poniedziałek, 31 grudnia 2012

"Chwała dziwkom", a klientom hańba


"Chwała dziwkom" Michaela Glawoggera to ogólnie rzecz biorąc całkiem dobry dokument. Reżyser oddaje głos kobietom pracującym i pozwala im opowiedzieć o swojej profesji. Czasem ze śmiechem i sarkazmem, czasem ze znudzeniem, a czasem poruszająco szczerze i ze wstydem. Dużym plusem są też piękne i sugestywne ujęcia oraz świetnie dopasowana muzyka. Mimo to przez cały film nie mogłam pozbyć się uczucia, że ktoś próbuje mi sprzedać określoną wizję świata, która jest na tyle jednostronna, że mi nie odpowiada.

Rzecz przedstawiona jest w trzech aktach. Akcja pierwszej części tryptyku toczy się w Tajlandii, światowym centrum turystyki erotycznej. Co może zaskakiwać, to podejście pokazanych prostytutek do swojego zajęcia. Tajskie dziewczyny traktują to niemal jak pracę w supermarkecie, może nie jest idealna, ale trzeba się cieszyć, że jakąś w ogóle się ma. Wszystkie są ładne i modnie ubrane, mają przytulne mieszkania i pracują w klubach, które na oko nie ustępują niczym tym na Zachodzie. Po pracy jadają na mieście, myślą też o rozwoju zawodowym. Z pozoru wszystko jest w porządku. Coś jednak nie działa, jeśli chodzi o związki i poczucie bliskości. Seks to dla nich praca, wolą to robić w klubie; godzinka, góra dwie i mają spokój. A w domu? Niby fajnie mieć chłopaka, ale przy nim trzeba pracować cały czas. Dość wyraźnie widać tu też patriarchalny charakter społeczeństwa. Dziewczyny mają być pokorne i robić klientom dobrze, siedzą sobie za szybą i czekają aż ktoś je wybierze. Potem tylko do kasy i można iść zarabiać na chleb.

O ile w pierwszej części można się jeszcze dopatrywać jakiś pozytywnych aspektów życia prostytutek, druga nie pozostawia już złudzeń. Przenosimy się na brudne i ciasne ulicy dzielnicy czerwonych latarni w Bangladeszu. Prostytutki mieszkają tu i obsługują klientów w swoich obskurnych pokoikach. To społeczeństwo kastowe, nie ma mowy o wyborze drogi życiowej. Jeśli kobieta się tu urodziła, także zostanie dziwką. Niektóre z prostytutek wyglądają na piętnaście, a czasem nawet i mniej lat. Dla nich to walka o przetrwanie. Są gotowe wydzierać sobie (dosłownie) klientów z rąk. Przy tym ciągle pozostają na swój sposób skromne i religijne. Bardzo wymowna jest scena, w której burdel mama uczy nową dziewczynę, że kiedy klient będzie chciał, aby wzięła w usta, ona ma odpowiedzieć, iż jej usta są święte, bo recytują sury Koranu.

Trzecia część to Meksyk. Tutejsze prostytutki są najbardziej wulgarne i roznegliżowane, ale i najlepiej pasują do obrazu kobiety upadłej. Same o sobie mówią, że są przegrane i nie ma już dla nich nadziei. Żeby jakoś wytrzymać palą crack. Z drugiej strony to też najtwardsze z pokazanych w filmie kobiet. Ich życie wydaje się ciągłą walką, w której musiały się nauczyć, jak przetrwać w kulturze macho. W tej części znalazła się też scena, nad której zasadnością się zastanawiam. Z jednej strony dopełnia ona obraz zawodu kształtujący się w całości dokumentu. Jest to w końcu wiedza dość niedostępna, zobaczyć jak wygląda wizyta klienta u prostytutki. Kobieta przejmuje w niej władzę i szczegółowo wyznacza, co korzystający z jej usług może robić w ramach ceny, którą wynegocjował. Z drugiej scena jest nico zbyt wulgarna dla przeciętnego odbiorcy filmów dokumentalnych. Miłośnik dokumentów raczej nie oczekuje scen rodem z filmów pornograficznych. A miłośnik pornografii nie będzie ich szukał w filmie dokumentalnym.

A teraz o tym, co mi się nie podobało, czyli o wizerunku mężczyzn. Gdyby istniały jakieś organizacje walczące o ich prawa, powinny film "Chwała dziwkom" zaskarżyć. Znalazła się tu scena, w której bezpańskie psy kopulują z suką. I tacy właśnie są w filmie mężczyźni - jak ten pies - całkowicie atawistyczni. Kobiety można potępiać lub nie, są zepsute lub nieszczęśliwe, ale mają dusze, ciekawe charaktery. Mężczyźni kierują się tu tylko popędami, są pozbawionymi mózgu i uczuć istotami, które mają jeden cel: kopulować. Najgorzej wypadają panowie z Meksyku, których wypowiedzi to typowe chwalenie się głupotą. Nie wiem, na ile jest to obiektywny obraz. Czy rzeczywiście klienci tych prostytutek przegraliby w zawodach na IQ z chomikiem, czy po prostu reżyser specjalnie szukał takich "perełek"? Mnie obraz wydał się znacznie przerysowany, chyba po prostu mam o mężczyznach lepsze zdanie niż Michael Glawogger.

źródło: filmweb.pl

niedziela, 30 grudnia 2012

Koncert bożonarodzeniowy Angelique Kidjo


Angelique Kidjo wykonuje world music, a mówiąc bardziej po ludzku, muzykę etniczną z elementami popu i jazzu. Piosenkarka z Beninu wystąpiła w piątek na bożonarodzeniowym koncercie w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela. Trochę się obawiałam, że słowo bożonarodzeniowy może oznaczać zestaw około świątecznych szlagierów. Na szczęście nic takiego się nie stało. Angelique zaśpiewała głównie piosenki z własnego repertuaru, sporo z nich pochodziło z płyty "Oyo". Z typowo świątecznych piosenek pojawiła się tylko "Happy Xmas (War Is Over)" i przyznam szczerze, że słyszałam jej lepsze wykonania. Zdecydowanie wolę Angelique w afrykańskich rytmach.

To naprawdę ciekawe doświadczenie posłuchać takich gorących, afrykańskich rytmów w zimnej i iście gotyckiej budowli. Co mi się nie podobało, to fakt, że występowi Angelique towarzyszył jedyne akompaniament fortepianu. W muzyce etnicznej liczyłabym, jeśli nie na bębny, to chociaż jakiś towarzyszący chórek. Fortepian świetnie komponuje się z klasycznymi utworami smooth jazzowymi, ale czy z żywiołową muzyką rodem z Beninu? Jak dla mnie nie. Wokalistka i tak bardzo dobrze sobie radziła, namawiając publiczność do śpiewania refrenów piosenek i klaskania. Zresztą głos Angelique Kidjo jest jak dzwon i zagłuszyłby niejeden chór. Bajecznie się to niosło po gotyckich murach. Jedno jest pewne: ona lepiej mruczy, niż ja śpiewam.

Co mnie rozbawiło, to że w repertuarze znalazła się też piosenka "Malaika", chyba najbardziej znany utwór w suahili,  wywodzący się z Afryki Wschodniej. Tu małe przypomnienie z geografii, Benin to Afryka Zachodnia i kompletnie inny krąg kulturowy. Ale widać piosenka jest tak znana, że każda wokalistka z Afryki musi obowiązkowo ją zaśpiewać.

Nie wiem, czy po raz kolejny wybiorę się na koncert do Archikatedry. Ta lokalizacja ma oczywiście swoje plusy, choćby świetną akustykę. Ale poza tym jest zimno i nie ma łazienki. Nie dało się ukryć, że piosenkarka przeraźliwie marzła. Choć to i tak lepsze od koncertu, którym kilka lat temu uraczyła mnie Era Jazzu. Cassandra Wilson wystąpiła w najzwyczajniejszej sali konferencyjnej hotelu Hilton. Nie było nic widać i lewo co słychać. To ja już wolę zimno.



piątek, 28 grudnia 2012

Szekspir po nowemu


Nigdy nie lubiłam czytać Szekspira, zwłaszcza w oryginale. Bo o ile stylizowana na archaiczną polszczyzna jeszcze jakoś mi podchodzi, angielski rodem z XVI wieku jest nie do przetrawienia. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów sumienia, w końcu dramaty są do wystawiania na deskach teatru, a nie do robienia z nich szkolnych lektur. Dopiero wtedy oddziałują na widza, tak jak to sobie autor wymyślił, wywołując fale emocji od podziwu aż po grozę. Z chęcią też oglądam wszelkie ekranizacje dzieł Szekspira, moim łupem padły ostatnio dwie: "Koriolan" w reżyserii Ralpha Fiennesa i "Tytus Andronikus" Julie Taymor.

Oba filmy mają ze sobą wiele wspólnego. Przede wszystkim głównego bohatera - walecznego wodza - którym wzgardził Rzym. W obu mamy do czynienia z najwyższej klasy akrotstwem, w postać Tytusa Andronikusa wciela się bowiem Anthony Hopkins, a generała Gnejusza Marcjusza Ralph Fiennes (Koriolan to nazwisko, które bohater otrzymuje za swoje wybitne zasługi). Kolejne podobieństwo jest tylko pozorne, akcja została bowiem przeniesiona w czasy współczesne, a oryginalny tekst zachowany. Mimo tego filmy są kompletnie do siebie niepodobne.

źródło: www.strefaimprez.pl

Akcja "Koriolana" toczy się gdzieś na Bałkanach. Cała sceneria została podporządkowana tej rzeczywistości. O dziwo wcale nie kłóci się to z treścią, zapewne dlatego, że ta część Europy jeszcze niedawno była świadkiem scen równie krwawych jak u Szekspira. Ralph Fiennes postawił na realizm, rzymska tragedia doskonale spaja się z estetyką XX-wiecznego konfliktu zbrojnego. Temat jest w końcu ponadczasowy, ileż to razy w okresie pokoju wybitni dowódcy byli eliminowani przez polityków i przez swoją własną nieumiejętność dbania o wizerunek? Pamięć ludu jest krótka i niewdzięczna. Lud nawet nie wie, że potrzebuje wojska, potępia jego brutalne czyny, ale z drugiej strony, w momencie zagrożenia, liczy na ochronę. Sam Fiennes idealnie oddaje dwuznaczność tytułowej postaci, z jednej strony kierującej się honorem, z drugiej krnąbrnej i upartej. W połączeniu ze świetnymi zdjęciami film robi iście monumentalne wrażenie, przy czym wcale nie przytłacza.

źródło: stopklatka.pl


"Tytus Andronikus" nie jest już tak lekkostrawny. Widz musi przygotować się na prawdziwe wyzwanie. Film Julie Taymor jest bowiem prawie trzygodzinnym, postmodernistycznym eksperymentem. Z opisu filmu możemy się dowiedzieć, że to uwspółcześniona wersja dramatu. Nie jest to do końca prawdą, przynajmniej nie jest to takie uwspółcześnienie jak w przypadku "Koriolana". W filmie mieszają się style, z jednej strony mamy antyczne budowle, z drugiej gockich książąt ubranych w stylu punk i grający na automatach do gry. W efekcie akcja nie wydaje się osadzona w żadnym konkretnym miejscu i czasie. Jest raczej mocno odrealniona. Nie oznacza to, że "Tytus Andronikus" stracił cokolwiek ze swojej pierwotnej brutalności. To chyba najbardziej krwawy dramat Szekspira i taki też pozostaje. Bałam się nieco sceny okaleczenia Lawinii (w tej roli Laura Fraser), czy przerobienia na pasztet (sic!) Chirona i Demetriusza. Można by z nich zrobić prawdziwą masakrę piłą mechaniczną, na szczęście twórcy filmu się nade mną zlitowali, obserwujemy tylko efekty tych czynów. Niemniej "Tytus Andronikus" to film dla widzów pełnoletnich.

Po spotkaniu z tymi dwoma mniej znanymi dziełami mistrza dramatu, naszła mnie refleksja: gdzie byli wszyscy ci, którzy narzekają na brutalizację mediów? Zamiast na lekcje polskiego musieli chodzić na wagary. Trudno o bardziej krwawe dramaty niż te szekspirowskie, trudno też o bardziej tragiczne i fascynujące zarazem. Szekspir wyciąga to, co mroczne z ludzkiej duszy, pozwala się z tym zmierzyć i to oswoić. Najbardziej intrygujące są dla mnie konsekwencje swoich czynów, jakie ponoszą bohaterowie. Również tych dobrych. U Szekspira postępowanie właściwie przed niczym nie chroni, wręcz przeciwnie, sprowadza na bohatera wydarzenia, które będą prawdziwą próbą jego charakteru.

źródło: www.hamletscenen.dk

Wielka Orkiestra Książkowej Pomocy


Ja już odkurzyłam swoją szafę. Was też zachęcam. Na pewno znajdą się jakieś książki, o których już dawno zapomnieliście, a są jeszcze w dobrym stanie. Dołączyć do akcji "Wieka Orkiestra Książkowej Pomocy" jest bardzo prosto, wystarczy wybrać książkę (albo kilka) i przesłać ją do organizatorów akcji Agnieszki Tatery i Radka Karbowskiego.

Celem akcji jest zebranie wielkiej paki 210 książek, które zostaną wystawione na charytatywnej aukcji w serwisie Allegro. O adres wysyłki pytamy mailowo pod adresem: radek.karbowski@gmail.com.



czwartek, 20 grudnia 2012

Geniusz tkwi w prostocie


Jak stworzyć przejmująco smutną, do głębi prawdziwą, wstrząsającą i refleksyjną jednocześnie opowieść na niewiele ponad stu stronach? Nie wiem, prawdopodobnie trzeba być geniuszem. John Steinbeck niewątpliwie nim jest, a "Myszy i ludzie" to powieść idealna.

Powieść powstała w czasach Wielkiego Kryzysu i pierwotnie miała opowiadać o ciężkich losach migrujących pracowników sezonowych w Kalifornii. Steinbeck stworzył jednak o wiele więcej, uniwersalną powieść o kondycji człowieka, przyjaźni, cienkiej granicy pomiędzy dobrem a złem. Z jednej strony to bardzo prosta i realistyczna opowieść, świat robotników, ani język jakim się posługują, nie są specjalne skomplikowane. Z drugiej historia o Lenniem i George'u wychodzi poza ten świat, tworząc coś na kształt przypowieści o człowieku. Życie robotników jest ciężkie, surowe i często samotne. Siłą napędową są dla nich marzenia o własnym kawałku ziemi, które zapewne nigdy się nie spełnią.

George i Lennie wędrują od farmy do farmy w poszukiwaniu zajęcia. George to bystry chłopak, natomiast Lennie jest lekko opóźniony i przez to, pomimo swojej ogromnej postury i siły fizycznej, całkowicie bezradny. Nie wiemy, jak ich losy się połączyły, ani dlaczego George został jego opiekunem. Ale już od pierwszych stron wiadomo, że bohaterów łączy szczera przyjaźń i że nie mają na świecie nikogo poza sobą. I choć George często narzeka na to, ile kłopotów sprawia mu opieka nad Lenniem, tak naprawdę nie wyobraża sobie życia bez niego. Sam Lennie jest jak dziecko, ma bardzo dobre serce. Niestety nie panuje nad swoją siłą, przez co już nie raz przyjaciele musieli uciekać z farmy, na której pracowali. Lennie uwielbia głaskać wszystkie zwierzątka z miękkim futerkiem, co jednak dla tytułowych myszy kończy się zwykle tragicznie. George często opowiada przyjacielowi o farmie, którą będą kiedyś mieli i na której Lennie będzie mógł hodować króliki.

Bohaterowie przybywają na ranczo gdzieś w Dolinie Kalifornijskiej. Kiedy George rozmawia z właścicielem, Lennie ma się nie odzywać. W tym męskim świecie wszelka słabość, choroba nie są mile widziane. Na korzyść Lennie'ego przemawia jednak jego siła fizyczna i wytrzymałość w trakcie pracy. Bohaterowie zamieszkują w baraku, w którym śpi już kilku robotników. W oczy od razu rzuca się im antypatyczna postać Curley'a, to syn właściciela, który z góry traktuje najemnych pracowników, a do tego sam jest dość niski, przez co nienawidzi wszystkich wielkich facetów - takich jak Lennie. Już sama jego obecność zwiastuje kłopoty. Curley przychodzi do baraku szukając  swojej żony, kobiety pustej, próżnej, ale także samotnej i znudzonej, która wśród robotników szuka podziwu dla swojej urody, a przede wszystkim towarzystwa. Jest młoda, a za Curley'a wyszła, bo chciała uciec z rodzinnego domu. Tak naprawdę marzyła o karierze aktorki. George ostrzega Lennie'ego, żeby trzymał się od niej z daleka, wyczuwa, że z tej całej historii będą problemy.

Bohaterowie książki są na tle innych robotników wyjątkowi i dobrze o tym wiedzą. Bo nie są samotni. Mają kogoś na świecie, mogą liczyć na siebie nawzajem. Wyjątkowo tragiczna była dla mnie postać starego Candy'ego, którego jedynym towarzyszem był schorowany pies. Inni robotnicy w baraku narzekali jednak, że pies im śmierdzi, namawiali starego robotnika, żeby zastrzelił psa i wziął sobie szczeniaka. Candy uległ, bo taki jest świat w "Myszach i ludziach", nie można się do niczego przywiązywać, bo prędzej czy później się to straci. Nie ma sensu walczyć, machina świata i tak się potoczy i jednostka będzie musiała się przystosować. W obliczu tej kruchości tym bardziej wartościowe jawią się proste i szczere uczucia i te nieliczne chwile, kiedy człowiek ma nadzieję i kogoś, z kim dzieli swój los.


wtorek, 18 grudnia 2012

Filmem w islamistów


Są takie filmy, na których z emocji nie możesz wysiedzieć, chociaż i tak domyślasz się, jak się skończą. Taka jest "Operacja Argo". Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach, przez co zakończenie nie jest tajemnicą. Nie psuje to jednak oglądania, a wręcz dodatkowo wprawia w swego rodzaju osłupienie. Jak coś takiego mogło się udać?

Na początku filmu dostajemy krótką powtórkę z historii. Ostatnim szachem Iranu był Mohammad Reza Pahlawi (opisany przez Kapuścińskiego w książce "Szachinszach"), panujący od 1941 roku. Z czasem zaczął narastać konflikt pomiędzy nim a demokratycznie wybranym premierem Mohammadem Mossadekiem, który chciał znacjonalizować szyby naftowe. Pomysł ten nie spotkał się z ciepłym przyjęciem przez Stany Zjednoczone. W 1963 roku CIA przeprowadziło w Iranie zamach stanu, na skutek którego dotychczasowy szach został dyktatorem i marionetką rządu USA. Szach nie był lubiany, co zrozumiałe, skoro lubił prowadzić wystawny tryb życia, kiedy wielu jego poddanych głodowało. W 1979 roku w kraju zaczęło wrzeć, już w styczniu Mohammad Reza Pahlawi uciekł za granicę. I tu zaczyna się akcja "Operacji Argo".

Szach Mohammad Reza Pahlawiźródło: i-cias.com

Przenosimy się na niespokojne ulice Teheranu. Jest 4 listopada 1979 roku, wzburzony tłum protestuje przed ambasadą Stanów Zjednoczonych, żądając wydania zbiegłego szacha. W środku przerażeni pracownicy niszczą dokumenty. Szóstce z nich uda się uciec na chwilę przed tym, jak rozjuszony tłum wedrze się do budynku. Znajdują schronienie w rezydencji kanadyjskiego ambasadora Kena Taylora (Victor Garber). CIA ma twardy orzech do zgryzienia, jak wywieźć z kraju, strzeżonego lepiej niż niejedno więzienie, sześcioro ludzi, zanim znajdą ich rewolucjoniści ajatollacha Chomeiniego? Specjalista od eksfiltracji Tony Mendez (Ben Affleck) ma dość nietypowy plan, chce wywieźć ich jako członków ekipy produkcyjnej nieistniejącego filmu. Swoją drogą Ben Affleck nieco wybielił bohatera, wcielając się w jego rolę - dosłownie - Antonio Mendez był bowiem pochodzenia meksykańskiego.

źródło: www.personsoftaste.com

"Operacja Argo" to prawdziwy wyścig z czasem. Jestem pod wrażeniem Bena Afflecka, nie tyle jako aktora, ale też reżysera. W filmie czuć napięcie, nieustanne zwroty akcji podkręcają atmosferę, los bohaterów cały czas wisi na włosku, zadecydować może o nim nawet jeden niewłaściwy gest, zwrócenie na siebie uwagi w nieodpowiednim momencie. Ale nawet nie to najbardziej podobało mi się w "Operacji Argo". Przy całej tej tematyce film wcale nie jest ciężki. Trio: Tony Mendez, charakteryzator John Chambers (John Goodman) i reżyser Lester Siegel (Alan Arkin) świetnie się bawi, grając filmowemu światu na nosie. Panowie przypadną do gustu zwłaszcza wielbicielom ironicznego humoru, nie zostawią bowiem na Hollywood suchej nitki. Wyszło znakomicie, nawet jeśli to propaganda wychwalająca amerykańskie służby specjalne, to ja ją kupuję.

W rzeczywistości tego dnia z ambasady uciekły dwie grupy dyplomatów. Pierwsza z nich, pod wodzą kierownika urzędu konsularnego Richarda Morefielda, została jednak złapana. Druga, ta której losy śledzimy w filmie, chciała dostać się do ambasady brytyjskiej, jednak na drodze stanęła jej grupa protestujących Irańczyków. Dyplomaci tułali się kilka dni po prywatnych mieszkaniach, wreszcie Robert Andres (w filmie gra go Tate Donovan) skontaktował się ze swoim przyjacielem, kanadyjskim urzędnikiem ds. imigracji,  Johnem Sharedownem. Resztę z 79 dni w ukryciu grupa dyplomatów spędziła w jego domu i w rezydencji kanadyjskiego ambasadora. Ucieczka też nie była aż tak dramatyczna jak w filmie, grupy uciekinierów nie uratowały ułamki sekund, ale i tak ciężko mi sobie wyobrazić, co musieli czuć przechodząc przez odprawę z kanadyjskimi paszportami w rękach. Małym rozdźwiękiem pomiędzy fabułą filmu a rzeczywistością jest fakt, że Amerykanie odlecieli do Frankfurtu, a nie do Zurychu.

źródło: filmweb.pl

sobota, 15 grudnia 2012

Realizm po amerykańsku


David Ayer tworząc "Bogów ulicy" próbował zrobić coś, co byłoby z jednej strony fabularną wersją reality show o policjantach z Los Angeles, ale z drugiej bez elementów, które w prawdziwym życiu dominują, czyli nudy rutynowych wezwań. Taki realizm, tylko z rozmachem amerykańskiego kina akcji. Wyszło całkiem przyzwoicie.

Żeby osiągnąć efekt podglądania życia policjantów, reżyser zdecydował się na bardzo dynamiczne ujęcia, w dużej mierze z ręki. Niestety, zwłaszcza na początku filmu, jest ich zdecydowanie za dużo, do tego stopnia, że utrudniają oglądanie i męczą oko. Nie jest to film dla osób, które mają jakiekolwiek problemy z szybko migającym obrazem. Na szczęście po tym bardzo dynamicznym początku obraz nieco zwalnia, czyniąc oglądanie nawet przyjemnym.

Bohaterami filmu są dwaj dobrzy kumple Brian Taylor (Jake Gyllenhaal) i Mike Zavala (Michael Pena), którzy razem patrolują ulice. Poza tym, że obaj są dla siebie jak bracia, mają też wspólne hobby. Najchętniej przyjmują wszelkie niebezpieczne wezwania, które wymagają użycia broni lub pięści. Czasem nawet sami prowokują członków lokalnych gangów. Mówiąc wprost, sami proszą się o guza. Powiększenie się rodziny też nie będzie dla żadnego z nich powodem do zrezygnowania z ryzykownego trybu życia. To nałogowcy, ich narkotykiem jest adrenalina. David Ayer zadbał o to, żeby jego bohaterom nie zabrakło wrażeń. Reżyser i scenarzysta w jednym umieścił w ich życiorysach tyle akcji z bronią w ręku i makabrycznych odkryć, że można by obdzielić nimi cały oddział policjantów. W efekcie otrzymujemy film przepakowany akcją do granic możliwości. Dużym jego plusem są kreacje Gyllenhaala i Peny, niezwykle dopracowane i autentyczne. Z łatwością można uwierzyć, że to prawdziwe postacie  z całą ich brawurą, często dość prostym spojrzeniem na świat i męską przyjaźnią, w której o sprawach ważnych napomyka się półsłówkami, a o nieistotnych opowiada godzinami.

Tym, co może w filmie wielu widzom przeszkadzać, jest język. Mnie też przeszkadzał, choć zwykle cenię sobie realizm postaci i nie jestem za tym, że gangster mówił "o kurczę". Wykonanie meksykańskich gangsterów przerosło jednak wszystkie dotychczas przeze mnie słyszane. Nie wiem, ile razy padło w tym filmie słowo "f..ck", ale przynajmniej w wykonaniu imigrantów zza południowej granicy, częściej niż wszystkie inne słowa razem wzięte. Podobnie jak w przypadku sposobu filmowania, zabrakło tu umiaru. Takie nagromadzenie przekleństw utrudniało po prostu odbiór. Tacy są właśnie "Bogowie ulicy", do szpiku kości amerykańscy i nieco nadmierni. Jak przyjaźń to po grób, jak przekleństwa to bez przerwy, jak morderstwo to wstrząsająco okrutne, a jak strzelanina to taka, której by się Rambo nie powstydził. Z tej próby połączenia stylistyki reality show z amerykańskim kinem akcji wyszedł film niezły, ale nie arcydzieło, który można obejrzeć, ale wcale nie trzeba.

źródło: filmweb.pl

wtorek, 11 grudnia 2012

Wojna odarta z legendy


Wszystkie filmy wojenne powinny wyglądać jak "Obława", może już nikt nigdy nie pomyślałby, że wojna to dobre rozwiązanie. Życie bohaterów filmu Krzyształowicza jest odarte z godności i nadziei, mogą tylko czekać na tytułową obławę i starać się przetrwać. Zdrada jest tylko jedną ze strategii. Tu nie ma jasnych podziałów na dobrych i złych, nie dostajemy z góry wytyczonej granicy pomiędzy katem a ofiarą.

Kapral "Wydra" (w tej roli znów doskonały Marcin Dorociński) jest akowskim egzekutorem, jego niemal beznamiętnie wykonywanym zadaniem jest egzekwowanie wyroków śmierci na osobach współpracujących z Niemcami. Wraz z całym partyzanckim oddziałem porucznika "Maka" (Andrzej Zieliński) ukrywa się w lasach gdzieś na południu Polski. W oko wpadła mu młoda sanitariuszka "Pestka" (w tej roli świetnie sobie radzi Weronika Rosati). Jego kolega ze szkoły Henryk Kondolewicz znalazł się po drugiej stronie barykady. Jest donosicielem. Wiele czytałam w gazetach o tym, jak dobrze Maciej Stuhr radzi sobie w roli czarnego charakteru. Ale Henryk nie jest jednoznacznie zły, to za proste rozwiązanie jak na ten film. Jak sam o sobie mówi, jest po prostu za miękki. W czasach pokoju byłby pewnie zwykłym konformistą, w wojennych odgrywa rolę zdrajcy. To nie jedyna zdrada w tym filmie, inne są jeszcze trudniejsze do ocenienia, bo kryją się za nimi prawdziwe jednostkowe dramaty.

Krzyształowicz opowiada nam tę historię w sposób nielinearny i niechronologiczny, co moim zdaniem stanowi siłę tego filmu. Z każdą minutą odkrywamy kolejne aspekty przedstawionych wydarzeń, które każą nam zmieniać oceny wystawione bohaterom. Sama historia opowiedziana jest w sposób iście naturalistyczny, partyzanci posługują się niewybrednym językiem, a śmierć nie jest ani lekka, ani wzniosła. Momentami można wręcz wyczuć trupi odór. Jedyne czego o tym filmie nie mogę powiedzieć, to że jest kontrowersyjny. Reżyser nikogo tu o nic nie oskarża, przypomina po prostu, że wojenna zawierucha odziera z człowieczeństwa wszystkich, którzy w nią wpadną. Nawet jeśli nie ulegną i pozostaną wierni swoim wartościom, zło które widzieli, zmieni ich na zawsze.

źródło: filmweb.pl

środa, 5 grudnia 2012

Co się kryje za drzwiami w podłodze?


Moje pierwsze spotkanie z Johnem Irvingiem nie było udane. Nie dałam rady przeczytać jego książki, męczył mnie i nudził jednocześnie. Najgorsza była monotematyczność. Postanowiłam jednak podejść do jego twórczości z innej, filmowej strony. W tym wypadku jest to jak najbardziej uzasadnione, bo do "Drzwi w podłodze" Irving sam napisał scenariusz na podstawie swojej książki "Jednoroczna wdowa". Film zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, to opowieść skromna i mądra zarazem.

Tytułowe "Drzwi w podłodze" to opowiadanie napisane przez bohatera, uznanego pisarza książek dla dzieci, Teda Cole'a (Jeff Bridges). To historia chłopca, który nie wiedział, czy ma się urodzić. Jego matka mieszkała bowiem w małej chatce na skraju lasu i choć świat dookoła był piękny, w chatce były też tajemnicze drzwi w podłodze. Zniknęły tam bez wieści inne dzieci, a gdy matka próbowała ich szukać, zobaczyła tam najstraszniejsze rzeczy na świecie. Ta opowieść jest tak naprawdę metaforą całej przedstawionej w filmie fabuły. Ted i jego żona Marion (Kim Basinger) stracili bowiem swoich synów w wypadku. Ted stara się żyć dalej, na świecie pojawiła się w końcu mała Ruth, ale dla Marion te drzwi ciągle pozostają otwarte, każda próba zajrzenia tam jest dla niej traumą. Nie ma też serca do wychowywania córeczki. Ruth ma dopiero 4 lata, ale już wszystko wie o nieżyjących braciach, potrafi opisać, co działo się, kiedy powstało każde ze zdjęć wiszących na domowej ścianie pamięci.

Nadzieja na zmiany pojawia się wraz z przybyciem Eddie'ego. Chłopak przyjeżdża na lato do domu Cole'ów, żeby uczyć się od Teda, jak być pisarzem. Wiele go w tej dość ekscentrycznej rodzinie zaskoczy, wda się też w romans z Marion. Ted, który od początku o wszystkim wie, ma nadzieję, że związek z Eddiem pomoże jego żonie poradzić sobie z traumą z przeszłości. To co kryje się za drzwiami w podłodze okazuje się jednak zbyt straszne. "Drzwi w podłodze" pokazują, jak niewiele trzeba, żeby zrobić dobry film. Kilku dobrych aktorów, prosta acz ciekawa i prawdziwa w swojej wymowie historia, szczypta egzystencjalnej refleksji. Szkoda, że współczesne kino stroni od prostoty.

źródło: filmweb.pl