kina ambitnego". I to w zasadzie zamyka dyskusję. A jednak podejmuję wyzwanie, zmierzę się z najnowszym dziełem Paula Thomasa Andersona.

Głównym bohaterem film jest Freddie Quell (Joaquin Phoenix), alkoholik i erotoman, wychowany w iście patologicznych warunkach. Na jego niepewną i nieprzewidywalną osobowość wpływ miała także trauma przeżytek wojny. Freddie bowiem służył jako marynarz podczas II wojny światowej. Potem zostawiono go samemu sobie. Tak oto poznajemy ofiarę idealną dla wszystkich fałszywych proroków. Nie żeby Freddie czuł potrzebę wzbogacenia swojego życia duchowego, nic z tych rzeczy. On po prostu pragnie kontaktu z drugim człowiekiem, zainteresowania, którym do tej pory nikt go nie obdarzył. Przecenia nawet drobne jego oznaki, jak choćby krótki związek z 15-letnią Doris. Na skutek zbiegu okoliczności, a właściwie alkoholowego zamroczenia Freddie trafia na statek mistrza. 

Nie jest tajemnicą, że postać mistrza, czyli Lancastera Dodda (Philip Seymour Hoffman), jest wzorowana na założycielu Kościoła Scjentologicznego. Warto tu wspomnieć, choć pewnie wykażę się tu brakiem tolerancji dla odmiennego światopoglądu, że L. Ron Hubbard był też pisarzem science-fiction, czego ślady widać w jego naukach. Hubbard twierdził, że space opera (najsłynniejszym przedstawicielem tego gatunku są "Gwiezdne wojny") jest odbiciem wspomnień prawdziwych wydarzeń sprzed milionów lat. Lancaster Dodd, podobnie jak jego pierwowzór, rekrutuje członków swego Kościoła głównie wśród bogatych Amerykanów. Jego poglądy są mieszaniną wiary w reinkarnację z psychoanalizą Freuda. Czy Lancaster jest przekonujący? To już zależy, czy chce się mu wierzyć. Z jednej strony może zaskakiwać fakt, że poza zdolnością wpływania na ludzi, Dodd w zasadzie niczym się nie wyróżnia. Ani specjalną mądrością, ani charyzmą. Z drugiej jednak strony, jeśli przyjrzymy się przywódcom sekt czy nawet narodów, znajdziemy tam przeważnie zwykłych, a nawet zakompleksionych ludzi. znajdziemy autora przeraźliwie nudnej książki Adolfa Hitlera, cierpiącego na manię prześladowczą Stalina, czy najzwyczajniej głupiego Idiego Amina. Czy jeśli tacy ludzie porywali za sobą narody, przeciętny Lancaster Dodd nie może porwać kilku tysięcy dusz? 


Pozostaje tylko jedno pytanie, po co mistrzowi ktoś taki jak Freddie Quell? Mistrz bardzo źle znosi krytykę swoich poglądów, może więc, poza wykształconymi bogaczami, marzy mu się taki prosty, ale wierny wyznawca? Taki, który nawet nie rozumiejąc nauki mistrza, będzie gotowy dla niego zabić? 

Relacja Freddie'ego i Lancastera oraz proces przemiany tego pierwszego niewątpliwie są dużymi zaletami filmu. Co jest jego słabością, to duża epizodyczność i dość wolne tempo. W pewnym momencie w filmie następuje moment kulminacyjny, moment ostatecznego przeobrażenia bohatera. Byłam przekonana, że to już koniec filmu, ale reżyser zagrał mi na nosie. Następują kolejne epizody, które jeszcze bardziej rozmywają i tak niewystarczająco ostro zarysowany wątek główny.

źródło: kultura.wm.pl

sobota, 10 listopada 2012

Dlaczego Róża była nieszczęśliwa?


"Cudzoziemka" Kuncewiczowej nie zostanie moją ulubioną książką, ale wcale to nie oznacza, że nie warto jej czytać. Jest książką niezłą, ci którzy zaliczają ją do największych polskich powieści psychologicznych pewnie się nie mylą. Pewnych rzeczy jednak mi brakowało, a pewne mnie irytowały.

Powieść ma iście mozaikową kompozycję. Różę Żabczyńską poznajemy pod koniec jej życia, jako kobietę drażliwą, czy wręcz złośliwą, z którą bliscy nie mają łatwego życia. Zastanawialiście się czasem, spotkawszy jakąś wyjątkowo złośliwa starszą osobę, co też musiało wydarzyć się w jej życiu, że jest aż tak bardzo zdeterminowana, żeby uprzykrzać życie innych? Ja często. Mam wrażenie, że monopol na takie zachowanie mają starsze kobiety. Nie chcę tu generalizować, zdarzają się też pewnie chodzące anioły i wyjątkowo drażniący panowie, a jednak to panie są najbardziej skłonne choćby do krwawych walk o miejsce w komunikacji miejskiej. Zawsze kiedy widzę taką scenę, myślę że to pewnie jakaś frustracja gromadzona całe życie wreszcie znalazła ujście w tak drobnych, codziennych sprawach. Taka właśnie jest Róża - humorzasta i  niemiła. W serii retrospekcji dowiadujemy się, co doprowadziło ją do tego stanu.

Tę wychowaną w Taganrogu córkę polskich zesłańców do kraju sprowadziła ciotka, która nie chciała pozwolić, aby polskie dziewczę chowało się na obczyźnie. Aby Róża była bardziej polska, zmieniła jej nawet imię. Teraz miało już nie być Róży, była Ewelina. Dziewczyna czuje się zagubiona w Warszawie, przynajmniej do czasu, kiedy poznaje Michała. Niestety Michał okazuje się niestały w uczuciach. I tu leży mój pierwszy zarzut wobec książki, czy tym szczenięcym zawodem miłosnym można tłumaczyć całe nieudane życie? A może Róża-staruszka wcale nie tęskni do Michała? Może Michał uosabia tylko wszystkie jej niespełnione marzenia?

Róża, pełna nienawiści do rodzaju męskiego, wychodzi za spokojnego i nieporadnego nauczyciela matematyki Adama. Od początku patrzy na małżeństwo jako źródło swojego nieszczęścia. Ma niemalże o nie pretensje do całego świata. Czyżby zapomniała, że weszła w nie z własnej, nieprzymuszonej woli? Prawdę mówiąc, podczas lektury zaczęłam się zastanawiać, czy bohaterka aby umyślnie nie kieruje swoim życiem tak, by być nieszczęśliwą, jakby się w tym nieszczęściu lubowała. Niewątpliwie dużymi dla niej ciosami były strata najstarszego syna oraz wymuszone poczęcie córki. Za wątek Marty akurat Kuncewiczową podziwiam. Mało kto ma odwagę mówić o matkach, które nie kochają swoich dzieci. Zarówno w czasach pisarki, jak i obecnie ten temat to niemalże zbrodnia. A jednak się zdarza. Róża widzi w Marcie Adama i nie chce na nią patrzeć.

Stosunek do córki zmienia się dopiero po tym, jak Róża odkryje w niej talent muzyczny. Bo Róża kocha muzykę, marzyła o zostaniu słynną pianistką, ale ciotka kazała jej uczyć się gry na skrzypcach. Nic co robi bohaterka książki nie jest racjonalne, a co gorsze dla członków jej rodziny, Róża jest całkowicie nieprzewidywalna. Jej nastrój co chwilę się zmienia, w każdym momencie można spodziewać się ataku. I tu moja kolejna pretensja do Kuncewiczowej, moim zdaniem trochę przerysowała tę postać. Jej egzaltacje są tak nagłe i abstrakcyjne, że aż nienaturalne. Nie do końca też podoba mi się zakończenie powieści, śmierć Róży jest zdecydowanie zbyt sielankowa, żeby nazwać ją realistyczną.

Tym co ciekawe w powieści, jest stosunek Róży do otaczającego świata. Całkowicie emocjonalny i zmienny. Raz coś jej się podoba, raz wręcz odwrotnie. Nawet do ojczyzny tak podchodzi, kocha ją kiedy jest szczęśliwa, a kiedy szczęście się kończy zaczyna nienawidzić. Mało tego, to Polskę obwinia o wiele swoich nieszczęść, między innymi niezrealizowaną karierę muzyczną. Ta subiektywna wizja świata to niewątpliwie ważne spostrzeżenie. Bo któż z nas tak naprawdę patrzy na świat inaczej jak przez pryzmat emocji?

źródło: www.proszynski.pl

sobota, 3 listopada 2012

Traktat o samotności


Film "Jestem" Doroty Kędzierzawskiej przeszedł bez wielkiego echa, zdobył parę nagród w 2005 roku, m.in. Orła za najlepsze zdjęcia, nagrodę publiczności na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdynii czy wyróżnienie podczas Berlinale. A potem zniknął w natłoku nowości. A szkoda, bo to jeden z tych pięknych filmów, który do głębi porusza i na długo zapada w pamięć. "Jestem" ma cechę, którą bardzo cenię we wszelkich utworach, czy to literackich, czy filmowych, mianowicie pokazuje istotę rzeczy, przypomina o sprawach podstawowych. Często o nich zapominamy zajęci codziennością, z błahych tak naprawdę powodów gotowi jesteśmy wszczynać wojny, zrywać związki, popadać w depresję. A potem przychodzi jakiś pisarz czy reżyser i nas zawstydza. Przypomina, że na tym świecie są sprawy fundamentalne i to bez nich nie da się żyć, a nie bez tego za czym tak cały czas gonimy.

"Jestem" to opowieść o jedenastoletnim chłopcu - Kundlu. Pewnego dnia Kundel ucieka z domu dziecka do matki. Ale matka (Edyta Jungowska) go nie chce, jest zbyt zajęta kolejnymi swoimi nieudanymi miłostkami. Nikt też Kundla nie szuka, nie ma żadnego pościgu, jakby świat nie zauważył jego zniknięcia. Chłopiec zamieszkuje na opuszczonej barce, żeby mieć za co kupić jedzenie zbiera złom. Kundel cierpi jak tylko może cierpieć dziecko. I to wcale nie dlatego, że nie dojada albo sypia na tej obskurnej barce. Cierpi z samotności. Bo człowiek nie może być sam. Potrzebuje drugiego człowieka jak powietrza. Potrzebuje, żeby ktoś przejmował się jego losem i go dostrzegał. Los Kundla odmieni dopiero znajomość z Kuleczką.

Rzecz dzieje się w małym, szarym miasteczku. Życie płynie to polowi i jednostajnie jak woda w rzece, nad którą mieszka Kundel. I choć miasteczko przypuszczalnie ma niewielu mieszkańców, to jednak każdy zajęty swoimi sprawami, nie przejmuje się losem samotnego chłopca. Ten niedookreślony czas i miejsce sprawiają, że historia nabiera uniwersalnego charakteru. To nie jest tylko historia jakiegoś tam chłopca, to historia wszystkich ludzi.

źródło: filmweb.pl