niedziela, 22 grudnia 2013

Dziesięć scen z życia Rose


Bohaterów literackich w złej literaturze i w dobrej literaturze różni jedna podstawowa rzecz. Ci pierwsi mogą robić rzeczy najbardziej niezwykłe, a i tak nie uwierzymy, że istnieją. Ci drudzy mogą zajmować się najbardziej prozaicznymi sprawami, a my nie będziemy mogli oprzeć się wrażeniu, iż taka osoba na pewno gdzieś chodzi po świecie. Tak autentyczny i po prostu ludzki jest jej charakter. Nie ma tu znaczenia konwencja, nawet bohaterowie science-fiction muszą wydawać się prawdziwi, żeby czytelnikom chciało się poznawać ich dalsze losy. Sięgnęłam po książkę Alice Munro, żeby dowiedzieć się, za co kanadyjska autorka została wyróżniona Nagrodą Nobla. I teraz już nie mam wątpliwości, za fenomenalną zdolność szkicowania ludzkich charakterów i zaglądania w głąb psychiki w pozornie niewiele znaczących sytuacjach.

Bohaterką "Za kogo ty się uważasz?" jest Rose, dziewczynka mieszkająca w ubogiej robotniczej dzielnicy West Hanratty, w prowincji Ontario. Matka Rosa umarła, kiedy ta była jeszcze mała. Jej miejsce wkrótce zajęła Flo, pewna siebie i energiczna macocha, nie zawsze grzesząca bystrością umysłu. Cała rodzina mieszka na tyłach prowadzonego przez Flo sklepu, a Rose przechodzi w lokalnej podstawówce prawdziwą szkołę życia. Akcji jest tu niewiele, ale wnikliwość w pokazaniu relacji i wzajemna próba sił pomiędzy bohaterką a macochą nie pozwalają oderwać się od lektury. Rose będziemy poznawali w kolejnych dziesięciu opowiadaniach, umiejscowionych w różnych etapach jej życia. Kolejność jest w zasadzie chronologiczna, poza ostatnim tekstem, który stanowi swoistą klamrę. Powraca w nim pytanie, dręczące Rose przez całe życie: "Za kogo ty się uważasz?". I choć pomiędzy każdym z tekstów pozostaje kilkuletnia luka, nie ma tu mowy o jakimkolwiek wrażeniu pokawałkowania czy niekompletności. Obraz Rose jest pełny, te dziesięć zdarzeń z jej życia wystarczyło, żeby całkowicie ją poznać. Jak jest? Zwyczajna. Z jednej strony pozbawiona złudzeń i dotknięta kompleksem niższości, jak to często mają w zwyczaju ludzie wychowani w biedzie. Z drugiej momentami nieracjonalna, szukająca szczęścia z nieodpowiednimi mężczyznami. Kobieta miotająca się pomiędzy tym, kim jest, a tym kim zawsze chciała być. Swój awans społeczny zawdzięcza po części inteligencji i ciężkiej pracy, dzięki której dostała się do college'u, a po części przypadkowi w postaci małżeństwa z mężczyzną, którego tak naprawdę nigdy nie kochała. Zmiany w życiu Rose zachodzą niepostrzeżenie, zaczynają się od czegoś banalnego, żeby zostawić się zdezorientowaną i niepewną, co ma właściwie z tym wszystkim zrobić. Munro nie skupia się jednak tylko na samej bohaterce, w jej prozie mnóstwo jest trafnych i często zabarwionych ironią uwag o życiu w społeczeństwie i relacjach międzyludzkich:

Bieda nie jest tylko niedolą, jak zdawała się uważać doktor Henshawe, nie tylko niedostatkiem. Oznacza, że ktoś ma brzydkie świetlówki i jest z tego dumny. Oznacza nieustanne rozmowy o pieniądzach i złośliwe uwagi o nowych przedmiotach, które kupili inni ludzie, i podawanie w wątpliwość, czy za to zapłacili. Oznacza dumę i zazdrość, wybuchającą z powodu nowych plastikowych zasłon, imitujących koronkowe, które Flo kupiła i zawiesiła w oknie od ulicy. Jak również wieszanie ubrań na gwoździu i słuchanie wszystkich odgłosów dobiegających z łazienki. I dekorowanie ścian równymi przestrogami. pobożnymi i radosnymi, a czasem lekko nieprzyzwoitymi. 
Wyobrażała sobie siebie pracującą w stołówce. (...) Zablokowana przez parowe podgrzewacze, przez fartuch, przez ciężką, przyzwoitą pracę, której nikt nie powinien się wstydzić, przez publicznie ogłoszoną inteligencję i biedę. Chłopcom prawie uchodzi to na sucho. Dla dziewcząt jest fatalne. Ubóstwo u dziewcząt nie jest pociągające, chyba że w połączeniu z uroczym rozmemłaniem, głupotą. Inteligencja nie jest pociągająca, chyba że w połączeniu z elegancją; klasą. 
Dzieci nie przepadają za ubogim, malowniczym, cygańskim życiem, mimo że później będą twierdziły, że je cenią, z najrozmaitszych powodów. 
Opowiadania Alice Munro to drukowany dowód na to, że wcale nie trzeba pisać o rzeczach niezwykłych, żeby tworzyć dobrą literaturę.


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Thrillery lepsze i gorsze

"Oldboy. Zemsta jest cierpliwa"

źródło: filmweb.pl

Nie widziałam oryginalnego koreańskiego obrazu, na podstawie którego powstał hollywoodzki remake, ale już po samej stylistyce można się domyślić, że twórcy ograniczyli się do zamiany aktorów na lepiej opłacanych. Film zachował za to specyficzne podejście do przemocy, które nieprzyzwyczajonego do kina z tamtej części Azji widza może zniesmaczać, wprawiać w konsternację lub po prostu bawić. Inni z łatwością wyłowią znajome chwyty. W Hollywood doszli też najwyraźniej do wniosku, że bohater za krótko siedział w odosobnieniu i dołożyli mu dodatkowe pięć lat w zamknięciu. W ramach ciekawostki warto wspomnieć, że w filmie można zobaczyć trzecią i najmłodszą z sióstr Olsen. I tak naprawdę ciężko mi znaleźć inne powody, dla których warto obejrzeć najnowsze dzieło Spike'a Lee. Chyba, że kogoś bawi jeszcze Samuel L. Jackson w epizodycznej roli i z dziwną fryzurą.

Film opowiada historię Joe'ego Doucetta (Josh Brolin), który spędza dwadzieścia lat w jednym pokoju, porwany przez tajemniczego sprawcę. Nikt specjalnie po nim nie rozpacza, Joe jest bowiem wrzodem na zdrowym organizmie społeczeństwa. Pije, oszukuje, wykorzystuje ludzi, zachowuje się obscenicznie, a do tego jest złym ojcem. Już w zamknięciu dowiaduje się, że jego była żona została brutalnie zgwałcona i zamordowana, a on jest głównym podejrzanym. Po wydostaniu się na wolność Joe będzie musiał dowiedzieć się, kim jest tajemniczy milioner, który zorganizował jego pobyt w odosobnieniu i czym aż tak bardzo zalazł mu za skórę. No i oczywiście uratować córkę. Pomoże mu w tym piękna Marie (Elizabeth Olsen), uroczo stereotypowe połączenie byłej narkomanki i samozwańczej siostry miłosierdzia. Po drodze będzie jeszcze trochę przemocy oraz kazirodztwa i to właściwie wszystko. Podsumowując, film mogę polecić fanom thrillerów klasy B, a odradzić miłośnikom małych zwierzątek. Po scenie z pieczonymi myszkami długo będziecie odczuwać niesmak.

"Labirynt"

źródło: filmweb.pl

Senne amerykańskie miasteczko, w którym przeważnie nic się nie dzieje. Rodzina Doverów spędza Święto Dziękczynienia u swoich sąsiadów, Birchów. Ich kilkuletnie córki, Anna i Joy, bawią się razem i nikt nawet nie zauważa, kiedy wychodzą z domu bez nadzoru starszego rodzeństwa. I to chyba najlepiej świadczy o amerykańskości filmu, u nas to w końcu całkiem normalne (a przynajmniej było za moich czasów), żeby dzieci bawiły się same przed domem, zwłaszcza na głębokiej prowincji. Tutaj jednak ziszczają się najczarniejsze wizje rodziców, dziewczynki bowiem nie wracają. Wszystko wskazuje na kierowcę kampera, którego widziano w okolicy. Alex Jones (Paul Dano) jest jednak opóźniony i nie potrafi udzielić policji żadnych informacji. Śledztwo utyka w martwym punkcie, a czas ucieka. Akcja nie będzie się toczyć zbyt szybko, pojawi się też wiele wątków i niedopowiedzeń. Twórcy tego filmu - w przeciwieństwie choćby do scenarzysty "Oldboya" - uznali, że widz sam może się wielu rzeczy domyślić. Postawili za to na mroczny klimat i ciekawe postacie.

Keller Dover (Hugh Jackman) to wcielenie archetypu Amerykanina, prawdziwy potomek pierwszych osadników. Ciężko pracuje, a rodzina jest dla niego wszystkim. To człowiek głęboko religijny, z drugiej jednak strony wyznający zasadę, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Ojciec nauczył go, że zawsze musi być gotowy na kataklizm. Tę samą wiedzę przekazuje nastoletniemu synowi, którego uczy polować. Gdy uzna, że policja nie wywiązuje się ze swoich obowiązków, weźmie sprawy w swoje ręce. Jego przyjaciel Franklin Birch (Terrence Howard) to miękka wersja tego samego typu osoby, też jest wzorowym mężem i ojcem, ale nie jest w stanie skrzywdzić bliźniego, nawet wiedząc, że ten skrzywdził jego córkę. Żony obu panów również trzymają się swoich archetypicznych ról, z jednej strony łatwiej się załamują, z drugiej stoją u boku mężów, wierząc w słuszność ich postępowania. Równie ciekawą postacią (i równie uniwersalną) jest detektyw Loki (Jake Gyllenhaal). To dobry policjant, ale widać, że lata pracy odcisnęły na jego psychice piętno. Często bywa zdenerwowany i z założenia nie ufa ludziom. Do swojej pracy podchodzi bardzo emocjonalnie, ma też - nabytą z doświadczeniem - tendencję do traktowania rodzin ofiar z dystansem. Wie, że takie osoby są pod silną presją i nie działają racjonalnie. Trzeba po prostu się nie przejmować i robić swoje. Zderzenie tych dwóch charakterów to najciekawszy motyw w filmie. Do tego z szafy wypadają kolejne trupy, a atmosfera się zagęszcza. Gdyby tylko film skorcić o pół godziny, wyszłoby idealnie.

wtorek, 10 grudnia 2013

Demony Edgara Allana Poego a literatura dziecięca


Edgar Allan Poe to postać niemal równie tajemnicza jak bohaterowie jego opowiadań. O jego życiu krążyły legendy, a liczne stany depresyjne i kryzysy psychiczne amerykańskiego poety i pisarza tylko podjudzały do najbardziej nieprawdopodobnych interpretacji. Życie Poego naznaczone było również osobistymi tragediami, jak choćby śmiercią żony. Chociaż uznawany za geniusza, Poe większość życia spędził w nędzy, popadał w pijaństwo, a nawet miał za sobą próbę samobójczą. Stał się uosobieniem poety przeklętego, a jego legendę utrwaliła do dziś niewyjaśniona śmierć. 3 października 1849 roku został znaleziony nieprzytomny na ulicy w Baltimore. Nigdy już nie odzyskał przytomności i zmarł kilka dni później. W chwili znalezienia miał na sobie cudze ubrania. Postać Edgara Allana Poego nadal inspiruje, czego przykładem mogą być choćby wciąż powstające książki i filmy inspirowane jego twórczością. W ubiegłym roku pojawił się choćby film "The Raven", który niestety nie wszedł na ekrany polskich kin.

źródło: wikipedia.org 


Wydawać by się mogło, że Edgar Allan Poe jest ostatnim pisarzem, którego twórczość nadaję się dla dzieci. O takie wydanie jego opowiadań pokusiło się jednak w 2006 roku wydawnictwo Nasza Księgarnia. Przekład przygotowała, znana choćby z tłumaczenia "Alicji w krainie czarów", Jolanta Kozak. Tym co najbardziej zwraca uwagę są iście burtonowskie ilustracje, wykonane przez Grisa Grimly'ego. W skład tomu weszły cztery teksty: "Czarny kot", "Maska Czerwonej Śmierci", "Żaboskoczek" i "Zagłada Domu Usherów". Dawno już nie widziałam tak dobrze wydanej książki. Szata graficzna sprawia, że "Opowieści tajemnicze i szalone" można przeglądać godzinami. Uwagę zwraca już sama okładka, na której mroczne światy niemal wychodzą wprost z głowy autora.

Czy jednak ta książka rzeczywiście nadaje się dla dzieci? Na pewno nie dla najmłodszych i tych co bardziej bojaźliwych. Bo chociaż opowiadania zostały nieco skrócone i przełożone łatwiejszym językiem niż poprzednie wersje, ciągle mamy jednak do czynienia z mistrzem grozy. Nie jest ani trochę mniej strasznie, a trup momentami ściele się gęsto. Oczywiście nie w dwudziestowiecznym rozumieniu tego pojęcia. My musieliśmy się niestety przyzwyczaić do horrorów tak krwawych i naturalistycznych, że nie tylko Poe, ale i Emil Zola byłby w szoku. Proza Poego to groza elegancka, mroczna i gotycka, której straszność nie opiera się na wylewaniu wiader krwi, lecz poznawaniu najmroczniejszych zakamarków ludzkiego umysłu. Wyjaśnienia wymaga też wspomniane przeze mnie uproszczenie języka. W XIX wieku język literatury diametralnie różnił się od tego używanego na ulicy. Nawet w przekładzie przygotowanym z myślą o młodszych odbiorcach język jest bardziej wyszukany niż w większości współczesnych powieści. W pożyczonym przeze mnie z biblioteki egzemplarzu książki ktoś podkreślił trudniejsze słowa (np. kataleptycznych). A że w dzielnicowej bibliotece opowiadań Poego nie brakuje, nie byłabym sobą, gdybym nie porównała wersji Jolanty Kozak z wcześniejszymi tłumaczeniami. I tak w przekładzie Stanisława Wyrzykowskiego fragment "Czarnego kota" brzmi:
Pewnego dnia zadzierzgnąłem mu pętlę dookoła szyi i powiesiłem je na gałęzi; powiesiłem je, mając rzęsiste łzy w oczach i duszę pełną gorzkich wyrzutów; powiesiłem, ponieważ wiedziałem, iż to zwierzę było do mnie przywiązane, i ponieważ czułem, iż nie sprawiło mi żadnej przykrości; powiesiłem, ponieważ byłem przeświadczony, iż tym uczynkiem dopuszczam się grzechu, który do tego stopnia mą nieśmiertelną znieprawi duszę, iż wytrąci ją - gdyby to było rzeczą możliwą - poza obręb nieprzebranego miłosierdzia Wszechlitosnego i Wszechgroźnego Boga. 
 A u Jolanty Kozak:
Pewnego razu z zimną krwią zarzuciłem kotu na szyję pętlę i powiesiłem go na gałęzi drzewa. Powiesiłem go, zalewając się łzami i doznając gorzkich wyrzutów sumienia. Powiesiłem go ze świadomością, że mnie kochał i nie dał mi najmniejszego powodu do gniewu. Powiesiłem go, ponieważ wiedziałem, że czynem tym popełniam grzech - grzech śmiertelny, który splami moją nieśmiertelną duszę, wyrzucając ją na zawsze poza granice nieskończonego miłosierdzia. 
Druga wersja jest zdecydowanie łatwiejsza do zrumienia poprzez rozbicie na mniejsze jednostki, choć niewątpliwie uboższa słowotwórczo. Zarówno ten fragment, jak i całe opowiadanie w przekładzie Kozak, jest nieco krótszy niż wersja Wyszkowskiego. Sens "Czarnego kota" przetrwał jednakże niemal w całości, z wyjątkiem jednego zdania, którego w wersji opowiadania z "Opowieści tajemniczych i szalonych" nie znajdziemy:
W niesamolubnym i ofiarnym przywiązaniu zwierzęcia jest coś, co wynika wprost od serca, które często miało sposobność doświadczyć, czym jest nędzna przyjaźń i nikła jak pajęczyna trwałość uczuć tylko ludzkich.
Czyżby ktoś nie chciał młodym czytelnikom mącić w głowie takim porównaniem uczyć zwierzęcych i ludzkich?

To jednak tylko proza, jeszcze ciekawiej robi się przy porównaniu fragmentów opowiadań pisanych wierszem. Tak wygląda ostatnia strofa rapsodii Rodericka Ushera ("Zagłada Domu Usherów) w tłumaczeniu Bolesława Leśmiana:
Przez skrzących łuną okien dwoje
Widzi dziś pielgrzym z obcych stron,
Jak fantastyczne duchów roje
Pląsają pod zgrzytliwy ton,
Podczas gdy w bramie dziką zgrają,
Miast wdzięcznych Ech,
Tłoczą się widma, które znają
Nie uśmiech - lecz tylko śmiech.
A tak u Jolanty Kozak:
Dziś podróżny w tej dolinie
Ujrzy w okien blasku krwawym
Przeraźliwy dans upiorów,
Którym ton przygrywa łzawy,
A przez odrzwia, niegdyś lśniące,
Jakby wbrew dawnemu echu,
Śmiech szyderczy brzmi bez końca,'
Śmiech piekielny - bez uśmiechu.  
Która wersja bardziej wam się podoba? Mnie do gustu przypadło tłumaczenie Kozak, choć na pierwszy rzut oka przekład Leśmiana jest bliższy oryginałowi (The Fall of the House of Usher).

Po przeczytaniu kilku opowiadań trudno nie zwrócić uwagi na powtarzające się motywy i demony, które Poego dręczyły. Opowiadania napisane są z pierwszoosobową narracją, autora wyraźnie fascynuje umysł mordercy.  Analizuje motywy, szuka przyczyn szaleństwa. W tekstach często pojawiają się też tajemnicze choroby, często na tle psychicznym, które prędzej czy później wpędzają bohaterów do grobu. Tutaj ważniejsze jest zniszczenie, które pochodzi z wnętrza człowieka oraz nieodwracalność ludzkich losów. Obsesją Poego było też zawieszenie pomiędzy światem żywych i martwych, a także związana z tym możliwość pogrzebania żywcem. Zestawiając teksty opowiadań z historią życia autora, zaczynamy się zastanawiać, na ile obsesje te były tylko wytworem wyobraźni, a na ile przypadły mu w udziale.

źródło: ecsmedia.pl

środa, 4 grudnia 2013

Za chlebem


My Polacy lubimy sobie ponarzekać, a to na bezrobocie, a to na kiepskie warunki pracy, to znowu na fakt, że tylu młodych wyjechało już z kraju w poszukiwaniu pracy. Lubimy też porównywać nasz status materialny do warunków finansowych mieszkańców bogatszych państw. I w tym zestawieniu rzeczywiście możemy wypadać biednie. Zwykle jednak zapominamy, że ta nasza "bieda" jest szczytem luksusu dla jakichś dwóch trzecich mieszkańców tej planety. Brak zdolności kredytowej może i jest tragedią dla jednostki, ale jednak blednie w porównaniu z brakiem dachu nad głową czy pustym żołądkiem. Często mam wrażenie, że gdybyśmy częściej wychylali głowę poza Europę Środkową, mogłoby nas to uleczyć z choć części narodowego pesymizmu. Bo to naprawdę nie jest średnia światowa, że jeden człowiek może pozwolić sobie na cztery pary butów. A samo to, że my możemy, okupione jest często niemal niewolniczą pracą ludzi gdzieś na innym kontynencie.

Największym zapleczem z tanią siłą roboczą wciąż pozostają Chiny, choć wiele film przenosi fabryki do Wietnamu czy Bangladeszu, żeby jeszcze obniżyć koszty produkcji. Życie chińskiego robotnika nie jest z pozoru pasjonujące. Po nieraz kilkunastu godzinach spędzonych na monotonnej pracy, wraca do obskurnego pokoju wynajmowanego wspólnie z innymi robotnikami. I tak codziennie. Z wyjątkiem chińskiego Nowego Roku. Wtedy te miliony robotników opuszczają miasta we wschodniej części kraju i jadą do swoich rodzinnych wiosek na zachodzie, żeby spędzić święta z rodziną. Podróż może zająć nawet kilka dni. W skali globalnej to największa migracja, jaka ma miejsce na Ziemi. O tym właśnie opowiada "Ostatni pociąg". Bohaterami filmu są Changhua i Sugin Zhangowie, którzy już od piętnastu lat pracują w fabryce. W rodzinnej wiosce (w prowincji Syczuan) zostawili pod opieką babci dwójkę dzieci: Yanga i jego starszą siostrę Qin. Twórcy filmu towarzyszyli rodzinie przez dwa lata, utrwalając na taśmie jeszcze jedną z konsekwencji chińskiego systemu gospodarczego - rozpad rodzin. Dzieci praktycznie nie znają rodziców, a Qin zaczyna się buntować. Dlaczego ma słuchać kogoś, kto jej nie wychowywał? Poza tym znaczna część szkolnych kolegów dziewczyny rzuciła naukę w liceum i wyjechała w poszukiwaniu pracy. Qin też chce być samodzielna, ciągnie ją w świat.

Siłą tego filmu nie jest ukazanie strasznych warunków, w jakich żyją robotnicy. Wszyscy wiemy, że są złe i jakoś mało kogo powstrzymuje to od kupowania produktów made in China. "Ostatni pociąg" to historia zwykłych ludzi. Nie ma tu nawet narratora, bohaterowie sami opowiadają o swoim, życiu, co czyni film bardzo sugestywnym. Mnóstwo w tej opowieści emocji i zawiedzionych nadziei. Miasto miało w końcu zapewnić lepszą przyszłość, jeśli nawet nie rodzicom to chociaż dzieciom. A co chyba najważniejsze, bohaterowie są traktowani podmiotowo. Dobrze, że tego filmu nie zrobił Europejczyk. Pewnie obraz byłby wtedy pełen rzewnych scen i pochylania się nad losem tej gorszej części ludzkości. Nie oszukujmy się, tak się w naszych mediach zwykle podchodzi do Trzeciego Świata. Litujemy się nad głodującymi murzynkami czy bangladeskimi szwaczkami, ale czy aby na pewno traktujemy ich jak równych sobie? Czy może raczej jako osoby niezdolne do decydowania o własnym losie i potrzebujące pomocy od nas światłych Europejczyków? Chiński reżyser, Fan Lixin, ukazuje nam robotników w różnych życiowych sytuacjach, również wtedy gdy po prostu plotkują albo rozmawiają o sporcie. To nie są istoty z innej planety, tylko tacy sami ludzie jak my. Tyle że biedni i z beznadziejną pracą. Widzimy inteligentne osoby, które świetnie zdają sobie sprawę z własnej sytuacji i wad chińskiej gospodarki. Ta wiedza nie poprawia im jednak samopoczucia, Nowy Rok już tak. To jedyna okazja, żeby oderwać się od szarej rzeczywistości. "Gdyby rodzina nie mogła nawet spędzić razem Nowego Roku, życie nie miałoby sensu" - stwierdza jeden z bohaterów. Dlatego wyruszają co roku, bez względu na koszty, wielogodzinne oczekiwanie i dantejskie sceny na dworcach. Tak żyje 130 milionów ludzi.

źródło: stopklatka.pl

piątek, 29 listopada 2013

Wielki Douglas


Na początku muszę się przyznać, że kompletnie nic o Liberace'm wcześniej nie wiedziałam, a na seans przyciągnęła mnie raczej chęć zobaczenia Matta Damona i Michaela Douglasa jako pary. Ta barwna postać była znana raczej pokoleniu moich rodziców i jakoś tak zniknęła w odmętach wszelakich skandalistów, których dziś mamy na pęczki. Jeśli z kimś miałabym kojarzyć pełne przepychu i kiczowate zarazem biało-złote stroje, to pewnie do głowy przyszedłby mi Elvis Presley. Po raz kolejny sprawdza się zasada, że nic tak nie unieśmiertelnia jak śmierć w młodym wieku. Postać Libereace'ego wydaje się jednak znacznie ciekawsza, stanowi bowiem rzadko w naturze spotykane połączenie pianistycznego talentu z całkowitym brakiem gustu, a wszystko to w osobie urodzonego showmana. Jeśli ktoś jednak oczekuje, że z filmu "Wielki Liberace" dowie się czegokolwiek o fenomenie scenicznym głównego bohatera, od razu ostrzegam, że nic z tego. O wiele lepiej treść obrazu Stevena Soderbergha zdradza oryginalny tytuł "Behnid the Candelabra". Kandelabr był nieodłączną częścią scenicznego wizerunku pianisty, a ambicją reżysera - zajrzenie za kurtynę. I chociaż homoseksualizm Liberace'ego stanowił tajemnicę poliszynela, on sam nie przyznawał się do swojej orientacji aż do śmierci. Scenariusz samego filmu powstał na podstawie książki wieloletniego kochanka pianisty, Scotta Thorsona.

źródło: filmweb.pl

Obu panów poznajemy w momencie ich spotkania. Liberace (Michael Douglas) jest u szczytu kariery i może się poszczycić mianem jednego z najlepiej zarabiających artystów w Stanach Zjednoczonych. Scott Thorson (Matt Damon) nie jest jeszcze nawet pełnoletni. Liberace mógłby być nie tylko ojcem, ale nawet dziadkiem Scotta, dzieli ich bowiem niebagatelna różnica czterdziestu lat. Nie da się ukryć, że relacja bohaterów zakrawa na wątpliwe moralnie zamiłowanie do młodych chłopców. Gdyby panowie spotkali się dwa lata wcześniej, Liberace miałby podobne problemy jak Polański. Sama fabuła filmu nie powala na kolana i dość sztywno trzyma się opisanej przez Thorsona historii romansu. Jak nietrudno się domyślić, bohaterowie wkrótce zamieszkują razem, a Liberace sponsoruje wszelkie zachcianki młodego kochanka. Po okresie początkowej fascynacji pojawiają się pierwsze problemy, łóżkowa nuda i oskarżenia o zdradę. Wzorem heteroseksualnych związków opartych na schemacie: bogaty on i piękna ona, cała sprawa kończy się w sądzie. Jeśli fabuła widza nie zachwyci, to co? Aktorstwo oczywiście! Zaangażowanie do głównych ról Douglasa i Damona było strzałem w dziesiątkę.

Michael Douglas wielkim aktorem jest. Mogę go oglądać jako pozbawionego skrupułów maklera, zakochanego prezydenta Stanów Zjednoczonych i zniewieściałego showmana homoseksualistę. I za każdym razem wierzę, że to jego jedyna twarz. Gdyby nie Douglas "Wielki Liberace" byłby po prostu nudny. Jego rola wnosi jednak tyle polotu i humoru, że obraz świetnie się ogląda, a wystudiowane gesty i iście niewieści ton głosu co rusza doprowadzają widzów do śmiechu. Matt Damon pozostaje nieco w cieniu starszego kolegi po fachu, ale też spisuje się świetnie. Jego Scott to prosty chłopak z Wisconsin, który nagle znajduje się w świecie blichtru, o którym pewnie nawet nie śmiał marzyć. Początkowo onieśmielony, wkrótce nie zna już innego życia. Oglądając, trudno było nie zadawać sobie pytania, jak też musieli się czuć obaj panowie podczas kręcenie miłosnych scen. Obaj są w końcu heteroseksualni i od lat pozostają w udanych związkach małżeńskich. Na ekranie pojawia się jeszcze choćby Dan Aykroyd, ale nie ma tu wielkiego pola do popisu. "Wielki Liberace" to teatr dwóch aktorów. Bardzo podobała mi się niejednoznaczność motywów kierujących głównymi bohaterami. Momentami wydawało się, że łączy ich prawdziwe uczucie, innym razem, że ktoś tu po prostu kogoś wykorzystuje. Tylko kto kogo? Czy to młody Scott znalazł sposób na lekkie życie, a może Liberace uczynił z młodego kochanka swoją zabawkę? Warto jeszcze zwrócić uwagę na dwie postacie. Pierwszą z nich jest matka głównego bohatera (Debbie Reynolds, właśnie ta z "Deszczowej piosenki"), której groteskowo zły akcent można by potraktować jako prztyczek w nos amerykańskiej Polonii. Liberace był bowiem pół Polakiem, a pół Włochem. Drugą jest zdecydowanie przerysowana, ale ogromnie zabawna, postać chirurga plastycznego gwiazd dr. Jacka Startza (Rob Lowe) ze skórą twarzy naciągniętą do granic możliwości. A do tego oczywiście dekoracje i kostiumy. Blichtru i kiczu jest w tym filmie tyle, że przez następny tydzień nie będziecie chcieli nawet patrzeć na stroje bardziej wyszukane niż sportowy dres.

sobota, 23 listopada 2013

Grbavica


Kiedy w jakimś rejonie wybucha konflikt, zbierają się tam media z całego świata, rozpisują się o nim gazety. Wszystko do czasu, aż konflikt przycichnie lub przyćmi go jakieś inne równie dramatyczne wydarzenie. Ludzie, którzy ów konflikt przeżyli, zostają sami i muszą nauczyć się jakoś żyć. A przecież nic dookoła nie jest takie, jakie było wcześniej. I nie będzie, nawet w następnym pokoleniu. W "Grbavicy" od wojny w byłej Jugosławii minęło już piętnaście lat, a rzeczy wciąż nie chcą układać się tak, jak powinny. Ciągle odkopuje się zbiorowe mogiły, niektórzy wciąż nie odnaleźli ciał bliskich. Nie zabliźniły się też rany. Wojna pozostawiła wiele kobiet, które nie tylko straciły całe rodziny, ale i padły ofiarą broni wojennej równie potężnej jak kule - gwałtów.

Tytułowa Grbavica to dzielnica Sarajewa, w której mieszka Esma (Mirjana Karanović) i jej piętnastoletnia córka Sara (Luna Mijović). Przed wojną Esma miała rodziców i plany na przyszłość, potem pozostała jej już tylko niechciana ciąża. Nic też nie wyszło z jej życiowych planów, na rodzinę zarabia pracując jako kelnerka. Sarze powiedziała, że jej ojciec był żołnierzem i zginął bohatersko w obronie kraju. Długo budowaną legendę zachwieje u podstaw zwykła szkolna wycieczka, na którą Esmy nie stać. Dzieci bohaterów wojennych płacą mniej. Tylko, że do tego trzeba dowodów czyjegoś istnienia. Sprawy nie ułatwia sama Sara, buntująca się chłopczyca, która właśnie wkracza w dorosłość i przeżywa pierwszą miłość. Zadziorna dziewczyna coraz częściej zadaje niewygodne pytania i nie zawaha się postawić matki pod ścianą.

Trzeba przyznać, że obie postacie zostały świetnie naszkicowane. Jeśli miałabym coś charakterystyce Esmy zarzucić to nieco nazbyt oczywiste zagrania, mające pokazać widzowi, że bohaterka nie pozbyła się jeszcze traumy po gwałtach w obozie dla uchodźców. Esma denerwuje się, kiedy podczas wygłupów z córką nagle znajduje się na podłodze albo gdy w autobusie ociera się o nią mężczyzna. Te sceny są oczywiście łatwo czytelne dla widza, który takiej traumy nigdy nie przeżył, nie wydaje mi się jednak, żeby ludzka psychika była tak oczywista. Trzeba jednak przyznać, że kreacja Mirjany Karanović jest naprawdę dobra. Esma w jej wykonaniu to kobieta, która żyje, ale trochę tak bez przekonania. Nawet jeśli myśli o przyszłości, to przeszłość wciąż trzyma ją w miejscu. Równie ciekawą postacią jest Pelda (Leon Lucev), ochroniarz w dyskotece, w której Esma roznosi drinki. To świetny przykład na to, że wojna z niektórych robi ofiary, a z innych oprawców i to często bardzo przypadkowo. Z niego zrobiła drobnego rzezimieszka, który zarabia na życie świadcząc usługi drobnym przestępcom, których poznał jeszcze w wojsku. Pozostało mu jednak dobre serce, które kontrastuje z nabytą brutalnością. Nic dziwnego, że tych dwoje od razu dostrzega w sobie bratnie dusze.

Reżyser filmu, Jasmila Zbanić, nie rozczula się nad losem swoich bohaterów, ale też nie wprowadza niepotrzebnej brutalności. Po prostu daje swoim bohaterom żyć życiem, którego nie wybrali. I pewnie dlatego "Grbavicę" tak dobrze się ogląda.

źródło: repertuary.pl

niedziela, 10 listopada 2013

Ciemne strony piękna


Naomi Wolf pisała kiedyś, że uroda jest patriarchalnym środkiem służącym do utrzymania dominacji mężczyzn nad kobietami. I to byłaby ta optymistyczna wersja, bo oznaczałaby, że zjawisko oceniania ludzi w kategoriach piękna i brzydoty można wyeliminować. Tymczasem uroda ma się świetnie i jest chyba jedynym, ze względu na co można dziś bezkarnie dyskryminować ludzi w naszym politycznie poprawnym świecie. I wbrew powszechnym przekonaniom nie jest tylko kwestią gustu czy też wytworem kultury. Już małe dzieci potrafią rozpoznać ładne twarze i dłużej na nie patrzą. O tym właśnie pisze Nancy Etcoff w swojej książce "Przetrwają najpiękniejsi", stanowiącej przegląd naukowych badań i teorii dotyczących urody.

Problem zaczyna się już w dzieciństwie, niektóre dzieci są popularne, inne samotnie podpierają ściany. Te popularne to zwykle też te najładniejsze. Trudno zresztą im się dziwić, w końcu nawet w bajkach księżniczki są piękne, a złe wiedźmy brzydkie jak noc. Potem wcale nie jest lepiej, najładniejsza dziewczyna w szkole ma kilkakrotnie wyższe szanse na znalezienie męża niż najbrzydsza. W jej przypadku małżeństwo zwykle wiąże się też z awansem ekonomicznym. Niestety ta zależność nie występuje w przypadku mężczyzn. U obojga płci uroda pomaga jednak w czasie rozmów kwalifikacyjnych. Dla kobiet może być przeszkodą jedynie w ubieganiu się o stanowiska kierownicze, kojarzy się bowiem z cechami tradycyjnie kobiecymi, czyli nie pasuje do stereotypu przywódcy. Winnym tym dysproporcjom są  - zdaniem naukowców - panowie, bo to oni zwracają większą uwagę na wygląd. I nie dotyczy to tylko mężczyzn heteroseksualnych, podobnie bowiem zachowują się homoseksualiści. Wystarczy wspomnieć, że to właśnie mężczyźni utrzymują przy życiu warty miliardy przemysł pornograficzny. Prawdopodobnie patriarchat nie gra tu aż tak ważnej roli jak ewolucyjne przystosowanie. Ewolucja podpowiada nam też, czym tak naprawdę jest piękno. Bez względu na typy urody preferowane w poszczególnych kulturach, wszyscy cenimy oznaki zdrowia i płodności. Nigdzie na świecie za ładne nie uchodzą niesymetryczne twarze oraz wszelkie anomalie, które mogą kojarzyć z chorobą. Tutaj też niestety nie możemy mówić o równości płci, oznaki płodności mają większe znaczenie w przypadku kobiet, z tego prostego powodu, że u mężczyzn problem braku płodności występuje bardzo rzadko, ojcem może zostać wszak nawet osiemdziesięciolatek. Najbardziej ceni się więc kobiety, które wyglądają, jakby jeszcze nie rodziły. Te, które mają jędrne piersi, płaskie brzuchy i wąskie talie. Ogromne znaczenie ma też młodość, bo o ile mężczyzna może z wiekiem nawet zyskać na atrakcyjności, kobiety po menopauzie na rynku urody praktycznie nie istnieją. Definicja piękna to tak naprawdę definicja młodości, cenimy duże oczy i usta oraz twarze o wąskich szczękach. Nie bez kozery proporcje twarzy supermodelek przypominają te uczniów podstawówki. Można by pomyśleć, że problemy związane z urodą nie dotyczą mężczyzn. Nic bardziej mylnego. Zbyt kobiecy wygląd może być dla panów przekleństwem, u mężczyzn ceni się bowiem szerokie barki, mocno zarysowane szczęki i łuki brwiowe oraz głęboko osadzone oczy. Panowie o zbyt dziewczęcej aparycji raczej nie mają co liczyć na karierę w bankowości czy w wojsku. Kiedyś te cechy miały zapewnić potomstwu przetrwanie, a matce opiekę. Teraz na szczęście panowie mogą po części zastąpić je innymi oznakami statusu i zaradności, jak pozycja zawodowa czy dobra materialne.

To oczywiście tylko zarys problemów poruszonych w "Przetrwają najpiękniejsi". Nancy Etcoff opisuje, jak ideały urody zmieniały się w historii, podejmuje kwestie urody jako wyznacznika statusu społecznego oraz wykorzystania ludzkiego pociągu do piękna w przemyśle kosmetycznym i modzie. Jeśli można by coś zarzucić pracy Etcoff to zbytnie skupienie się na kulturze zachodniej, zwłaszcza amerykańskiej, oraz pewną chaotyczność w przytaczaniu wyników poszczególnych badań i ich doborze. Nie da się też ukryć, że książka jest nieco pesymistyczna. Trudno pogodzić się z wizją, w której nasza aparycja decyduje o większości naszego życia, a przymioty duchowe pozostają pustymi sloganami.Oczywiście można wszystko - o czym pisze Etcoff - zanegować, nie wydaje się to jednak najszczęśliwszym rozwiązaniem. Autorka słusznie zauważa, że:

(...) tak naprawdę, chcemy być bardziej świadomi decyzji, jakie podejmujemy, i sił, jakie nas ku nim pchają, po to, abyśmy mogli działać dla naszego własnego dobra, a nie tylko w interesie naszych genów. Dla genów nie jest istotne, czy ludzie są szczęśliwi, dla ludzi natomiast tak, a ktoś, kto najlepiej nadaje się do przekazania naszych genów, niekoniecznie musi być tą osobą, z którą najchętniej spędzilibyśmy nasze życie. 
źródło: vers-24.com

czwartek, 7 listopada 2013

Każda rodzina ma jakąś historię


Filmy dokumentalne rzadko zaskakują widza nagłymi zwrotami akcji, kanadyjska reżyser Sarah Polley udowadnia jednak, że dokument może wciągać niczym kryminalna intryga. Rzecz tym bardziej zaskakująca, zważywszy że tematem "Historii rodzinnych" jest sama Polley i jej najbliżsi. Znajdziemy tu trochę odwagi, nieco emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale najwięcej po prostu dobrej reżyserii.

Bohaterką filmu jest przede wszystkim - dziś już nieżyjąca - matka Sary. Poznajemy ją z relacji ojca reżyserki, czwórki jej rodzeństwa oraz najbliższych przyjaciół rodziny. A przynajmniej wydaje nam się, że poznajemy. Kiedy już jesteśmy pewni, iż cała historia została opowiedziana, na jaw wychodzą fakty całkowicie zmieniające dotychczasowy obraz. A gdy już mroczna tajemnica zostanie nam wyjawiona, okaże się, że życie Diane Polley miało znacznie więcej punktów zwrotnych, niż można by się było spodziewać. Każda z warstw tej historii wydaje się zamknięta i skończona, co tylko zwiększa zaskoczenie widza. Kolejnym ciekawym zabiegiem jest zestawienie ze sobą sprzecznych opinii poszczególnych bohaterów tej historii. I to był prawdopodobnie główny zamysł Polley. Taką interpretację podpowiada także oryginalny tytuł filmu: "Stories We Tell". Nikt nie szuka tu obiektywnej i jedynej prawdy i nawet nie twierdzi, że taka mogłaby istnieć. Ludzka pamięć jest zawodna, przefiltrowuje wydarzenia przez emocje i nadaje im korzystne dla nas interpretacje. Dopiero złożenie kilku wersji pozwala naszkicować pewien obraz całości i wyobrazić sobie, kim naprawdę była Diane. Ta nietuzinkowa i pełna energii kobieta na pewno nie należała do ideałów, z drugiej strony trudno nie podziwiać jej za niesamowitą chęć życia, nie dziwią też wcale uczucia, jakimi darzyli ją mężczyźni. Sama Sarah rzadko pojawia się w filmie, pozwala nam oglądać się oczami najbliższych. Takie przejrzenie się w lustrze musiało być dla reżyserki bardzo cennym doświadczeniem, w końca sami często nie zdajemy sobie sprawy, jaką mieszanką charakterów, historii i genów jesteśmy.

"Historie rodzinne" dobrze wypadają również od strony wizualnej. Zdjęcia z rodzinnego archiwum uzupełnione zostały inscenizowanymi scenkami z udziałem aktorów, z życiem bohemy lat 60. i 70. w tle. Rolę spoiwa łączącego poszczególne opowieści pełni z kolei narracja ojca Sary, Michaela Polleya. I choć film pewnie obyłby się bez ostatnich kilkunastu minut, warto go obejrzeć. Choćby po to, żeby docenić niezwykłość tej prostej historii, która mogła mieć miejsce w każdej rodzinie.

źródło: stopklatka.pl

środa, 6 listopada 2013

U nas w czarnobylskiej strefie

"Tego nie da się opisać, ani nawet przeżyć" - mówi jedna z bohaterek "Czarnobylskiej modlitwy". A jednak przeżyła, Swietłana Aleksijewicz opisała, Jerzy Czech przetłumaczył, Joanna Szczepkowska przeniosła na deski Teatru Studio. I tak opowieści z czarnobylskiej strefy skażenia trafiły do Pałacu Kultury. Sztuki teatralne na podstawie reportaży nie pojawiają się często, ale proza Aleksijewicz do takich interpretacji nadaje się świetnie. Jej reportaże to zbiory monologów, które aż proszą się o wypowiedzenie na głos, a nawet o wykrzyczenie. To w końcu głosy tych, o których władza wolałaby nie pamiętać. Dziennikarka upodobała sobie bohaterów, na co dzień będących tylko bezimiennymi numerami w statystykach. Podobnie jak w "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Aleksijewicz zebrała historie ludzi, którym historyczne wydarzenia zamieniły życie w piekło i nikt nawet nie zapytał, czy mają ochotę brać w tym udział. Czarnobylska katastrofa jest tu nawet potworniejsza od wojny, bo i śmierć z powodu napromieniowania trwa dłużej i jest bardziej bolesna niż ta na polu bitwy.

Najbardziej w "Czarnobylskiej modlitwie" przeraża pogarda dla ludzkiego życia. Ze strony tych, którzy na miejsce katastrofy wysyłali żołnierzy bez żadnych zabezpieczeń przed promieniowaniem oraz władz Białorusi, które wolały poświecić życie i zdrowie mieszkańców przygranicznych miejscowości, niż sprzeciwić się Moskwie. Z drugiej strony mamy niczego nieświadomych ludzi, wychodzących przed domy, żeby pooglądać łunę bijącą od płonącego reaktora. Oni nie lubią dziennikarzy. I turystów, bo i tacy coraz częściej pojawiają się w Czarnobylu. Przyjeżdżają i chcą rozmawiać, ale boją się choćby dotknąć swoich rozmówców. Wśród bohaterów jest kobieta, której mąż umarł na chorobę popromienną, a dziecko urodziło się zdeformowane; napromieniowany żołnierz; ojciec osierocony przez własne dzieci; wierny komunistycznym ideałom były działacz partyjny; demokratyzująca lekarka, bezradnie patrząca na śmierć pacjentów oraz profesor fizyki, który przez kilka kolejnych dni po wybuchu bezskutecznie prosił partyjnych sekretarzy o interwencję. Wielu z nich wróciło do dawnych domów. I tak niewiele mieli już do stracenia.

Prawdziwość tych historii zaburza teatralny porządek. Aktorzy zwykli w końcu bawić, uczyć i wychowywać, wypowiadając słowa nieistniejących postaci. Tym razem powierzono im jednak rolę przekaźnika, dzięki któremu tu w Warszawie możemy usłyszeć wyznania i modlitwy wypowiedziane setki kilometrów stąd. Ciężko powiedzieć, żeby gra któregoś z aktorów się wyróżniała. Nie taka była koncepcja spektaklu. Właściwie to aktorzy odgrywają jedną wspólną rolę, niemal chóralnie wypowiadając skargi ludzi zapomnianych przez historię. Ten lament widza wciąga i przenosi do świata rodem z koszmarnych snów. Nie jest tam jednak tak ponuro, jak można by się spodziewać. Bohaterowie Aleksijewicz nie dali się bowiem śmierci, wciąż chcą żyć, kochać i potrafią cieszyć się z niewielkich rzeczy. Są po prostu ludzcy, czyli zupełnie nie tacy, jakich chciałyby ich widzieć oficjalne raporty.

źródło: www.teatrstudio.pl

piątek, 25 października 2013

Rewolucja mentalna, rewolucja seksualna

"Rewolucja seksualna w Chinach"

źródło: filmweb.pl

Wiele już czytałam o reżimie Mao i o spustoszeniach, jakie uczynił. Przede wszystkim przyczynił się do pogorszenia sytuacji ekonomicznej i politycznej. Rewolucja kulturalna, głód - to głównie z epoką Mao nam się kojarzy. Nie mniejsze ślady owe wydarzenia zostawiły w mentalności ludzi. Państwo chciało w końcu kontrolować każdy aspekt życia obywateli, zamykając ich w kolektywach i pozbawiając wszelkiego indywidualizmu zarówno w myśleniu, jak i w działaniu. Nigdy jednak nie myślałam o seksie i miłości w epoce Mao Zedonga. O tym, że Kupidyn także był wrogiem ludu, dowiedziałam się dopiero ze świetnego filmu dokumentalnego w reżyserii Mira Cernetiga i Josha  Freeda "Rewolucja seksualna w Chinach".

Oczywiście nie oznacza to, że towarzysze i towarzyszki nie zawierali małżeństw. Celem takich związków miała być jednak prokreacja, a nie przyjemność, a już na pewno nie powinny one opierać się na wzajemnym zaufaniu i uczuciach. Obywatel Chińskiej Republiki Ludowej miał być przywiązany do wodza i nie zaprzątać sobie głowy innymi ludźmi. Wszelkie przejawy pozamałżeńskich uniesień byłby brutalnie zwalczane. Efekty nie są trudne do przewidzenia. Oto mamy całe pokolenie Chińczyków, które nie tylko nie potrafi czerpać przyjemności z seksu, ale nawet za bardzo nie wie, o co w nim chodzi.

Mao Zedong już dawno opuścił ten świat, ale pokłosie jego działań wciąż jest obecne w życiu społecznym Chińczyków. Jednym ze skutków jest potężna pokoleniowa przepaść pomiędzy rodzicami i dziećmi. Dla dziadków i rodziców seks był tematem tabu, sankcjonowanym nawet przez państwo, młodzi natomiast weszli w dorosłość już w okresie rozluźnienia. Po tym jak w latach 90. rozpędziła się chińska machina gospodarcza, a w komunistycznym kraju zaczął się panoszyć kapitalizm, seks w końcu zagościł w przestrzeni nie tylko prywatnej, ale i publicznej. Dziś w Pekinie jest więcej sex shopów niż w Nowym Jorku, nietrudno też o kluby nocne czy nawet prostytucję, formalnie nielegalną. I właśnie o tym przeskoku z całkowitego wyparcia do konsumpcyjnego zachłyśnięcia się jest film, który wam polecam. "Rewolucja seksualna w Chinach" jest dostępna za darmo w internecie, między innymi na platformie iplex.pl.

"Co dalej z tobą, Karolinko?"

źródło: filmweb.pl

Pamiętacie film "Cześć, Tereska" Roberta Glińskiego? W 2001 roku narobił sporo zamieszania, film był laureatem Złotych Lwów na festiwalu w Gdyni, a nawet zdobył nagrodę specjalną na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach. Reżyser w głównych rolach obsadził amatorki, aktorek szukał w domach dziecka i poprawczakach. Kilka lat później Magazyn Ekspresu Reporterów wyemitował reportaż o dalszych losach odtwórczyni roli tytułowej Tereski. Aleksandra Gietner nie tylko nie zrobiła kariery w świecie filmu, ale znalazła się w więzieniu. W "Cześć, Tereska" pojawiła się też inna wychowanka domu dziecka, Karolina Sobczak, która wcieliła się w postać Renaty. Dziewczyna miała wtedy szesnaście lat i już była w ciąży. I o niej też powstał film. Tym razem za kamerę chwyciła Karolina Bendera, asystentka Roberta Glińskiej przy produkcji "Cześć, Tereska". "Co dalej z tobą, Karolinko?" to portret Karoliny Sobczak i jej codziennych zmagań ze światem, a może przede wszystkim z samą sobą. Jej prawdziwa historia jest jeszcze bardziej dramatyczna niż ta filmowa. Karolina od początku miała pod górkę. Urodziła się w Kutnie, a w jej rodzinie wszyscy byli tak zajęci piciem, że nie mieli czasu się nią zajmować. Szybka trafiła do domu dziecka. Swojego synka Norwida urodziła zaraz po premierze "Cześć, Tereska". Pierwszym, co w filmie "Co dalej z tobą, Karolinko?" uderza, są kontrasty. Z jednej strony mamy kochająca i czułą matkę, z drugiej przeraźliwie obdrapane biedabloki i wujków pijanych już od południa. Dziewczyna jest gdzieś na krawędzi, ciągle żyje w tym środowisku, ale w jej głowie już coś się zmieniło. Chciałaby lepszego życia dla synka i to motywuje ją do działania. Pewnie to macierzyństwo - a może po trosze i filmowa przygoda - sprawiło, że Karolina zaczęła myśleć o innym świecie. Sam film nie jest mistrzostwem realizacji, większość zdjęć była kręcona po amatorsku w prywatnych sytuacjach, ale jego autentyzm i charakter Karoliny stanowią jego siłę.

sobota, 12 października 2013

O babie i pannie młodej


Jakoś tak ostatnio wychodzi, że kiedy trafiam do teatru, to na sztukę rosyjskiego autora lub o Rosji. Żaden to przypadek, w tej części świata jest bowiem coś tak tajemniczego i melancholijnego, że aż prosi się o przeniesienie na scenę. Jeżeli jednak chcecie zobaczyć sztukę jednego z najchętniej wystawianych dziś rosyjskich dramatopisarzy, Nikołaja Kolady, to wybierzcie się raczej na "Merylin Mongoł" w Teatrze Ateneum, a nie na "Babę Chanel" wystawianą na deskach Teatru Polonia.

Baba Chanel


źródło: teatrpolonia.pl

Nie pierwszy raz wyszłam z Teatru Polonia z lekkim uczuciem niedosytu. Czasem mam też wrażenie, że widz bywa rozbawiany nieco na siłę, nawet wbrew intencji autora sztuki. Nie chadzam do żadnego innego komercyjnego teatru, więc ciężko mi ocenić, czy to tu leży problem. I chociaż emerytki z Zespołu Pieśni Rosyjskiej "Olśnienie" są urocze, obawiam się, że spektakl "Baba Chanel" nie wniósł zbyt wiele do mojego życia i nie wywołał nawet cienia refleksji. Na początku miałam jeszcze nadzieję, że starsze panie będą czekać na swojego Godota w postaci utraconej młodości i zainteresowania innych, a w międzyczasie usłyszymy historie ich życia. Kierownik zespołu (Przemysław Bluszcz) jednak się pojawia. Mało tego psuje świętowanie jubileuszowego koncertu z okazji dziesięciolecia zespołu, przeprowadzając Rozę (Maria Mamona), przedwcześnie emerytowaną byłą sekretarkę wójta w białych kozaczkach, która ma ambicje zostać solistką. Problem w tym, że pozostałym członkiniom zespołu wcale nie zależy na sukcesach. Żadna z chórzystek nie umie zresztą śpiewać, a występy dają im po prostu szansę wyjścia do ludzi. Łatwo się domyślić, jak rozwinie się ten konflikt.

Chociaż "Baba Chanel" miała być tragikomedią i gdzieś tam w tle rzeczywiście majaczą problemy starości i osamotnienia, to twórcy zadbali, żeby widz intelektualnie za bardzo się nie zmęczył. Efekt jest taki, że w pierwszej części spektaklu niewiele się dzieje, a w drugiej akcja przyspiesza, a przy okazji zwiększa się natężenie gagów. Aktorską perełką w spektaklu jest Dorota Pomykała w roli dziewięćdziesięcioletniej seniorki Kapitoliny Pietrownej. Odwołując się jednak do ludowych mądrości i przysłów, których w spektaklu nie brakuje, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Ciężko mi nawet powiedzieć, komu mogłabym ten spektakl polecić, na komedię dzieje się tu zdecydowanie za mało, na tragedię niewiele wskazuje. Chyba najlepiej bawiła się na tej sztuce grupa pań w średnim wieku, która siedziała przede mną. Panię zajęte były zgadywaniem, którą z postaci będą na starość. Jeśli jednak nie przyjdziecie na "Babę Chanel" w równie zabawowym nastroju, możecie wyjść nieco zawiedzeni.

Życie jest piękne

źródło: teatrstudio.pl

To już nie Rosja, ale ten sam krąg kulturowy. Na deskach warszawskiego Teatru Studio wystawiane jest "Życie jest piękne" białoruskiego dramaturga Pawła Pirażki. Autor deklaruje, że najbardziej interesuje go życie zwykłego człowieka, a swoje historie lubi opowiadać językiem nieteatralnym. Reżyser spektaklu, Marat Gacałow, bardzo wziął sobie tę ideę do serca. Nie ma tu dekoracji, kostiumów, słowem niczego, czego moglibyśmy się spodziewać w teatrze. Nawet scena jest mocno zaimprowizowana. Aktorzy trochę grają, a trochę nie grają. Czasem są sobą, innym razem postaciami ze sztuki. Oczywiście można podejrzewać, że nietypowa forma ma też praktyczne powody. Już teraz spektakl przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, a gdyby chcieć pokazać opisane w didaskaliach sceny seksu, zapewne trzeba by dopisać zastrzeżenie "tylko dla widzów o mocnych nerwach". I tak "Życie jest piękne" przypomina bardziej próbę spektaklu, poza swoimi kwestiami aktorzy czytają także didaskalia, które pozwalają lepiej wniknąć w psychikę bohaterów. Pewnie niektórzy z was boją się form eksperymentalnych, ale tym razem naprawdę nie ma czego. Efekty są świetne. Pierwszym, co widza uderza, jest realizm. Bohaterowie są młodymi i często podpitymi ludźmi z niekoniecznie inteligenckich rodzin. Mówią zatem i zachowują się jak młodzi i często podpici ludzi z niekoniecznie inteligenckich rodzin.  Pirażkę warto tu pochwalić za zmysł obserwacji, nie pamiętam już, kiedy ktoś z równym autentyzmem pokazał mi ludzkie zachowania (zwłaszcza po alkoholu). I nie chodzi tu tylko o wulgarny język, to byłby banał. Raczej o pewną kumulację emocji, która tylko w specyficznych i mocno zakrapianych sytuacjach może się zdarzyć.

Warto wspomnieć jeszcze o fabule. Mamy tu czwórkę bohaterów: braci Aloszę (Michał Żołądkiewicz) i Wadima (Miron Jagniewski) oraz dwie uczennice ostatniej klasy Lenę (Marta Juras) i Andżelę (Natalia Rybicka). Alosza jest zakochany w Lenie miłością - jak na tamte warunki - romantyczną. Ta jednak skrycie kocha Wadima, ale jest realistką. Wie, że Wadima do stabilizacji i stałych związków nie ciągnie. Postanawia zatem wyjść za starszego z braci. Jest jeszcze Andżela, chyba najbardziej hedonistyczna z postaci dramatu. Dziewczyna po prostu cieszy się alkoholem, imprezami i seksem bez zobowiązań, przy okazji biernie przyglądając się emocjom pozostałych bohaterów. Te cztery postacie łączy brak złudzeń, nie mają zbyt wielkich aspiracji, po prostu starają się zapełnić czymś swoje dni. Przed młodymi aktorami postawiono niełatwe zadanie. Ze względu na specyficzną formę cała uwaga widzów skupiona jest na nich. Muszą też lawirować pomiędzy rzeczywistym wcielaniem się w swoich bohaterów a grą z widzem. I wszyscy radzą sobie świetnie. Na scenie pojawi się też Mirosław Zbrojewicz i to w potrójnej roli: kierowcy busa, staruszki i matki bohatera (sic!). Jego występ stanowi tutaj wisienkę na torcie. Chociaż i tak kiedyś chciałabym zobaczyć Pirażkę w tradycyjnej i pełnej formie.

niedziela, 6 października 2013

B


Tytuł książki Marcina Kołodziejczyka "B. Opowieści z planety prowincja" szumnie zapowiada podróż w nieznane. W rzeczywistości autor rzadko wybiera się dalej niż w okolice Warszawy. Nie jest to jednak wada tej pozycji. W przeciwieństwie choćby do poświęconej podobnej tematyce "Bolało jeszcze bardziej" Lidii Ostałowskiej, książka Kołodziejczyka unika szumnych, medialnych tematów. Nie znajdziemy tam tekstów o aborcji czy samobójstwie Magika, a proste opowieści o ludziach stąd, których na co dzień nie zauważamy na ulicy. Znalazło się tu miejsce na historię robotników z pociągu do Warszawy o 4 rano czy wiejskiego wariata. To oczywiście kwestia gustu, ale ja takie opowieści lubię najbardziej. Opatrzyły mi się już dawno postacie z pierwszych stron gazet, za to życie osób o zmęczonych twarzach, które widzę w komunikacji miejskiej, wydaje mi się coraz bardziej interesujące. O czym myślą? Czym się zajmują w życiu? Czy są szczęśliwi? Kołodziejczyk w swojej książce uchyla rąbka tajemnicy.

Prowincja nie ma tu wymiaru geograficznego, to raczej prowincjonalność społeczna. Kołodziejczyk czyni swoimi bohaterami ludzi, którzy ze względu na brak sukcesów, majątku, wykształcenia czy powodzenia u płci przeciwnej, mogą być postrzegani jako obywatele klasy B. Bardzo mi się ta zdolność wynajdowania ciekawych historii w najbliższym otoczeniu u autora podoba. Mało tego teksty przyjemnie się czyta. Jedynym, co budzi moje wątpliwości, jest stylizacja języka, czasem - mam wrażenie - wprowadzana na siłę. P ile w "Tadeusz opuszcza dom" wyszukany i nieco arystokratyczny język świetnie oddaje pogardę, z jaką członkowie rodziny patrzą na resztę świta, o tyle w innych przypadkach stylizacja wydaje się zbędna. Często sprowadza się ona zresztą do wprowadzenia kilku błędów językowych do wypowiedzi bohaterów. Przypuszczam, że część czytelników nawet tego nie zauważy. Poza tym nie wszyscy odbiorcy lubią teksty wcieleniowe, a stosowana przez Kołodziejczyka metoda pisania w pierwszej osobie może być dla niektórych irytująca. Wszystkie te kwestie leżą jednak w obrębie osobistych preferencji, a samemu Kołodziejczykowi trudno odmówić pisarskiego talentu. Zgaduję też, że Kołodziejczyk tworząc swój własny styl, musiał inspirować się Tochmanem. W "B. Opowieści z planety prowincja" można znaleźć chwyty, które właśnie z Tochamanem mi się kojarzą. Jak chociażby odwrócona perspektywa czasowa, dzięki której najpierw poznajemy emocje i myśli bohaterów, żeby dopiero na koniec dowiedzieć się, co tak naprawdę się wydarzyło i doprowadziło do obecnego stanu.

"B. Opowieści z planety prowincja" to naprawdę udany zbiorek reportażowych szkiców. Autor nie próbuje opowiadać nam bajek, ale przedstawia życie w jego surowej postaci. Życie, które tak często przelatuje przez palce w porannym pociągu do pracy, nieudanych czy przypadkowych związkach albo oczekiwaniu na cudowną odmianę losu.

źródło: merlin.pl

czwartek, 3 października 2013

Dwie Natasze


"Marzenie Nataszy" to kolejna propozycja Teatru Powszechnego dla miłośników teatralnego minimalizmu. Tylko dwie aktorki i dwa taborety, praktycznie żadnych dekoracji. O sztuce mówi się jako o zderzeniu dwóch światów, ale światy obu bohaterek tak naprawdę nigdy się nie spotkają. Dzieli ich wymowna przezroczysta ściana, choćby nawet żyły koło siebie, nigdy nie zauważą swojego istnienia. Pierwsza Natasza (Anna Próchniak) to prymuska, córka pani psycholog, która pomiędzy zajęciami dodatkowymi ledwo znajduje czas na własne życie. Druga (Joanna Osyda) jest wychowanką prowincjonalnego bidula.

Dziewczyny dzieli nie tylko przeszłość, ale i prawdopodobna przyszłość. Pierwsza Natasza zapowiada się na kobietę sukcesu, już teraz prowadzi młodzieżowy program telewizyjny, jest przy tym pracowita i bardzo ambitna. Druga najpewniej zamieni kiedyś dom dziecka na poprawczak albo i więzienie. Nie jest złą osobą, po prostu przystosowała się do warunków, w których przemoc jest tylko jednym z środków przekazywania innym informacji. Łączy je w zasadzie tylko głębokie pragnienie miłości i zawziętość w walce o swoje. Prymuska zakocha się w telewizyjnym dźwiękowcu, a wychowanka domu dziecka przywiąże do dziennikarza, który jako jedyny zainteresował się jej próbą samobójczą. Potrzeby i marzenie obu Nataszy nie różnią się tu zbytnio, obie chciałyby, żeby ktoś się nimi interesował, słuchał, co mówią i powiedział, że fajne z nich dziewczyny. To w końcu jedna z najbardziej elementarnych ludzkich potrzeb, chcemy zainteresowania drugiej osoby, żeby utwierdzić się we własnym istnieniu.

Nie bez znaczenia jest rosyjskość spektaklu. Nostalgiczna rosyjska dusza świetnie wypada na deskach teatru. Ponadto przeniesienie tam miejsca akcja wprowadza nieco bardziej egzystencjalną atmosferę. Gdyby rzecz działa się w Europie Zachodniej, widz mógłby zareagować zdroworozsądkowo, zapytałby: A gdzie byli rodzice? A czy dyrektorka domu dziecka poniosła konsekwencje za zaniedbanie swoich obowiązków? Tutaj po prostu kiwamy głową i przyjmujemy fatalizm losu. Nie byłoby jednak tego dramatu, gdyby nie świetne aktorki w głównych rolach. Anna Próchniak i Joanna Osyda są niezwykle autentyczne, a bez tego trudno byłoby wyobrazić sobie monolog nastolatki. Monolog jest zresztą - moim zdaniem - najlepszym sprawdzianem dla aktora. Jeśli już ktoś potrafi przykuć uwagę widza samą swoją wypowiedzią, bez żadnych zwrotów akcji odwracających uwagę widowni, to można w nim pokładać wielkie nadzieje. Jeśli w innych krajach "Marzenie Nataszy" obsadzano równie dobrze, nie dziwię się, że Jarosława Paulinowicz stała się jednym z najczęściej wystawianych rosyjskich autorów.

źródło: www.powszechny.com

czwartek, 26 września 2013

Seks po japońsku


Fanom Murakamiego "Norwegian Wood" powinien się spodobać, autor literackiego pierwowzoru brał w końcu udział w powstawaniu scenariusza. Innym - zwłaszcza jeśli nie są zbyt zaznajomieni z japońską kinematografią i kulturą społeczną - film może wydać się nieco dziwny i momentami zabawny. A to głównie przez nietypowe podejście do sfery seksualności.

Kizuki (Kengo Kora) i Naoko (Rinko Kikuchi) są parą praktycznie od zawsze. Watanabe (Ken'ichi Matsuyama) to najlepszy przyjaciel Kizukiego. Trójka nastolatków spędza czas beztrosko we własnym towarzystwie, o ile oczywiście można mówić o beztrosce w kontekście japońskiego systemu edukacji. Pewnego dnia Kizuki popełnia samobójstwo. Widzowi nie zostaje nic wyjaśnione, nie ma zbyt wielu poszlak prowadzących do przyczyny tak dramatycznego kroku. Podobnie jak i pozostałym bohaterom, którzy muszą się po prostu pogodzić ze śmiercią przyjaciela i żyć dalej. Watanabe wyjeżdża na studia i próbuje o wszystkim zapomnieć. Drogi jego i Naoko jeszcze się jednak skrzyżują.

I chociaż "Norwegian Wood" definitywnie nie jest komedią, sala kinowa co rusz wybuchała śmiechem. Wszystko przez problemy bohaterki, która miała trudności z uprawianiem seksu. Nawet ze świadomością, że owe problemy są odzwierciedleniem niemożności pełnego pokochania i zaufania drugiej osobie, a także pewnie świadectwem nigdy niezabliźnionej rany, kilkoro widzów na dźwięk dramatycznych pytań Naoko ("Jestem sucha. Dlaczego tak jest?") po prostu popłakało się ze śmiechu. Warto zastanowić się nad przyczynami tej wesołości. Widzowie byli w końcu raczej dojrzali i zapewne obyci z tematem, więc nie był to głupi chichot nastolatków na dźwięk słowa penis. Myślę, że w grę wchodzą raczej różnice kulturowe. Problem Naoko wydał się polskim widzom najzwyczajniej głupi. Jesteśmy, bądź co bądź, rodzinnym narodem. I chociaż nawiązania do seksu można dziś zobaczyć nawet w reklamie kostki brukowej, a w co drugim czasopiśmie znajdziemy wywiad z seksuologiem przekonującym, że tygodniowy brak seksu w związku to niemal choroba wymagająca natychmiastowego leczenia, to chyba do końca w to nie wierzymy. A seks pozostaje przyjemnym, ale ciągle tylko dodatkiem do braterstwa dusz, zgodności charakterów i poczucia bezpieczeństwa. Związki oparte głownie na pożądaniu zwykliśmy w końcu uznawać za nietrwałe i pozbawione przyszłości. Oto co mógł sobie pomyśleć rozbawiony widz: "Jeśli go kocha to niechże z nim będzie, a z tym seksem to się coś wymyśli. Po co te całe dywagacje o stanie pochwy?". Temat seksu przewija się zresztą w filmie dość często i czasem nieoczekiwanie pojawia się w rozmowach bohaterów. I to też może zaskakiwać, o ile się nie ma świadomości, że akcja toczy się w kraju, w którym na ulicach stoją automaty z używaną bielizną. Wypatrzyłam na widowni dwójkę Japończyków i z drugiej strony zastanawiam się, czy ich nie zaskakiwały nasze wybuchy śmiech w - jakby nie było - dość dramatycznych momentach.

Gdzieś przeczytałam, że "Norwegian Wood" to opowieść o ludziach, którzy boją się dorosnąć. Szkoda, że w filmie ten wątek pojawia się tak późno. Może pozwoliłby lepiej zrozumieć motywy postępowania bohaterów. Jedno jest w przesłaniu tego filmu uniwersalne: świadomość, że strata bliskiej osoby boli zawsze i to uczucie nie przemija, już zawsze trzeba z nim żyć. Dużą zaletą "Norwegian Wood" jest wysoki poziom aktorstwa. Rinko Kikuchi to aktorka, która w zadziwiający sposób przykuwa uwagę i budzi sympatię, można ją pamiętać choćby ze znakomitej roli w filmie "Babel". Ken'ichi Matsuyama jest niemal równie interesujący i choć podobno również jest znanym aktorem, ja kojarzę go tylko z tego, że wcielił się w rolę L w aktorskiej wersji "Death Note". Na równie wysokim poziomie jest muzyka, zdjęcia i niezwykły klimat filmu. Całość wyszła dość kameralnie, trzeba też przyznać, że film cieszy oko, choć momentami akcja nie toczy się zbyt szybko.

źródło: www.newvideo.com

środa, 25 września 2013

Nyumba ya kasa. Unguja


Książkę Małgorzaty Szejnert "Dom żółwia. Zanzibar" trudno zamknąć w gatunkowych ramach. Jest po trosze historyczna, po trosze reporterska, ale wplecenie w warstwę faktograficzną takich elementów jak lokalne podania i legendy oraz dar opowiadania autorki sprawiają, że czytanie tej pozycji przypomina bardziej słuchanie przy ognisku opowieści o dalekich krajach. Na ponad trzystu stronach Szejnert nakreśla obraz wyspy, na której od wieków Wschód spotykał się z Zachodem, a Azja łączyła z Afryką.

Opowieść zaczyna się pod koniec XIX wieku, kiedy Zanzibar nie jest jeszcze częścią Tanzanii i formalnie wciąż włada nim sułtan. Wyspa słynie z targów niewolników, handlu kością słoniową i jest światowym potentatem w eksporcie goździków. Zadomowiła się już tam na dobre brytyjska administracja kolonialna i chociaż Zanzibar w większości jest muzułmański, prężnie działa misja anglikańska. Kluczem do każdej z opowieści są domy. Dom konsula Kirka opowiada o kolonializmie i pierwszych próbach zakazania handlu niewolnikami, Dom Cudów o upadku ostatniego sułtana i ucieczce zbuntowanej księżniczki Salme do Niemiec, dom Livingstone'a o życiu tego słynnego podróżnika, który był jednak lepszym naukowcem niż misjonarzem, w całym swoim życiu ochrzcił bowiem tylko jedną osobę. Uczynienie z budynków podstawy opowieści nie dziwi, Zanzibar słynie w końcu ze swojej unikalnej architektury. Szejnert opisuje je zresztą z detalami, przez co lektura "Domu żółwia" naprawdę przypomina egzotyczną podróż. Sam Zanzibar też przecież jest domem i to nie tylko dla żółwi zielonych, które potrafią dożyć prawie dwustu lat. Wyspa była już przystanią dla sułtańskich haremów, uwolnionych byłych niewolników, a wreszcie rewolucji komunistycznej. Teraz we władanie wziął ją przemysł turystyczny, a luksusowej hotele wyrastają wzdłuż jej brzegów jak grzyby po deszczu. Trzeba pochwalić mrówczą pracę autorki przy przeglądaniu dokumentacji, docieraniu do źródeł i próbie jak najpełniejszego odtworzenia historii Zanzibaru. Szejnert nie trzyma się tu jednak kurczowo faktów i chętnie przekazuje nam też opowieści świadków, nie stroniąc od podań i wierzeń. Jeśli mogłabym coś książce zarzucić to wrażenie, że te opowieści często dostajemy z drugiej ręki. Szejnert najlepiej czuje się chyba w towarzystwie mieszkających na Zanzibarze Europejczyków, chętnie korzystając z ich pomocy i pośrednictwa. Nie dowiemy się z tej książki niczego, czego nie mógłby się dowiedzieć dociekliwy turysta, spędzający na Zanzibarze wakacje. Napisanie "Domu żółwia" nie wymagało wyprawy w jakiś niedostępny rejon świata, ani wejścia w lokalne środowisko. Historię życia takich postaci jak Henry Morton Stanley czy David Livingstone znajdziemy w sieci w kilka sekund, każdy może też wybrać się na Zanzibar i porozmawiać z mieszkającymi tam na stałe Polakami (o ile oczywiście pozwolą mu na to zasoby finansowe, loty do tej części świata nie są bowiem tanie). Tym, co może nas skłonić do wybrania właśnie tego tytułu, jest raczej dar opowiadania Małgorzaty Szejnert, który pozwala poczuć się, jakbyśmy sami postawili stopę na zanzibarskiej plaży.

"Dom żółwia. Zanzibar" jest trochę jak poobiednia sjesta. Akcja toczy się tu leniwie, ale podczas czytania robi się jakoś tak błogo i przyjemnie. Gdybym miała oceniać tę książkę jedynie za treść, pewnie nie znalazła by się zbyt wysoko wśród innych pozycji o Afryce. "Dom żółwia" ma jednak pewnie urok, który można by porównać do uczucia towarzyszącego przeglądaniu starych zdjęć i listów. Przez co czytanie sprawia po prostu przyjemność.

źródło: culture.pl

sobota, 7 września 2013

Kultowe anime cz.2

Pisałam już o filmach Hayao Miyazakiego, którego nazwisko jest synonimem wszystkiego, co w anime najlepsze. Ale świat na studiu Ghibli się nie kończy. O ile filmy Miyazakiego nadają się dla widzów w każdym wieku i z każdej szerokości geograficznej, o tyle w tej części zestawienia pojawią się też tytuły dla starszej młodzieży lub nawet tylko dla dorosłych. Anime charakteryzuje się bowiem ogromnym bogactwem gatunkowym i nie sposób pominąć tu science-fiction, horrorów czy filmów walki.

Akira


źródło: gracz.org

Temat gangów motocyklowych i ulicznych pościgów nie jest mi szczególnie bliski, ale trzeba przyznać, że ten film z 1988 roku odegrał w popularyzacji anime poza Japonią rolę nie do przecenienia. I chociażby dlatego zasługuje na miano kultowego. Całość utrzymana jest w postapokaliptycznej konwencji, na ulicach NeoTokio (metropolii powstałej po III wojnie światowej) szerzy się przestępczość, a o władzę i wpływy rywalizują motocyklowe gangi. Głównymi bohaterami są członkowie gangu Scrun Half: Kaneda i Tetsuo. Ten drugi wkrótce wpadnie w ręce wojska i na skutek przeprowadzonych na nim eksperymentów zyska niezwykłą i niebezpieczną moc. Nowe umiejętności pozwolą mu wyruszyć na poszukiwanie legendarnego Akiry, który trzydzieści lat wcześniej miał doprowadzić do zagłady Tokio. Film traktowany jest często jako alegoria niepokojów społecznych w Japonii z lat 60., a także nawiązanie do czasów zimnej wojny. Na 2015 rok zapowiadana jest aktorska wersja "Akiry", za której produkcję wziął się sam Leonardo DiCaprio. Niemniej wcześniejsze doświadczenia z hollywoodzkimi adaptacjami anime nie pozwalają być w tej sprawie optymistą. Wszystkie znane mi aktorskie wersje anime kończyły się klęską i sprowadzeniem na siebie gniewu rzeszy fanów ich animowanych pierwowzorów.


Ninja Scroll


źródło: filmweb.pl

"Ninja Scroll" to świetny dowód na to, że nie wszystko co animowane nadaje się do oglądania przez dzieci. Rzecz dzieje się w średniowiecznej, feudalnej Japonii. Mieszkańców pewnej wioski zabija tajemnicza zaraza. Oddział wojowników, który miał zbadać sprawę, zostaje wymordowany przez bestię. Przeżywa tylko piękna Kagero, którą z kolei z opresji ratuje wędrowny ninja Jubei. Bohaterowie będą się musieli zmierzyć z całą plejadą potworów rodem z japońskiej mitologii, dowodzoną przez Szoguna Ciemności. Trzeba przyznać, że twórcy filmu bardzo dosłownie potraktowali zadanie pokazania panujących wówczas w Japonii obyczajów. Dlatego filmowi wojownicy mordują, gwałcą, a nawet piją krew. To jednak czyni z filmu prawdziwą gratkę dla wielbicieli kina historycznego i filmów walki. I chociaż film powstał w 1993 roku, animacja wciąż robi wrażenie.


Ghost in the Shell


źródło: otaku.pl

Niektórzy mówią o "Ghost in the Shell" jako o pierwowzorze filmu "Matrix", a to dlatego, że obecnie rodzeństwo, a wtedy bracia Wachowscy, otwarcie przyznawali się do fascynacji tą produkcją. Akcja "Ghost in the Shell" toczy się w 2029 roku, kiedy to życie ludzi w znacznej mierze przeniosło się do sieci, a jej bezpieczeństwo jest sprawą wagi państwowej. Walką z hakerami zajmuje się złożona z cyborgów Sekcja 9. Najgroźniejszym przeciwnikiem jest Władca Marionetek - haker podejrzewany o włamania do ludzkich mózgów. Na uwagę zasługuje mroczny styl tej animacji i charakterystyczna ścieżka dźwiękowa, w której wykorzystano żeński chór. To też jeden z pierwszych filmów, w którym postawiono pytanie o miejsce człowieka w cyberświecie. Jeśli Wachowscy coś rzeczywiście w "Ghost in the Shell" podpatrzyli, to na pewno efekt zielonego kodu na czarnym tle.


5 centymetrów na sekundę


źródło: filmweb.pl

To anime to małe dzieło sztuki, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że "5 centymetrów na sekundę" jest najpiękniejszą animacją, jaką dane mi było oglądać.  Makoto Shinkai stworzył tu świata zarazem perfekcyjny i magiczny. Nie jest to jednak opowieść o jakiejś fantastycznej krainie, akcja toczy się bowiem we współczesnej Japonii. Reżyser wydobywa magię i niezwykłość z codziennych i z pozoru niewiele znaczących wydarzeń. "5 centymetrów na sekundę" to romans, ale wątek miłosny opowiedziany został z niezwykłą subtelnością. Bohaterem jest Tono Takaki, którego widzimy w trzech momentach jego życia. W pierwszej części Takaki jest uczniem podstawówki, podobnie jak jego szkolna koleżanka Akari. Oboje szybko się zaprzyjaźniają. Po skończeniu szkoły Akari musi się jednak przeprowadzić z rodzicami do Tochigi. Chłopiec wyrusza w podróż pociągiem, żeby jeszcze raz się z nią zobaczyć. W drugiej odsłonie Takaki kończy już szkołę średnią. Zakochała się w nim szkolna koleżanka, Kanae. Ten jednak wydaje się nie zauważać jej uczucia. Ostatni rozdział to już dorosłe życie bohatera. Takaki jest programistą i mieszka w Tokio, a Akari przygotowuje się do ślubu. Oboje czują, że utracili coś bardzo ważnego. "5 centymetrów na sekundę" to nie tylko opowieść o nastoletniej miłości, ale i utraconych szansach na szczęście. Makoto Shinkai zwraca w tym filmie uwagę na ważną życiową prawdę, o naszym życiu decyduje bowiem tylko kilka z pozoru zwyczajnych momentów, które bardzo łatwo przegapić.

Seriale

Nie można pisać o anime, ograniczając się tylko do pełnometrażowych filmów kinowych. Nie od dziś w końcu wiadomo, że japońska animacja serialem stoi, a popularne serie potrafią ciągnąć się niczym "Moda na sukces". Takie anime jest też w Polsce najbardziej popularne. Największe rzesze widowni zgromadziły nad Wisłą seriale oparte na shonen-manga, czyli produkcje przeznaczone dla chłopców, których tematyka kręci się wokół sztuk walki i pojedynków. Jeśli ich bohaterowie akurat z kimś nie walczą, to na pewno trenują i przygotowują się do starcia z kolejnym wrogiem. Seriale te różnią się jednak od zachodnich opowieści o superbohaterach. Poza oczywistym osadzeniem w japońskiej kulturze, bohaterowie shonen-manga nie działają sami. Chociaż zwykle mamy tu do czynienia z głównym bohaterem, z pojedynków wychodzi on zwycięsko tylko dzięki wsparciu swoich przyjaciół. Potęga bohaterów nie opiera się na ich mięśniach, a sile ducha. Dlatego nie ma w tym kompletnie nic dziwnego, gdy powalają oni kilkukrotnie większych od nich przeciwników. Zaś ich kompetencje wymagają ciągłego doskonalenia i treningu. Większą moc można tu zdobyć tylko przełamując własne słabości.


Dragon Ball


źródło: moviesroom.pl

Ten serial pojawił się na antenie RTL7 w 1999 roku i zapoczątkował w Polsce modę na anime. Składa się z trzech części: "Dragon Ball", "Dragon Ball Z" i "Dragon Ball GT", z których każda liczy po kilkaset odcinków. Bohaterem serii jest Son Goku, który wraz ze swoją przyjaciółką Bulmą wyrusza na poszukiwanie magicznych smoczych kul. Gdy zbierze się je wszystkie, pojawia się spełniający życzenia Boski Smok. Son Goku nie jest Ziemianinem, a Saiyanem, jednym z ostatnich przedstawicieli rasy wojowników, których planeta została zniszczona. Chłopiec posiada przez to nadludzką siłę. Serial znany jest z iście epickich scen walki, z których każda może ciągnąć się przez kilka odcinków. Trzeba jednak przyznać, że jakość tej animacji po latach wypada nieco blado. Wiedzą o tym także jej twórcy, którzy w 2009 roku wypuścili odświeżoną i poprawioną wersję serii "Z" - "Dragon Ball Kai".W tym samym roku do kin trafiła aktorska adaptacja "Dragonball: Ewolucja", która była tak zła, że aż nie wiem, co o niej napisać.  Jej reżyser, James Wong, zapewne do dziś żyje w strachu przed rozwścieczonymi fanami.


Bleach


źródło: amazon.com

To mój faworyt w tej kategorii. Akcja toczy się w czasach współczesnych, a bohaterem serialu jest licealista Ichigo Kurosaki, który posiada zdolność widzenia duchów. Pewnego dnia w jego życiu pojawią się Rukia Kuchiki, dziewczyna jest shinigami (bogiem śmierci). Rukia zostaje ranna w walce, żeby ocalić życie swoje i Ichigo, musi przekazać mu swą moc, przez co zostaje uwięziona w świecie żywych. Shinigami to istoty duchowe, niewidzialne dla większości ludzi. Zadaniem bogów śmierci jest zachowanie równowagi pomiędzy światem żywych i martwych, a zwłaszcza walka z Pustymi, uwięzionymi pomiędzy tymi wymiarami duszami, które zamieniły się w potwory. Każdy shinigami ma swoje zanpakuto, czyli miecz posiadający własną duszę. Na co dzień shinigami przebywają w Społeczności Dusz, zwykle służąc w jednym z Trzynastu Oddziałów Obronnych. Główną wadą tego anime jest jego nierówność. Poszczególne odcinki serialu pojawiały się bowiem częściej, niż manga, na której podstawie powstał. Twórcy musieli jakoś sobie poradzić z chwilowymi brakami materiału do ekranizacji, stworzyli więc serię fillerów, czyli epizodów kompletnie z mangą niezwiązanych. Są one fabularnie słabsze od głównych wątków. Z tym problemem można sobie jednak poradzić w prosty sposób - pominąć je w trakcie oglądania. Główne wątki - odbicie Rukii ze Społeczności Dusz i bunt jednego z kapitanów - są godne polecenia. "Bleach" ma też naprawdę dobrą ścieżkę dźwiękową (tutaj). Zainteresowanym polecam artykuł "Anime Bleach jako topos samurajów".


Naruto


źródło: media.splay.pl

Niewiele mogę napisać o tym anime, jako że nie widziałam ani jednego odcinka. Niemniej serial ten bije rekordy popularności. Jego bohaterem jest nastoletni Naruto Uzumaki, który chce zostać najsilniejszym ninja w wiosce. Kilkanaście lat wcześniej w jego ciele został zapieczętowany demon - lis o dziewięciu ogonach. Podobnie jak w przypadku "Dragon Ball" mamy tu do czynienia z długimi i częstymi scenami walki, a w miarę upływu czasu Naruto i jego przyjaciele rozwijają swoje nietypowe zdolności. W 2007 roku pojawiła się druga część tej serii "Naruto: Shippuden".

Większość seriali anime nie ciągnie się tak długo, jak trzy wymienione powyżej. Zwykle twórcy ograniczają się do kilkunastu, góra kilkudziesięciu odcinków. I chociaż tasiemce też maja swój urok, krótsza forma zwykle wychodzi fabule na dobre.

Death Note


źródło: screencritix.com

Ten serial łączy piękny i mroczny styl animacji z bardzo dobrą ścieżką dźwiękową (tutaj), a jego ponury klimat przypadnie do gustu nie tylko przedstawicielom subkultury Emo. Bohaterem "Death Note" jest licealista Light Yagami, który znajduje notes należący do boga śmierci imieniem Ryuk. Każda osoba, której imię i nazwisko zostanie zanotowane w tym notesie, umrze w ciągu 40 sekund. Posiadacz notesu może też dodać opis okoliczności śmierci i jej przyczynę. Jeśli tego nie zrobi, nieszczęśnik opuści ziemski padół z powodu zawału serca. Light mierzy wysoko i postanawia oczyścić świat z przestępców. Jego tropem rusza policja i tajemniczy detektyw L. Fabuła opiera się tu o pojedynek dwóch geniuszy - Lighta i L. Wygra ten, kto pozostanie o krok przed przeciwnikiem. Obie postacie są bardzo wyraziste, mimo to serial ten warto obejrzeć głównie ze względu na jego walory wizualne i dźwiękowe. W niektórych chińskich miastach manga "Death Note" została zakazana z powodu jej negatywnego wpływu na psychikę młodzieży. Uczniowie robili sobie bowiem własne notatniki śmierci, w których zapisywali nazwiska nielubianych kolegów i nauczycieli.

Elfen Lied

źródło: alphacoders.com
Pomimo tytułu "Elfen Lied" nie ma wiele wspólnego z elfami i baśniowością. To najbardziej krwawa i brutalna propozycja w tym zestawieniu, momentami zahaczająca o stylistykę gore. Fabuła "Elfen Lied" przypomina nieco "Carrie" Stephena Kinga. Główna bohaterka, Lucy, jest dicloniusem - zmutowaną formą człowieka. Cechą dicloniusów są charakterystyczne wypustki na czaszce (przypominające rogi) oraz nadprzyrodzone zdolności. Lucy ze względu na przeżycia z dzieciństwa, a także eksperymenty, którym została poddana, nienawidzi ludzi i zabija ich bez skrupułów. W pierwszym odcinku ucieka z tajnego laboratorium, zostaje jednak ranna w głowę. Nieprzytomną dziewczynę znajdują na plaży świeżo upieczony student Kouta i jego kuzynka Yuka. Uderzenie w głowę sprawiło, że do głosu dochodzi alternatywna osobowość Lucy - dobra i dziecinna Nyu. Na uwagę zasługuje nietypowy opening "Elfen Lied", w którym wykorzystano obrazy Gustava Klimta i śpiewaną po łacinie "Elfią pieśń".

Cowboy Bebop


źródło: whysoblu.com

Śmiała futurystyczna wizja z elementami Dzikiego Zachodu. Fascynację amerykańską popkulturą widać tu gołym okiem. Można w "Cowboy Bebop" odnaleźć elementy westernu i filmu noir. Tytuł każdego z odcinków jest jednocześnie tytułem tytułem popularnej piosenki. Akcja toczy się w drugiej połowie XXI wieku. Niewłaściwe użycie bramy nadprzestrzennej spowodowało uszkodzenie Księżyca, którego spadające odłamki omal nie zniszczyły życia na Ziemi. Ludzie zamieszkali pod jej powierzchnią i skolonizowali inne planety. Chaos spowodował jednak wzrost przestępczości. Aby skutecznie łapać kryminalistów na tak dużym obszarze władze wprowadziły system nagród. Wkrótce pojawili się też łowcy głów. Takimi właśnie łowcami-kowbojami są bohaterowie tej serii. Główną zaletą "Cowboy Bebop" jest fakt, że naprawdę ciężko doszukać się tu wad. Na wysokim poziomie jest zarówno fabuła, jak i techniczna warstwa serialu. "Cowboy Bebop" to jedna z lepiej dopracowanych animacji.

Samurai Champloo

źródło: lisimg.com

Kolejna po "Cowboy Bebop" animacja Shin'ichirō Watanabe z 2004 roku. I tym razem Watanabe w zadziwiający sposób miesza ze sobą gatunki. Bo choć akcja "Samurai Champloo" toczy się w feudalnej Japonii, bohaterowie anime są na wskroś współcześni. Kino historyczne miesza się tu z sensacyjnym, a tradycyjna japońska muzyka z hip-hopem. Bohaterami są dwaj samuraje: nieokrzesany i porywczy Mugen oraz powściągliwy i precyzyjny Jin. Tę dwójkę z opresji uratuje kelnerka Fu. W zamian Mugen i Jin obiecują pomóc jej w odnalezieniu samuraja pachnącego słonecznikami. Po drodze przyjdzie im się zmierzyć z przeciwnikami spod ciemnej gwiazdy: mafiosami, alfonsami, złodziejami, przemytnikami narkotyków. Podobnie jak w przypadku "Cowboy Bebop" tutaj także główną zaletą jest wysoka jakość animacji.


Co w nowościach piszczy?

Nowe tytuły wyrastają jak grzyby po deszczu i pewnie nie starczyłoby życia, żeby obejrzeć je wszystkie. W sukurs idą liczne internetowe plebiscyty, w których fani wybierają anime roku bądź sezonu. Ja ograniczę się do trzech interesujących propozycji.

Sword Art Online


źródło: www.roadtovr.com

Chyba najbardziej optymistyczna i baśniowa z propozycji w tym zestawieniu. Ma dużo uroku, a przy tym potrafi wzruszać. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, kiedy to już opracowano technologię, pozwalającą na całkowite zanurzenie się w wirtualnej rzeczywistości. Cały świat oczekuje na premierę gry Sword Art Online, wypuszczone zostaje tylko 10 tysięcy egzemplarzy. Wśród szczęśliwców znajduje się 16-letni Kazuto Kirigaya, który był beta testerem gry. Właściwie należałoby go nazwać Kirito, bo takiego nicku używa w SAO. Po zalogowaniu okazuje się jednak, że gracze nie dysponują opcją wyloguj. 10 tysięcy osób staje się zakładnikami genialnego i szalonego twórcy gry, Akihika Kayaby. Śmierć w SAO oznacza śmierć naprawdę. Gracze zostaną uwolnieni dopiero, kiedy jednemu z nich uda się ją ukończyć, co wymaga przejścia stu poziomów. Uwięzieni gracze zostaną w Sword Art Online na długo, bo na ponad dwa lata. Wartością tego anime nie są sceny walki, których tak naprawdę jest niewiele, a obraz codziennego życia w grze. Zasady ustanowione w SAO stają się dla graczy podstawami ich rzeczywistości. Tworzą się różne grupy społeczne, jedni wiodą spokojne życie, inni walczą na linii frontu. Zawiązują się bractwa, kierujące się mniej lub bardziej moralnymi zasadami postępowania. Znajdzie się tu też miejsce na historię miłosną z prawdziwego zdarzenia. Ładna animacja, dopracowany z najmniejszymi szczegółami świat gry oraz pozytywny wydźwięk sprawiają, że "Sword Art Online" naprawdę przyjemnie się ogląda.


Attack on Titan


źródło: techtimes.com

Niektórzy nazywają "Attack on Titan" animowaną "Grą o tron" i rzeczywiście jest sporo podobieństw. Twórcy co chwilę zaskakują zwrotami akcji i nie mają oporów przed uśmiercaniem bohaterów. A wszystko to dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, przypominającej nieco średniowiecze  Ludzkość niemal wyginęła. Ci, którym udało się przetrwać, muszą wieść życie za murami. Ogromne mury chronią ich przed tytanami, istotami bezmyślnymi, ale też okrutnymi i żywiącymi się ludzkim mięsem. Pewnego dnia mury zostają przerwane, a mieszkańcy najbliżej położonych miejscowości zmasakrowani. Ludzie ruszają na wojnę z tytanami. Warto zwrócić uwagę, że "Attack on Titan" ma naprawdę dobry opening.

Hataraku Maou-sama! 


źródło: glogster.com

Tytuł oznacza diabła pracującego w fast foodzie i jest to jedyna komedia, jaka znalazła się w zestawieniu. I to głównie przez zaskakującą pomysłowość jej twórców. Oto Władca Ciemności jest o krok od podbicia  świata, zostaje jednak pokonany przez bohaterkę Emilię. Salwując się ucieczką, demon trafia do innego wymiaru, współczesnego Tokio. Nie może tu używać magii, a jego demoniczne doświadczenie nie bardzo się przydaje. Władcę Ciemności dopada proza życia, żeby zarobić na dach nad głową, zatrudnia się na pół etatu w restauracji McRoland (do złudzenia przypominającej McDonalda). Jego demoniczny generał Alciel zajmie się prowadzeniem domu z tych skromnych środków budżetowych. Wkrótce dołączy do nich drugi z pokonanych generałów, Lucyfer, który odkrywszy uroki internetu, postanowi zostać hikkimori. Władca Ciemności będzie musiał stoczyć walkę z konkurencją (Sentucky Fried Chicken), a jakby tego było mało w ślad za nim wyruszy bohaterka Emilia. Może nie jest to tytuł wybitny, ale całkiem niezła satyra z własnej konwencji.