poniedziałek, 25 lutego 2013

"Kwiaty wojny"


Byłam zdeterminowana, żeby obejrzeć "Kwiaty wojny". A naprawdę trzeba do tego dużo determinacji. Film był chińskim kandydatem do Oscara w ubiegłym roku, do naszych kin wszedł dopiero teraz. W całej Warszawie wyświetla go tylko kino Kultura i to raz dziennie. Naprawdę nie rozumiem dlaczego. Film mógłby być hitem. To kawał dobrego kina na światowym poziomie, zrealizowany z rozmachem, a uniwersalność podejmowanych tematów łagodzi wszelkie różnice kulturowe. Rolę główną gra Christian Bale, już to mogłoby przyciągnąć widzów do kin. Tymczasem nie ma praktycznie żadnej promocji, a jeśli ktoś już jakimś cudem wie o filmie, to najpewniej nie ma gdzie go obejrzeć. Mnie się udało. I choć rzadko się wzruszam, tym razem miałam łzy w oczach.

Ale zacznijmy od krótkiej powtórki z historii. Masakra w Nankinie to jedna z największych rzezi XX wieku, dokonana przez Japończyków na Chińczykach. Trwała II wojna chińsko-japońska. W grudniu 1937 roku wojska Cesarskiej Armii Japońskiej rozpoczęły szturm na Nankin, ówczesną stolicę Chin. Wikipedia podaje, że liczbę ofiar szacuje się na od 50 tysięcy do nawet 400 tysięcy ludzi. Rzeź była wyjątkowo brutalna, miasto terroryzowały grupy pijanych żołnierzy. Wydarzenie nazywane jest też gwałtem nankińskim ze względu na ogromną liczbę gwałtów dokonanych na kobietach i dzieciach (około 20 tysięcy). Gwałty zwykle było zbiorowe, kończyły się zabiciem ofiary lub jej trwałym okaleczeniem. W internecie można znaleźć zdjęcia z tamtych wydarzeń, przedstawiające zmasakrowane ciała dzieci lub martwe kobiety z okaleczonymi narządami rodnymi. Rzeź trwała prawie sześć tygodni. Dowodzący wojskami japońskimi Iwane Matsui został później postawiony przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym i skazany na śmierć. Teraz pewnie smaży się w piekle. Japończycy w "Kwiatach wojny" zostali oczywiście przedstawieni jako rządne krwi, atawistyczne bestie. Może i jest to chińska propaganda, ale akurat za Nankin im się należy.

Niech nikogo nie odstraszy wizja, że zobaczymy te wszystkie okropności w filmie. Zawierucha wojenna jest gdzieś obok, otacza bohaterów, ale nie łamie ich charakterów. Przypadek sprawia, że podczas szturmu na Nankin, w katolickiej katedrze schronienie znajdują: grabarz z amerykańskim paszportem, który zwykle bywa pijany, John Miller (Christian Bale), uczennice katolickiej szkoły, pomocnik zmarłego księdza, umierający nastoletni żołnierz i grupa prostytutek. Bohaterowie będą się starali przeżyć, a z czasem odkryją, że jest coś ważniejszego niż przetrwanie. Reżyser Yimou Zhang udowadnia, że wojna nie tylko budzi w ludziach to, co najgorsze, czasem budzi też to, co dobre. Bohaterami zostają ci, którzy sami nigdy by się o to nie podejrzewali. Przemianę przechodzi bohater grany przez Christiana Bale'a, który z tą niełatwo rolą radzi sobie po mistrzowsku.

W "Kwiatach wojny" zadziwiająco dużo jest nadziei i optymizmu. Nawet w tak dramatycznych okolicznościach znajdzie się miejsce na przyjaźń, miłość czy cieszenie się drobnymi rzeczami. Tak jak w taoizmie, energie yin i yang muszą pozostać w równowadze. Przez to wszystko "Kwiaty wojny" stają się niezłym wyciskaczem łez. Bardzo mocną stroną filmu są muzyka i zdjęcia, z naciskiem na zdjęcia. Nigdy jeszcze nie widziałam tylu pięknych i artystycznych ujęć w filmie wojennym. "Kwiaty wojny" to uczta dla oka i dla ducha. Oczywiście można by przyczepić się do autentyzmu, którego w filmie trochę zabrakło. Pozostaje też wiele pytań. Czy oddział żołnierzy oddałby życie za grupę dziewczynek, które jak wiadomo w chińskiej kulturze stoją dość nisko w strukturze społecznej? Wątpię. Czy to aby nie nazbyt patetyczne, że po stronie chińskiej wszyscy okazują się bohaterami? Pewnie tak, ale nie psuje to przyjemności oglądania tego historycznego widowiska.

źródło: filmweb.pl

PS Z masakrą w Nankinie wiąże się inna pasjonująca opowieść. Prawdziwy paradoks i chichot historii. Schronieniem dla mieszkańców Nankinu stała się bowiem ambasada III Rzeszy. Pakt pomiędzy Cesarstwem Japonii a Hitlerem czynił ją nietykalną. Prowadzący placówkę niemiecki biznesmen i funkcjonariusz NSDAP John Rabe uratował około 200 tysięcy Chińczyków. Powstało o nim kilka filmów, w tym chińsko-francusko-niemiecki obraz z 2009 roku "John Rabe", który niestety nie trafił do polskich kin. A szkoda, jest to w końcu historia na miarę "Listy Schindlera" czy "Hotelu Ruanda".

niedziela, 24 lutego 2013

"Carrie"


Od dawna zastanawiałam się, co sprawia, że Stephen King jest jednym z najpoczytniejszych żyjących pisarzy. A najprostszym sposobem, żeby się tego dowiedzieć, jest przeczytanie jakiejś jego książki. W ręce wpadła mi "Carrie" - debiutancka powieść autora. Teraz już wiem. Czytając Kinga miałam podobne odczucia, jak przy czytaniu J. K. Rowling. Wiedziałam, że to co czytam, to tylko bajeczka, ale na tyle dobrze napisana, że nie mogłam się oderwać.

"Carrie" to powieść epistolarna, oprócz części głównej, w której wszystkowiedzący narrator opowiada nam o przebiegu wydarzeń, w jej skład wchodzą też listy, wycinki z gazet, depesze agencji prasowych, fragmenty naukowych książek czy zapisy z przesłuchań przeprowadzonych przez komisję wyjaśniającą sprawę Carrie White. Wszystko ma sprawiać wrażenie autentyczności przedstawionych wydarzeń. Same wydarzenia są niebanalne, narrator ukazuje bowiem finał balu na zakończenie roku szkolnego w Thomas Ewen Consolidated High School w Chamberlain, jako jedną z największych tragedii, jaka dotknęła Stany Zjednoczone.

Przyznam, że wątek samej Carrie był dla mnie o wiele ciekawszy niż wywody o telekinezie. King świetnie uchwycił istotę bycia szkolną ofiarą. Z Carrie drwiły nawet osoby, które nigdy by się o to nie podejrzewały, jak choćby Susan Snell. Carrie była po prosty typem ofiary, w swoich niemodnych ubraniach, z całą swoją nieporadnością i matką - fanatyczką religijną. Wiadomo, że lata szkolne to czas, w którym ludzie bywają najbardziej okrutni. Nie przyswoili jeszcze konwencji społecznych i moralnych, które zabraniają znęcać się nad słabszymi (niektórzy pewnie nigdy ich nie przyswoją), często podążają za tłumem, zależy im na akceptacji i popularności wśród rówieśników, a przy tym częściej kierują się emocjami niż rozsądkiem. Wszystko to sprawia, że życie Carrie to istne piekło. W domu nie jest lepiej, jej matka wszędzie widzi zarzewie grzechu, wystąpiła nawet z kościoła baptystów, którą to wspólnotę uważa za grzeszną i sama odprawia narzeczeństwa religijne w swoim domu. Szczególną nienawiścią darzy wszystko, co jest związane z seksualnością. Nie powiedziała Carrie, że istnieje coś takiego jak miesiączka. Kiedy dziewczyna dostaje pierwszego okresu, myśli, że wykrwawia się na śmierć. Przez co oczywiście po raz kolejny staje się pośmiewiskiem dla koleżanek z klasy. Na skutek kolejnego upokorzenia w Carrie budzą się zdolności telekinetyczne. Już wkrótce odegra się na swoich prześladowcach.

Motyw krwi menstruacyjnej jeszcze się w "Carrie" pojawi. Przypisywanie takiej niemalże magicznej mocy miesiączce nieco mnie rozbawiło. King sięga tu do lęku obecnego w wielu kulturach, którego ślady możemy znaleźć choćby w Starym Testamencie. I tak w trakcie czytania przyszło mi do głowy zdanie zapamiętane z Księgi Kapłańskiej:
A jeśli kobieta ma wyciek i tym, co wycieka z jej ciała, jest krew, pozostanie ona siedem dni w swej nieczystości menstruacyjnej i każdy, kto jej dotknie, będzie nieczysty aż do wieczora. 
Ponadto, we fragmentach udających książkę popularnonaukową, autor wyjaśnia fenomen telekinezy jako efekt działania genu, który może być dominujący tylko u kobiet. Pada tam stwierdzenie, jak przerażający jest fakt, że na świecie mogą istnieć kobiety, które są w stanie zabijać samą myślą. Czyżby jednak lęk przed kobietami panie King?

Pomijając te drobne fragmenty, który wywołały u mnie szyderczy uśmiech, "Carrie" to naprawdę niezły thriller. King pokazuje w nim, jak świetnie idzie mu opowiadanie historii. Książkę tę zalecam czytać wieczorem lub w nocy, wtedy najłatwiej poczuć dreszczyk emocji. Można również czytać po męczącym dniu, powieść jest na tyle wciągająca, że skutecznie zwalczy znużenie.


wtorek, 19 lutego 2013

Krew na ekranie, czyli o ostatnich wizytach w kinie


"Gangster Squad. Pogromcy mafii"


źródło: filmweb.pl

Jest rok 1949, gangster Mickey Cohen (w tej roli jak zawsze świetny Sean Penn) przejmuje władzę w Los Angeles. Opłaca policjantów i sędziów, kontroluje handel narkotykami i bronią, prowadzi burdele i kasyna. Znajdzie się jednak grupa odważnych i nieskorumpowanych policjantów, którzy stawią mu czoła. Nie, to nie remake "Nietykalnych" z 1987 roku, a nowy film Rubena Fleischera "Gangster Squad. Pogromcy mafii". Poza głównym czarnym charakterem (w "Nietykalnych" był nim Al Capone) filmy różnią się też czasem akcji. Prohibicja poszła już bowiem dawno w niepamięć, a dowódca tajnej policyjnej jednostki, sierżant John O'Mara, zdobywał doświadczenie na frontach II wojny światowej. "Gangster Squad. Pogromcy mafii" to klasyczne kino gangsterskie. Niektórzy recenzenci zarzucają filmowi przewidywalność i jednowymiarowość postaci. Ale właśnie na tym jego klasyczność polega. Trzeba do tego dodać naprawdę niezłe wykonanie i aktorów z pierwszej ligi. Jak coś takiego wyszło spod ręki reżysera "Zombieland"? Nie mam pojęcia.

Do klasycznego kina gangsterskiego nawiązuje tu wszystko, od scenerii przez wygląd postaci do ich samochodów i broni (bohaterowie posługują się oczywiście słynnym pistoletem maszynowym Tommy gun). Efektu dopełniają nocne kluby i jazz bandy. Patrząc na to wszystko, trudno nie pomyśleć o takich klasykach, jak "Asfaltowa dżungla"czy "Człowiek z blizną". Postać Grace (Emma Stone) jest jakby żywcem wyjęta z filmu noir. To kobieta upadła, dziewczyna Cohena, która ma jednak dobre serce i odwagę, jakiej mogłoby jej pozazdrościć wielu policjantów. Z opresji będzie ją ratował sierżant Jerry Wooters (Ryan Gosling). Jak na tego typu filmy przystało, reżyser nieco nagiął fakty i powiększył rzeczywiste zasługi członków Gangster Squad. Rzeczywistość nie była bowiem aż tak dramatyczna. Mickey Cohen trafił  do więzienia w 1950 roku za oszustwa podatkowe. Jak widać, miał nawet więcej wspólnego z Alem Capone, niż zobaczymy w filmie. Podobnie jak on, rzeczywiście trafił też do Alcatraz.

Ciężko powiedzieć, żeby "Gangster Squad. Pogromcy mafii" był filmem wybitnym. Jest to bardziej dzieło dobrego rzemieślnika, niż artysty. Niemniej, dla samej formy, warto na niego popatrzeć.

"Django"


źródło: filmweb.pl

Quentin Tarantino też ostatnio sięgnął po klasyczną formę. Z tego mariażu nie wyszedł jednak western, a po prostu bardzo dobry Tarantino na Dzikim Zachodzie. Nie jestem fanką tego reżysera, wręcz przeciwnie, czasem odczuwam jego nadmiar. Mam wrażenie, że Tarantino to jedyny reżyser znany wszystkim widzom na tej planecie. Jakikolwiek film by na tym świecie nie powstał, na pewno znajdzie się ktoś, kto powie, że film ów jest taki jak u Tarantina, albo przeciwnie, w ogóle Tarantina nie przypomina. Jego nazwisko stało się już chyba synonimem pewnego gatunku filmowego, charakteryzującego się przede wszystkim dużym rozbryzgiem krwi.

W "Django" krew też bryzga, ale nie jest to wcale motyw dominujący. To chyba najzabawniejszy ze znanych mi filmów reżysera. "Django" stoi przede wszystkim świetnymi dialogami, które powinny przejść do historii kina. Mówię o niemal każdym zdaniu wypowiedzianym przed dr. Kinga Schultza (Christoph Waltz) czy genialnej scenie, w której biali plantatorzy chcą zemścić się na nim i na Django, a na drodze stają im źle uszyte maski. Dr Schultz to w ogóle ciekawa postać, z jednej strony łowca głów, który bez mrugnięcia okiem zabije każdego, kto nawinie mu się pod lufę, z drugiej osoba wykształcona, obyta i niezwykle wrażliwa na uciemiężenie czarnych niewolników.

Schultz wykupuje z niewoli tytułowego Django (Jamie Fox), początkowo mając w tym swój interes. Wkrótce jednak poczucie odpowiedzialności każe mu zrobić z Django pierwszorzędnego rewolwerowca i pomóc mu w odzyskaniu żony. Przyjdzie im się zmierzyć z właścicielem plantacji Candyland, Calvinem Candie'em (Leonardo DiCaprio). Jak nie trudno się domyślić po samym nazwisku odtwórcy tej roli, czarny charakter to w filmie prawdziwa perełka. Calvin jest kwintesencją stereotypu krwiożerczego właściciela niewolników. Zabija ich dla zasady i dla rozrywki. Myślę, że nie popsuję nikomu seansu zdradzając, że skończy się wielkim rozbryzgiem krwi.

"Django" to zdecydowanie bardziej pastisz, niż parodia klasycznego westernu. Widać tu bowiem fascynację Quentina Tarantino tym gatunkiem. Reżyser w mistrzowski sposób bawi się charakterystycznymi dla westernu, kiczowatymi motywami. Mnie ten film naprawdę zaskoczył, po prostu nie sądziłam, że oglądanie go sprawi mi aż tyle radości.

"Hansel i Gretel: Łowcy czarownic"


źródło: filmweb.pl

Na koniec coś już całkowicie rozrywkowego i to dla osób o specyficznym poczuciu humoru. Warto na początku wspomnieć, kim jest reżyser owego dzieła. Norweg Tommy Wirkola zasłynął obrazem "Død snø", wyświetlanym u nas jako "Zombie SS". Mamy więc do czynienia z twórcą, który fruwające kawałki ciała uważa za niezwykle zabawne. W swoim hollywoodzkim debiucie Wirkola odchodzi jednak nieco od przypominającej "Martwicę mózgu" stylistyki czarnej komedii.

"Hansel i Gretel: Łowcy czarownic" to nowa, krwawa wersja bajki o Jasiu i Małgosi. I choć baśnie braci Grimm słyną z brutalności (jak na dzisiejsze standardy oczywiście), takiej interpretacji autorzy nie mogli przewidzieć. Hansel (Jeremmy Renner) i Gretel (Gemma Arterton) są już dorośli i polowaniem na czarownice zarabiają na życie. A że Wirkola pozostaje Wirkolą, bohaterowie wytną wiedźmy w pień przy użyciu broni maszynowej. Okaże się, że Hansel cierpi na cukrzycę, ponieważ w dzieciństwie wiedźma karmiła go słodyczami, Gretel natomiast zostanie uratowana z opresji przez trolla o wiele mówiącym imieniu Edward.

Trzeba przyznać, że film jest bardzo zgrabnie zrobiony. Na efekty specjalne, kostiumy czy charakteryzację nie można narzekać. Jedną z czarownic gra Joanna Kulig, ale zaręczam, że jej nie poznacie. Broni się również scenariusz i realizacja. Wirkola zaskakuje nas wtedy, kiedy myślimy, że już nic nas w tym filmie nie zaskoczy. "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic" jest filmem własnie takim, jakim miał być.

sobota, 9 lutego 2013

"Bronson" i "Valhalla: Mroczny wojownik"


Na tej roli Toma Hardy'ego inni aktorzy powinni uczyć się fachu. Hardy nie gra Charlesa Bronsona, on jest Bronsonem. Widzimy szaleństwo w jego oczach i jedyne czego możemy być pewni to, że bohater zaraz zrobi coś całkowicie nieobliczalnego. Podobno aktor przygotowując się do roli robił 2500 pompek dziennie z obciążeniem 19 kg na plecach. Efekt jest niesamowity.

źródło: stopklatka.pl

Charles Bronson to postać autentyczna, gwiazda wśród brytyjskich więźniów. Urodził się jako Michael Peterson w Luton, Bedfordshire. Chłopak nie wyróżniał się niczym, poza niekontrolowanymi napadami agresji. Pierwszy raz trafił do więzienia w 1974 roku za napad na pocztę. Dopiero za kratkami Michael odkrył swój prawdziwy talent i stwierdził, że może dzięki niemu stać się sławny. Tabloidy wkrótce ogłosiły go najbardziej agresywnym więźniem Wielkiej Brytanii. Bronson spędził w więzieniu 34 lata, z czego 30 w izolatce.

Ale "Bronson" to nie jest typowa, wierna biografia psychopatycznego więźnia. Drugą gwiazdą w tym filmie jest reżyser, Nicolas Winding Refn, który stworzył dzieło odrealnione, artystyczne i nieco psychodeliczne. "Bronson" to prawdziwy spektakl. Reżyser szuka piękna tam, gdzie większość go nie dostrzega - w scenach przemocy. Często widzimy je w zwolnionym tempie i nietypowych ujęciach. Można by je porównać do tych z "Urodzonych morderców" Stone'a. Ważną rolę gra tu muzyka, głośna, przytłaczająca i znacząca. W "Bronsonie" widać początki stylu, który w pełni rozwinie się w kolejnym filmie Refna, czy w "Drive". I podobnie jak w przypadku "Drive", "Bronsona" można pokochać albo z nienawidzić. Ja pokochałam i z pewnością obejrzę kolejne filmy duńskiego reżysera.

źródło: gutekfilm.pl

Niestety niczego równie pozytywnego nie mogę powiedzieć o filmie "Valhalla: Mroczny wojownik", który choć został nakręcony w 2009, w naszych kinach pojawił się dopiero w zeszłym roku po sukcesie "Drive". Ciężko tu mówić o muzyce budującej nastrój, bo przez znaczną część filmu panuje cisza. Zdziwi się też ten, kto spodziewa się wartkiej akcji, ta bowiem wlecze się niemiłosiernie.

Recz dzieje się w 1000 roku w bliżej nieokreślonym miejscu (zdjęcia zrobiono w Szkocji). Tytułowemu  tajemniczemu jednookiemu wojownikowi udaje się uwolnić z niewoli Wikingów. Przyłącza się do grupy chrześcijańskich rycerzy, wybierających się na krucjatę do Jerozolimy. Grupa nigdy jednak tam nie dotrze. Świat przedstawiony w "Valhalli: Mrocznym wojowniku" jest do granic możliwości nieprzyjazny i mroczny. Na bohaterów czeka tylko pustka i śmierć. Ciemne wieki jeszcze nigdy nie były tak ciemne i pozbawione nadziei. Czy bohaterowie są w piekle? Możliwe, ale takim, które człowiek sam sobie zgotował. Są tylko trybikami w tej machinie. Nie ma znaczenia, jakiej kultury czy religii są przedstawicielami i tak mają tylko jeden wybór: zabijać albo umrzeć. Tym bardziej mali wydają się na tle monumentalnej przyrody. Nie odważyłabym się nikomu tego filmu polecić, to coś tylko dla osób szukających nowych i nietypowych filmowych doznań. Choć prawdą jest też, że zapoznanie się z całą twórczością Nicolasa Windinga Refna wymaga odrobiny odwagi.

piątek, 8 lutego 2013

"I ktoś rzucił za nim zdechłego psa"


Zwolennicy praw zwierząt często mówią, że stosunek ludzi do zwierząt odzwierciedla poziom naszej cywilizacji. Jean Rolin w swojej fascynującej książce daje dowody na coś więcej: stosunek do zwierząt, a zwłaszcza psów, odzwierciedla stopień spójności wspólnoty, jej harmonię, wewnętrzny spokój lub przeciwnie - rozpad struktur i więzi. Życie psów "feralnych", czyli zdziczałych, które obserwuje autor we wszystkich zakątkach świata, mówi nam wiele o ludzkich społecznościach, a nawet ludzkiej naturze. Pokaż mi psy w swojej wspólnocie - zdaje się mówić autor - a powiem ci, jaka ona jest. Przyjrzyj się psom, które już nikomu nie towarzyszą, a zobaczysz, jaka może być przyszłość naszej cywilizacji. 
Ten tekst autorstwa prof. Magdaleny Środy możemy przeczytać na okładce "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa". Chciałabym to wszystko znaleźć w książce!  Autor, Jean Rolin, rzeczywiście wydaje się zainteresowany psami. Zabiera czytelnika w podróż po różnych zakątkach świata (przewija się tu Rumunia, Tanzania, Liban czy Australia) pod pretekstem obserwacji bezdomnych, czy jak sam je nazywa, "feralnych" psów. Sam pomysł ma sens i mógłby być przekrojowym i spójnych spojrzeniem na sprawę. Niestety dostajemy tekst bardzo epizodyczny i dygresyjny, w którym ciężko odnaleźć jakąś spójną myśl czy porządek w kolejności prezentowanych czytelnikowi fragmentów. Książka Jeana Rolina to mozaika opisów różnych miejsc, ku mojemu rozczarowaniu dość powierzchowna.

W tym zbiorze notatek z podróży autor poświęca bardzo mało uwagi samym psom, które co prawda cały czas gdzieś się przewijają, ale tylko w tle. Autor nie zgłębia specjalnie ich sytuacji, a jedynie odnotowuje, że w mieście X widział mało lub dużo owych "feralnych" psów. Jedynym, co może czytelnikowi rekompensować te braki, są kulturoznawcze i naukowe zapędy autora. Zwraca on uwagę na rolę psów w danej tradycji czy w sztuce. Cytuje też wiele źródeł na temat m.in. historii udomowienia tych zwierząt. Mimo tego odniosłam wrażenie, że autor skupia się przede wszystkim na sobie. Nie skąpi bowiem czytelnikowi informacji na temat swoich wrażeń, myśli czy nawet snów. Zdecydowanie nie jest to też książka dla zbyt wrażliwych miłośników zwierząt, opisywane psy są "feralne" nie tylko ze względu na swoją bezdomność, często po prostu niezbyt szczęśliwie kończą swój żywot. Kolejnym problemem jest język, tekst po prostu źle się czyta, mnóstwo w nim nienaturalnych dla polszczyzny sformułowań. Choć to akurat zarzut wobec tłumacza, przypuszczam, że to po prostu kalki z języka oryginału. Tak naprawdę jedynym, co doceniłam u Rolina, jest obrazowość i sugestywność jego opisów. Autor nakreśla sceny z taką precyzją, że rzeczywiście jesteśmy w stanie je sobie bez trudu wyobrazić.

Książka "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa" jest jednym z gorszych reportaży, jakie czytałam. Jest też dowodem na to, że nie wystarczy gdzieś pojechać, żeby napisać dobry reportaż. Nawet w najbardziej egzotycznym miejscu świata, podczas najbardziej emocjonującego przewrotu, jeśli będziemy zwracać uwagę tylko na siebie, a nie na innych, dziennikarska praca pójdzie na marne.

źródło: www.czarne.com.pl

niedziela, 3 lutego 2013

"Drogówka"


"Drogówka" Wojciecha Smarzowskiego jest filmem takim, jakiego można się było spodziewać. Ten sam styl, ci sami aktorze, a jednocześnie coś zupełnie nowego i publiczność, która znów opuszczała kino w kompletnej ciszy. U Smarzowskiego po raz kolejny kumulują się ludzkie przywary i patologie życia społecznego. W efekcie otrzymujemy przerysowany, ale paradoksalnie też do bólu prawdziwy obraz pracy polskiej policji. "Drogówka", poprzez pojawienie się pewnych elementów komicznych, przypomina nieco "Wesele" tego samego reżysera. Jedno nie ulega zmianie, Smarzowski jest wciąż zafascynowany złem, i to nie takim, które uderza z zewnątrz, ale pochodzącym z wnętrza człowieka.

Sierżant Adam Król (Bartłomiej Topa) nie jest ideałem, ani żadnym bohaterem. Daleko mu do osoby, która ma ochotę poświęcać się dla innych, żaden z niego wierny mąż, a tym bardziej abstynent. Pracuje w warszawskiej drogówce, razem z kolegami zalewa się w trupa i włóczy po stołecznych burdelach. Jednym jednak różni się od kolegów, podobno nie bierze łapówek. Policjanci mają co odreagowywać, w pracy stykają się bowiem z najgorszym sortem ludzi - kierowcami chamskimi, zwykle pijanymi, którzy za nic mają życie innych. Król zostanie poddany prawdziwej próbie charakteru, kiedy stanie się głównym podejrzanym o zabójstwo kolegi z wydziału, Lisowskiego (Marcin Dorociński). Komu może zaufać? Wielbicielowi prostytutek Bogdanowi Petryckiemu (Arkadiusz Jakubik), rasiście Markowi Banasiowi (Eryk Lubos) czy alkoholikowi Jerzemu Trybusowi (Jacek Braciak)? Posterunkowa Madecka pomoże Królowi, czy go znienawidzi? Trzeba przyznać, że Smarzowskiemu wyszedł całkiem niezły kryminał. Ale nie to jest w tym filmie najważniejsze. "Drogówka" nie powstała też, żeby stworzyć jakikolwiek obraz pracy policji czy rozprawić się z problemem korupcji. Choć fragmenty scen kręcone telefonem komórkowym zapewne miały stworzyć wrażenie bliskie dokumentowi.

Tematem "Drogówki" jest walka dobra ze złem. Smarzowski zagłębia się w najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy i jakimś cudem znajduje tam nadzieję. Ci, którzy powinni być porządni i odpowiedzialni, okazują się pozbawieni zasad. Ci, po którzy nie spodziewany się niczego dobrego, okazują się lojalnymi kolegami i nadstawiają karku, żeby dociec prawdy. Smarzowski pokazuje świat, w którym jest miejsce na dobro, nawet jeśli wszystko wokół tapla się w kłamstwie i beznadziei. W "Róży" miłość wykiełkowała w miejscu, w którym nie było na nią miejsca, w "Drogówce" znajdzie się ktoś, kto zawalczy o prawdę i uczciwość, nawet jeśli wszyscy wokół wydają się skorumpowani. Wrażliwość na niuanse i świadomość złożoności ludzkiej duszy stanowią prawdziwą siłę kina Smarzowskiego.

źródło: filmweb.pl