środa, 29 maja 2013

Nasza szopka codzienna


Po "Szopce" Papużanki spodziewałam się parodii i czarnego humoru. Ale jak na satyrę ta książka jest zdecydowanie za smutna. Każdy kęs niedzielnego kotleta ma w niej gorzki smak. Nawet świąteczny barszcz z uszkami smakuje życiem przegranym i to na własne życzenie. Gdybym miała możliwie najkrócej określić, o czym jest "Szopka", powiedziałabym, że o nieumiejętności życia. Którą to nieumiejętność zakrywa się rytuałem niedzielnego obiadu. Zośka Papużanka zadebiutowało bardzo dobrze, co zresztą zostało docenione nominacją do tegorocznej Nike. Książka nie jest arcydziełem, ale trzeba przyznać, że autorka ma godny pozazdroszczenia zmysł obserwacji. Co więcej stworzyła postacie, które z jednej strony mogą być traktowane jako symbole pewnych postaw życiowych, z drugiej zaś to ludzie z krwi i kości. Trudno podczas czytania pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ich spotkaliśmy.

Pamiętacie tę scenę z "Dnia świra", w której Adaś Miauczyński żali się matce na swoje nieudane życie? A matka odpowiada, żeby zjadł zupę? Taka jest właśnie Matka z "Szopki". Wcale jej nie obchodzi, co inni mają do powiedzenia, ważne żeby zjedli zupę. Spędza w kuchni całe swoje życie, całe jej jestestwo skupia się w tych zupach, kotletach, bigosach i pierogach. Ale nie jest to matka umęczona. To matka gderliwa. Taka, która nie tyle z miłości gotuje, co z nienawiści. A żeby się ten stary wreszcie udławił. Ma pretensję na każdą godzinę, arsenał złośliwych uwag do zepsucia każdej chwili spędzonej przez rodzinę wspólnie. Czemu taka jest? Czy ktoś ją do małżeństwa zmuszał? Nic z tych rzeczy. Jak wyjaśnia nam autorka, to małżeństwo nie miało żadnych podstaw, ani miłości, ani wyrachowania. Ona wdowa z synem, on kawaler. Weszli w związek małżeński, bo tak się robi. Odpowiedzi możemy też szukać w nielicznych fragmentach o rodzinie Matki. Tam nie było miłości, za to był schabowy. Fakt, że jest komuś źle to nawet powód do dumy, wszak Matka licytuje się z bitą przez męża siostrą, kto ma gorzej. Użalanie się nad sobą to chyba jedyna przyjemność, jaką Matka znajduje w życiu. A żeby było się na co użalać, trzeba robić awantury. Słuchanie innych takiej satysfakcji nie daje, więc po co słuchać? Matka jest też klasyczną dewotką, kompletnie nie przeszkadza jej w życiu codziennym to całe gadanie o miłości bliźniego.

Ojciec jest jej kompletnym przeciwieństwem, to człowiek o dobrym sercu, ale całkiem bierny i wycofany. Nie ma siły walczyć, woli uciec. Schronienie przed rodziną znajduje w pracy, w domu czym prędzej zapada w sen. Choć w głębi duszy bardzo pragnie kontaktu z drugim człowiekiem, zwłaszcza z córką - Wandzią. Okazuje jej swoje uczucia, jak tylko potrafi. Na szczęście dzieci są w tych sprawach bardzo domyślne. Wandzia rozumie, że te parę złotych, wciśniętych do kieszeni na lody, oznacza miłość. Rodzina ojca też jest inna, to biedni chłopi z Pomorza. Za dużo tam było gęb do wykarmienia, więc ojciec przyjechał szukać szczęścia w Krakowie. Nie jest tam idealnie, też chowa się problemy za zupą z kaczej krwi i fałszywie uśmiecha do nieboszczyka na zdjęciach trumiennych, ale i tak jest o niebo lepiej niż we własnym domu. Ojciec lubi dzieci, chwil prawdziwego szczęścia zazna dopiero przy wnukach i prawnukach.

Są jeszcze dzieci. Maciuś, syn Matki z pierwszego małżeństwa, który przejdzie ewolucję w odwrotną stronę: od brata dręczącego siostrzyczkę, przez męża-pijaka, aż do sześćdziesięcioletniego niedorozwiniętego płodu na utrzymaniu Matki.  I Wandzia, mały kłębek nerwów, który będzie się obwiniał o wszystkie rodzinne nieszczęścia. Tej postaci jest najbardziej czytelnikowi żal. Wandzia, nawet jako dorosła kobieta z własną rodziną, pozostanie po części przestraszonym dzieckiem. I to chyba najtrudniej rodzicom z "Szopki" wybaczyć. Zepsuć swoje życie mogli, droga wolna. Tylko, że to nie mija. Kolejne pokolenia uczą się żyć bez miłości. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem jest Maciuś, człowiek praktycznie bez skrupułów, ani razu przez całą książkę nie okaże ludzkich uczuć. Okradnie najbliższych, kompletnie nie będą go obchodziły losy własnych dzieci i nawet nie popsuje to jego poczucia własnej wartości.

"Szopka" to ironiczny zapis polskich rytuałów: święta, imieniny, pogrzeby, ciasto drożdżowe. Dużo się przy tym mówi, ale tak żeby nic nie powiedzieć. Codzienne czynności nadają życiu jakiś rytm i zastępują jego sens. Papużanka świetnie żongluje tymi symbolami, zestawiając je w dość nietypowy sposób. Jedzenie bigosu jest tu nabożeństwem, niedzielny obiad - Golgotą. "Szopka" jest też ciekawa z językowego punktu widzenia. Autorka używa słów niczym plasteliny, żeby uformować z nich świat bohaterów, ich myśli i uczucia. W efekcie otrzymujemy potok słów, nie zawsze składny czy literacki, ale przez to niezwykle autentyczny. Papużanka jest naprawdę dobra w malowaniu obrazów słowami. Do tego często zmienia się narrator, raz słyszymy utyskiwania Matki, innym razem przestraszoną Wandzię, a to znów wspominającego przeszłość ojca. To taka gra z czytelnikiem: zgadnij, kto teraz mówi. Wielu artystów próbowało używać języka jako tworzywa, a nie tylko sposobu wyrażania myśli, nie wszystkim wyszło to na dobre. Papużance idzie całkiem nieźle i choćby za to należała jej się ta nominacja do Nike.


poniedziałek, 27 maja 2013

Maria łaski pełna


Filmy o narkotykach zwykły szokować, epatować przemocą albo chociaż zasmucać obrazem staczających się bohaterów. Tak jest najprościej. Joshua Marston udowodnił jednak, że o narkotykach można też zrobić film stonowany, refleksyjny, wieloznaczny i naprawdę świetny. "Maria łaski pełna" została zaklasyfikowana jako kryminał. Trzeba przyznać, że dość pochopnie. Kryminału jest w tym obrazie najmniej, całkiem sporo znajdzie się za to prawdy o ludzkiej naturze.

Maria Alvaraz mieszka w małym kolumbijskim miasteczku na północ od Bogoty. Ma dopiero 17 lat, ale żyje już jak dorosła kobieta. Codziennie przycina różom kolce, żeby utrzymać rodzinę - matkę, babcię, siostrę i małego siostrzeńca. Jest też nad wiek dojrzała, to cecha zdecydowanie częściej występująca u osób wychowanych w trudnych warunkach. Maria to postać magnetyzująca, głównie za sprawą odtwórczyni głównej roli, debiutującej na ekranie Cataliny Sandino Moreno. Dawno nie widziałam postaci tak wielowarstwowej, której odkrywanie zajęłoby mi cały film. Maria jest rozsądna i twardo stąpa po ziemi, to nie stereotypowa, naiwna dziewczyna z prowincji. Jeśli zrobi coś niebezpiecznego to w pełni świadomie. Z drugiej strony Maria to buntowniczka, ma poczucie własnej godności. Nie pozwoli, żeby szef nią pomiatał, nawet wiedząc, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma innej pracy. Jest też Maria - idealistka. Przypadkowa ciąża nie jest dla niej powodem, żeby wychodzić za chłopaka, którego nie kocha. W jednym bohaterka filmu przypomina innych mieszkańców miasteczka, bardzo chce się z niego wyrwać. Pojechać do Bogoty albo i dalej, spróbować innego życia. Mari nie wystarczają zakrapianie alkoholem potańcówki po całym dniu monotonnej pracy. Gdyby urodziła się w jakimś innym miejscu, mogłaby pewnie zdobywać świat, skończyć studia, znaleźć dobrze płatną pracę. Ale Maria urodziła się w małym miasteczku w Kolumbii, a tu jest tylko jeden sposób, żeby wyrwać się z biedy. Przypadkowo poznany Franklin zaproponuje jej przemyt narkotyków do Stanów Zjednoczonych. Wystarczy połknąć kilkadziesiąt woreczków z białym proszkiem i można zarobić miliony pesos. Nie będzie tu zrywów namiętności czy szaleństw nastolatki, tylko twarda decyzja.

Można by bohaterkę krytykować. Jeśli się nie uda, to w najlepszym wypadku trafi do więzienia. W najgorszym - jeden z woreczków pęknie i ją zabije. A przecież jest w ciąży! Jak wyjaśnić to szaleństwo dojrzałej i rozsądnej dziewczyny? Niektóre jednostki po prostu nie potrafią się poddać, pozostać w miejscu. Każdy ruch jest dla nich lepszy o bezruchu, od poddania się losowi. Ciężko oskarżać Marię o egoizm, nie dla siebie przecież to robi. Rodzina musi z czegoś żyć, zwłaszcza że już niedługo pojawi się dziecko. A może dla dziecka to szaleństwo? Taka interpretacja też przyszła mi do głowy. Żeby nie musiało klepać biedy i całymi dniami obcinać kolców u róż? Nieprzypadkowe jest imię bohaterki, tytuł czy plakat nawiązujący do komunii świętej. Narkotyki są porcją zła, które Maria musi przełknąć, żeby potem mogło być lepiej. A może to próba charakteru, na którą wystawia Marię Bóg? Symbolika filmu i postaci głównej bohaterki jest na tyle głęboka, że każdy widz znajdzie swoją własną interpretację.

Surowa jest stylistyka filmu Marstona. Reżyser nie upiększa życia, niemal czuć jak brak perspektyw unosi się na skromnymi budynkami kolumbijskiego miasteczka i przytłacza mieszkańców. Efekt jest niezwykle sugestywny. Widzowi nie zostaną oszczędzone zapadające w pamięć sceny połykania narkotyków. Jak to bywa w życiu, nie dla wszystkich ta gra skończy się dobrze. Ale na pewno warto poświęcić półtorej godziny na ten film, żeby lepiej zrozumieć świat i człowieka.

PS "Marię łaski pełną" można za darmo i legalnie obejrzeć na platformie iplex.pl.

źródło: filmweb.pl

środa, 22 maja 2013

Plastik zamiast blichtru, czyli Gatsby


Po pierwszych przeczytanych recenzjach spodziewałam się, że "Wielki Gatsby" nie będzie najlepszy. Ale fakt, że był aż tak zły, naprawdę mnie zaskoczył. Z historią zapewnioną przez Francisa Scotta Fitzgeralda i całkiem dobrą obsadą trudno było zepsuć ten film. A jednak! Baz Luhrmann dał radę!

źródło: filmweb.pl

Nie udała się nawet ta część filmu, co do której byłam pewna, że udać się musi. Powieść Fitzgeralda to w końcu świetny obraz schyłku pewnej epoki, blichtru lat 20. jeszcze przed Wielkim Kryzysem. Zamiast subtelnych oparów dekadencji dostałam obraz kompletnie nierzeczywisty i przy tym nijaki. Uczestnicy przyjęć u Gatsby'ego nie są ubrani w stroje z epoki. Są przebrani. Bardziej kojarzyli mi się z dziwacznymi mieszkańcami Kapitolu z "Igrzysk śmierci" niż kimkolwiek, kto rzeczywiście mógłby chodzić po ulicy w okresie międzywojennym. I jeszcze ta muzyka! W którejś recenzji przeczytałam, że dobra. Może by i była dobra, gdyby to był teledysk Beyonce! Tutaj pasuje jak wół do karety. Muzyka momentami zahacza o rap, czasem nawet o techno, czyli o wszystko to, co nie kojarzy się z latami 20. A przecież ta epoka to początki jazzu! Tyle niesamowitej muzyki wtedy powstało! Raziła mnie nachalna kolorystyka i domy bogaczy, stylistyką przypominające raczej bajki Disneya aniżeli jakiekolwiek rzeczywiste miejsce czy epokę. Raziły mnie nachalne efekty dźwiękowe i montażowe, takie które nazywam efektami dla widzów specjalnej troski. Jeśli bohater opowiada o podróży pociągiem, to koniecznie musimy usłyszeć w tle głośny świst lokomotywy parowej, jeśli pisze, to na ekranie muszą pokazywać się litery i fragmenty słów. Jeśli postać ma być tajemnicza, to będziemy widzieć tylko jej plecy lub rękę. To kolejne rozwiązania, które świetnie się sprawdzają w filmach Disneya, ale w dramacie dla dorosłych co najwyżej denerwują.

Jedynym, co w tym filmie dobre, jest rola DiCaprio i piosenka Lany Del Rey. Resztę naprawdę można sobie darować. Leonardo DiCaprio stara się jak może i uśmiecha prawie tak dwuznacznie jak w "Django". Niestety jeden aktor filmu nie czyni. Chyba, że właśnie tak miało być. Książkowy Gatsby był wielki, właśnie dlatego, że jego postać tak bardzo odróżniała się od płaskiego tła kompletnie nijakich i pozbawionych charakteru bogaczy. Chociaż miał najwięcej pieniędzy, kompletnie mu na nich nie zależało. Cały ten blichtr był tylko po to, żeby odzyskać ukochaną kobietę. Reszta może i narzekała na brak szczęścia i miłości, ale tak naprawdę nie oddałaby za uczucia nawet dolara. Ktoś mógłby zapytać, po co Gatsby'emu kobieta, dla której trzeba się wzbogacić, żeby zasłużyć na jej względy? Tylko, że to były inne czasy. Biedni rzadko wtedy żenili się z bogatymi. Rzadko też bogaci wychodzili za kogo chcieli. Majątek był potrzebny, żeby ktokolwiek spojrzał na Gatsby'ego jak na równego sobie.

Carey Mulligan jest naprawdę niezła jako Daisy Buchanan. Tak samo irytująca jak jej książkowy pierwowzór. Płaczliwa, roztrzęsiona i pozbawiona charakteru. Kompletne przeciwieństwo jej koleżanki Jordan Baker (Elizabeth Debicki), znanej golfistki, która zawsze wie, co odpowiedzieć. Dzisiejszy mężczyzna pewnie wybrałby Jordan. Ale na początku XX wieku to raczej cechy Daisy były pożądane. Jordan budziła wśród mężczyzn popłoch. Niemniej widz, podobnie jak czytelnik książki Fitzgeralda, będzie sobie zadawał pytanie: co Gatsby widział w Daisy? Jest jeszcze początkujący makler giełdowy, kuzyn Daisy i sąsiad Gatsby'ego, Nick Carraway (Tobey Maguire). W książce postać, która od razu się lubi, w filmie - od początku do końca denerwująca. Krytycy na całym świecie znęcają się nad rolą Maguire'a, a ja się zastanawiam, czy to jego wina. Czy z tą rolą dało się cokolwiek zrobić? Nick to w filmie postać zbędna, zawsze nie na miejscu, jakby istniejąca tylko po to, żeby podglądać innych. Do tego pełni rolę narratora. Nie wiem, jaką część tej cienkiej książki  przeczytał w czasie dwuipółgodzinnego filmu narrator, ale miałam wrażenie, że większość! To, co w książce było naturalne, tu jest irytujące. Historia jest opowiadana widzowi dwa razy, poza tym, że obserwuje on poczynania bohaterów, to jeszcze słyszy narratora, który w charakterze powtarzającej papugi opisuje wydarzenia na ekranie! Wierność pierwowzorowi książkowemu zwykle adaptacjom nie szkodzi, tutaj jest po prostu nie do przetrawienia.


sobota, 18 maja 2013

Zdobycze z IV Warszawskich Targów Książki



Wystawcy dopisali, ale i tak najciekawszy okazał się antykwariat. Do domu przyniosłam:
- "Archipelag Gułag" Aleksandra Sołżenicyna - wydanie nieco sfatygowane, ale własne;
- "Cuba libre. Notatki z Hawany" Yoani Sanchez - książkę na podstawie blogu Generacion Y, za prowadzenie którego autorka znalazła się na liście osobistych wrogów Fidela Castro;
- "Nowy wspaniały Irak" Mariusza Zawadzkiego - opowieści korespondenta Gazety Wyborczej z Iraku, książka nominowana do tegorocznej nagrody literackiej Nike;
- "Szopka" Zośki Papużanki - debiut powieściowy i od razu nominacja do Nike;
- Koran - z tej zdobyczy cieszę się chyba najbardziej, przedruk pierwszego polskiego tłumaczenia z 1858 roku;
- "Szatańskie wersety" Salmana Rushdiego - jedną z bardziej kontrowersyjnych książek XX wieku, za którą na autora został wydany wyrok śmierci.

piątek, 17 maja 2013

Rzeka krwi. Podróż do pękniętego serca Afryki


Tim Butcher wybrał się w podróż, dla której określenie szalona byłoby eufemizmem. To podróż samobójcza, przez region od lat targany wojną domową. I to nie jedną z wielu, a wojną która pochłonęła najwięcej ofiar od czasów II wojny światowej. Różne źródła podają od 4 do 5 milionów ofiar. Butcherowi marzy się podróż śladami XIX-wiecznego podróżnika, Henry'ego Mortona Stanleya, od jeziora Tanganika do rzeki Kongo, a potem aż do Oceanu Atlantyckiego. Autor pracuje nawet w tej samej gazecie, co Stanley. Też jest dziennikarzem "The Daily Telegraph". Ale wyprawa Stanleya to nie tylko podróżnicze osiągnięcie, od niej zaczęła się kolonizacja regionu. Zafascynowany opisami podróżnika król Leopold II postanowił objąć okolice rzeki Kongo belgijskim panowaniem. Przygotowania do podróży zajmują Butcherowi 10 lat. Dlaczego aż tak bardzo mu zależy? Bo Kongo to symbol, pęknięte serce Afryki, które zdaniem autora odzwierciedla wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ten kontynent. Najpierw w postaci kolonializmu i to w najgorszej postaci. Nie bez powodu Joseph Conrad wybrał na miejsce akcji swojego "Jądra ciemności" właśnie Kongo Belgijskie. To najbogatszy w surowce kraj świata, którego mieszkańcy żyją w ubóstwie. W XIX wieku Europejczycy wywozili stamtąd kauczuk i miedź, dziś wywozi się głównie diamenty, kobalt i koltan. Te ostatnie to rzadkie minerały, niezbędne do produkcji sprzętu elektronicznego. Po kolonializmie przyszła krwawa dyktatura Mobutu Sese Seko, a po jego obaleniu niekończąca się wojna domowa. Tima Butchera denerwuje to, jak mało się o nieszczęściu tego kraju mówi w zachodnich mediach. Jakby świat kompletnie o nim zapomniał. O wydarzeniach w sąsiedniej Ruandzie mówiło się tak wiele. Czemu nikt nie pamięta o Kongu? Mnie tez to denerwuje i mam na ten temat nawet pewną teorię.

-------------------------------------- Uwaga! Długa dygresja!----------------------------------------

Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że telewizyjne programy informacyjne nie są po to, żeby się widz czegoś dowiedział, ale żeby się utwierdził w tym, co już wie. Widz nie lubi wcale, żeby mu ktoś świat do góry nogami przewracał. Jak moja 90-letnia babcia, która twierdzi, że kobiety nie pija wódki. I choćbym pół litra przy niej opróżniła, to nie zmieni zdania. Bo nie chce. I rzeczywiście, jeśli jest nawet jakaś nowa informacja, to i tak znaczna część materiału pokazuje wyraźnie, że świat wygląda właśnie tak, jak widz to sobie wyobrażał. Po pierwsze chodzi o to, żeby się widz nie przemęczył przed tym telewizorem po ciężkim dniu pracy. Bo, nie daj Bóg, zmieni kanał. No i poziom intelektualny też jest różny, więc trzeba zrobić tak, żeby jak najwięcej osób zrozumiało. Po drugie to polepsza samopoczucie widza, że taki jest mądry i tyle o świecie wie. Samopoczucie widza jest ważnie, jak mu się pogorszy to może, nie daj Bóg, zmienić kanał. A tu kryzys i budżet i tak się nie domyka. Nawet tzw. kontrowersyjne sprawy są już widzowi dobrze znane. Za czy przeciw aborcji? Za czy przeciw religii w szkołach? Widz to już słyszał setki razy, wie jakie argumenty padną po jednej i po drugiej stronie. Z podanych jak na tacy propozycji wybierze sobie to, co mu pasuje. Bez wysiłku wymyślania czegoś samemu. I też się lepiej poczuje. Ma zdanie na ważne tematy, jest na bieżąco. Albo poczuje się dobrze, bo popiera to, co jest określane jako nowoczesne i postępowe albo z drugiej strony - tradycyjne i honorowe. W tej czarno-białej bajce nie ma miejsca na szarości. Jakiś naukowiec chce zbadać rzeczywiste psychologiczne skutki wychowania w rodzinie stworzonej przez homoseksualistów? Fe! Wsadzamy do szufladki homofob i jedziemy dalej. Ale są też newsy problematyczne. Jak ostatnia sprawa zawalonej fabryki w Bangladeszu. I jak to widzowi wyjaśnić. Prawdę powiedzieć? Że matka ośmiorga dzieci zginęła, a dziecko niewiele starsze od twojego dziecka widzu, które od dwóch lat pracowało w fabryce, przygniotła ściana i ucięło mu nogi, bo ty widzu chcesz mieć tanią koszulkę z C&A i nie obchodzi cię, dlaczego jest tania? Bo przecież zarabiasz biedaku tylko 2 tysiące i nie stać cię na telewizor LCD 30 cali. Niech się bogaci martwią. Tego widzowi nie powiemy, bo zmieni kanał. Nie daj Boże. Widz ma czuć się dobrze. Woli słuchać, jacy źli są politycy, niż że sam tego polityka wybrał i nawet mu się nie chciało przeczytać programu wyborczego partii.

Niektórzy twierdzą, że podwójną moralność mamy w genach. Że to się zaczyna już w dzieciństwie. Mama pokazuje dziecku świnki: "Zobacz jakie śliczne prosiaczki!", potem czyta mu bajkę o mądrej śwince, co przechytrzyła wilka, który chciał ją pożreć. A potem... Daje dziecku schabowy na obiad. I nie widzi dysonansu. Widz ogląda materiał o obozach pracy gdzieś w Azji i bardzo współczuje pokazywanym ludziom. Ogólnie to dobry człowiek. Wysyła SMS-y o treści POMAGAM. A potem idzie kupić najki albo adidasy, wyprodukowane tam w Azji, i nie widzi dysonansu. I tu dochodzimy do pytania, dlaczego o ludobójstwie w Ruandzie z 1994 było tak głośno, a o najbardziej krwawym konflikcie na świecie od czasów II wojny światowej w Demokratycznej Republice Konga mówi się tak niewiele?  Bo konflikt pomiędzy Hutu i Tutsi łatwo wyjaśnić. Etniczne wojny plemienne. Po co więcej pytać? Oni tam tak mają, dzicy ludzie ot co! Nie to co my, wykształceni Europejczycy. Powyrzynali się i tyle. Ale szkoda człowieka, można dać 5 zł na akcję humanitarną. A to, co się dzieje w Kongu? Jak to wyjaśnić? Wojna o surowce. Ale gdzie te surowce? Rozejrzyj się widzu po swoim sprzęcie RTV i AGD. Tutaj. Ci rebelianci dalej tam są i mogą gwałcić nawet małe dziewczynki, żebyś ty miał nowy sprzęt. W promocji albo na raty. Bo przecież gdyby jego producenci nie kupowali surowców od pośredników, a ci od rebeliantów, sprzęt musiałby być dużo droższy. Ale skąd ja miałem wiedzieć? Z tym nic nie da się zrobić, to wielkie koncerny, tak jest świat urządzony - powie widz. Masz internet drogi widzu, świat jest globalną wioską. I nowego telefonu komórkowego w abonamencie też nie trzeba brać co roku. I jeszcze narzekać, że dali jakieś dwuletnie badziewie zamiast nowego Samsunga Galaxy. Zresztą koncerny też wcale nie chcą, żeby się obraz taki upowszechnił. Przekaz marketingowy jest zgoła inny. Masz prawo zrobić coś dla siebie! Dobrze, że jesteś na bieżąco z nowinkami technicznymi, zawsze taki nowoczesny. Masz świat u swoich stóp! Niestety widzu, u twoich stóp jest co najwyżej trup. Tego nikt by nie chciał usłyszeć w  programie informacyjnym po ciężkim dniu.

--------------------------------------Koniec długiej dygresji.-----------------------------------------------

Tak naprawdę, po odejściu Belgów, nie miał kto objąć władzy w Kongu. Za czasów kolonialnych nie dopuszczano przecież czarnych do pełnienia wyższych stanowisk w państwie, praktycznie nie było ludzi z wyższym wykształcenie. To idealna sytuacja dla karierowiczów, takich jak choćby Mobutu Sese Seko. Pierwsze wolne wybory wygrał jednak Patrice Lumumba. Problem z Lumumbą był taki, że miał on zapędy socjalistyczne i przychylnie wyrażał się o Związku Radzieckim. A Bruksela nie miała zamiaru rezygnować z kongijskich surowców. Lumumba został zamordowany. A w 1970 roku Mobutu Sese Seko, z poparciem Belgii i USA, dokonał przewrotu i objął urząd prezydenta. Butcher twierdzi, że Mobutu zrobił nawet coś więcej, niż tylko wrócił do tradycji rządów plemiennych. Bo przed Belgami władcy odpowiadali choćby przed swoim plemieniem i mogli zostać obaleni.  Mobutu nie musiał się tego obawiać, z bronią zafundowaną mu przez Waszyngton mógł pozbyć się wszystkich niepokornych. A jego rządy bywały krwawe. Autor przywołuje choćby historię przywódcy powstania Mulele Mai, Pierre'a Mulele, który zmarł w trakcie tortur, po tym jak obcięto mu genitalia i wszystkie kończyny. Ale Zachód był zadowolony, że ma stabilną sytuację w regionie. A sam Mobutu Sese Seko bardziej znany jest z kampanii afrykanizacji, w której pozamieniał wszystkie nazwy w kraju z francuskich na afrykańskie. W tym nazwę państwa na Zair. Dyktator wiedział jak żyć ze swoimi zagranicznymi sojusznikami, on i jego administracja, skorumpowana do granic możliwości, bogacili się na handlu surowcami. Mobutu był też przyjacielem prezydenta Habyarimany, którego zabójstwo w 1994 roku rozpoczęło rzeź Tutsich przez Hutu w Ruandzie. Mobutu sprowadził nawet zwłoki przyjaciela do Kinszasy, a morderców z Interahamwe zaprosił, aby schronili się w Kongu. To był początek końca dyktatora. Ruanda i Uganda wsparła przewrót Laurenta Kabili, który zajął miejsca Mobutu. Szybko się jednak okazała, że wojska ruandyjskie i ugandyjskie wcale nie chcą opuszczać bogatych w surowce mineralne prowincji Kiwu i Katanga. Siedem lat później, kiedy Tim Butcher wyrusza na swoją wyprawę, walki wciąż trwają. Zdaniem autora zbiorowa świadomość Kongijczyków jest ukształtowana przez te wieloletnie walki i nieustający strach:

Ludzie doskonale pamiętają przebłyski z przeszłości - bestialstwo pierwszych kolonialistów, późniejszy chaos, mordowanie przywódców, korupcję dyktatorów, najemników rozpętujących wojny zbyt skomplikowane, by mogły zainteresować świat, rebeliantów hołdujących kanibalizmowi. Zagraniczni dziennikarze wzdrygają się na wspomnienie starej historii z lat sześćdziesiątych XX stulecia, gdy gwałty zdarzały się tak często, że kiedy brytyjski reporter podszedł do grupki uchodźców i zapytał: "Czy jest tu jakaś zgwałcona zakonnica, która mówi po angielsku?", nikt się nie zdziwił. 

Pierwszy etap podróży to właśnie Katanga i Maniema. Butcher opisuje te prowincje jako miejsca, w których nie tyle czas się zatrzymał, co w których czas się cofa. Tutaj to dziadek opowiada wnukom o wynalazkach XX wieku, o motorach, prądzie elektrycznym, o tym czym były samoloty. Tutaj prądu nie ma już od lat, żadne urządzenia nie działają, a ludzie wrócili do stanu, w jakim żyli w XIX wieku. Zagubione w dżungli wioski są odcięte od świata. Dawne drogi zamieniły się w błotniste bajora, a nieużywane tory pochłonęła dżungla. Jeszcze tylko stary naczelnik stacji kolejowej przychodzi codziennie do pracy z nadzieją, że kiedyś w kraju będzie znów normalnie i pociągi zaczną jeździć. Kongo Butchera to kraj bez historii. On jako obcokrajowiec więcej wie o historii Demokratycznej Republiki Konga niż jej mieszkańcy. Tu nikt historii nie spisuje, nie buduje się pomników ofiar masakr. Wiedza umiera wraz z najstarszym pokoleniem, a w tym piekle na ziemi trudno dożyć starości. Wszystko tu jest tymczasowe. Wsie to tak naprawdę tylko kilka lepianek. Mieszkańcy zapytani, czemu nie zbudują sobie porządnych domów, odpowiadają: Po co? Przecież i tak zaraz przyjdą kolejne bojówki i wszystko spalą. Tutaj najbezpieczniejszym miejscem jest dżungla. Stan pierwotny gwarantuje przetrwanie. Bo to przed ludźmi trzeba się chować. Poza tym dzikich zwierząt nie zostało już wiele. Przez te ciągle grabieże ciężko coś uprawiać, czasem wyrośnie maniok, ale też nie zawsze zdąży. Ludzie są niedożywieni, zjedli już większość zwierząt. A przede wszystkim nie działa prawo, nie ma żadnych zasad. To chyba jest dla ludzi najgorsze. Bojówki mogą zabijać kogo chcą, kompletnie bez powodu i nie spotka ich żadna kara. Tak wygląda pierwsze 1200 kilometrów podróży Tima Butchera - motorem przez dżunglę i pirogą po rzece Kongo. Aż do Kisangani, drugiego co do wielkości miasta w kraju. To pierwszy punkt trasy, w którym jest bieżąca woda i elektryczność. Ale to tylko jedna z nielicznych zalet miast w Kongu. Działania paraliżuje w nich przerośnięta administracja i żarłoczna korupcja. Pozory bezpieczeństwa sprawiają placówki ONZ-etu. Chociaż i tak wszyscy wiedzą, że w razie prawdziwego zagrożenia, to oni ewakuują się pierwsi. Z tą całą tymczasowością ludzkiej egzystencji kontrastuje majestatyczna rzeka Kongo, spokojnie tocząca swoje wody w stronę Oceanu Atlantyckiego. Tim Butcher pokona jeszcze prawie 2 tysiące kilometrów, żeby zobaczyć ujście tej drugiej co do długości rzeki w Afryce.

Książka Tima Butchera "Rzeka krwi" to nie tylko relacja z podróży. To prawdziwe kompendium wiedzy o Demokratycznej Republice Konga. Niektórzy twierdzą, że dygresji o historii kraju jest za dużo. Ale jak inaczej zrozumieć skomplikowaną sytuację, w jakiej znaleźli się jego mieszkańcy? Butcher nie poszedł na łatwiznę. Nie opisał wzruszającej historii jednego człowieka. Ta książka ma większe ambicje. Chce być portretem pokoleń ludzi mieszkających w rejonie rzeki Kongo. I szczerze mówiąc nie pamiętam innej pozycji,  z której dowiedziałabym się o Afryce tak wiele. Poza tym Tim Butcher ma też dar syntezy, podobnie jak choćby Ryszard Kapuściński  potrafi analizować zastaną sytuację i wyciągnąć z niej wnioski. Nie będę próbowała rozsądzać, który typ reportażu jest cenniejszy. Jest przecież mnóstwo dobrych książek opisujących wydarzenia z typowo ludzkiej strony. Zostając w obszarze Afryki równikowej, wystarczy wspomnieć "Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciecha Tochmana czy ruandyjską trylogię Jeana Hatzfelda. Tyle, że po przeczytaniu kilku takich książek, człowiek chciałby wiedzieć coś więcej. Nie tylko, co spotkało bohaterów, ale dlaczego to się wydarzyło. Ta pozycja to właśnie próba pogłębionej analizy. Jak na reportaż mało w "Rzece krwi" opisów spotykanych ludzi i mijanych miejsc. Autor czasem nawet przyznaje się przed czytelnikami do słabości, że był albo zbyt zmęczony całodzienną wędrówką i upałem, albo zbyt przestraszony wizją spotkania z bojówkami, żeby zadawać dodatkowe pytania i poznawać mieszkańców. Nawet mimo tych wad książka to prawdziwe arcydzieło. I pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika Afryki.

PS Zainteresowanym tematem polecam też film dokumentalny "Krew w twoim telefonie" oraz raport portalu psz.pl "Surowce - przekleństwo Afryki".

źródło: ecsmedia.pl

wtorek, 14 maja 2013

W naszym kołchozie porządek i spokój


Dawno już nie widziałam, żeby plakat tak bardzo nie pasował do treści filmu. Można by się po nim spodziewać, że "Żywie Biełaruś!" to opowieść o supermanie, który muzyka powalił system. Nic bardziej mylnego. To smutna i do bólu prawdziwa historia człowieka, którego ten system przygniótł.

Bohaterem filmu jest Miron Zacharka (Dźmitry Vinsent Papko), muzyk rockowego zespołu Forza. Pierwowzorem Mirona był Frank Wieczorka, białoruski działacz polityczny i dziennikarz, przymusowo wcielony do wojska pomimo wrodzonej wady serca. W przeciwieństwie do Franka, Miron nie jest specjalnie zainteresowany polityką. Jego życiem jest muzyka, a to że koncerty zespołu wkrótce stają się okazją do patriotycznych manifestacji, dzieje się niejako bez jego udziału. Ale to on będzie musiał za to zapłacić. Władze wyślą go na reedukację przez służbę wojskową  w czarnobylskie strefie, niedaleko granicy z Ukrainą. Już sama to miejsce wygląda jak wyjęte z postapokaliptycznych wizji. W zniszczonej wiosce nie brakuje tylko portretów Łukaszenki i sierot, których rodzice umarli na chorobę popromienną.

Wojsko to idealne miejsce na reedukację niepokornych obywateli. W służbie systemu działa niczym nieskrępowana fala, w zasadzie to nawet jest dobrze widziane, żeby politycznych traktować gorzej. Pozbawieni kontaktu ze światem rekruci nie mają się komu poskarżyć. Teoretycznie. Miron znajdzie sposób. Z pomocą swojej dziewczyny Viery (Karolina Gruszka) zacznie prowadzić blog o codziennym życiu w armii. Bo to też film o sile nowych mediów, które mogą dać głos tym, których próbuje się uciszyć. Mogą też podburzyć tłum, żeby wyszedł na ulicę i zażądał choćby używania języka białoruskiego w organach państwowych. Bo Białoruś to taki ostatni bastion Związku Radzieckiego. Chociaż samego Związku już nie ma, to na Białorusi wszystko pozostało po staremu.

Miron Zacharka to postać intrygująca i tragiczna zarazem. Wcale nie jest supermanem. To taki bohater z przypadku, który w pewnym momencie powiedział dość. Pewnie sam był zaskoczony swoją odwagą. A potem inni zaczęli na niego liczyć i chyba właśnie to uczyniło z niego bohatera. Fakt, że Miron od początku nie jest twardym opozycjonistą to bardzo dobre rozwiązanie, które pozwoliło twórcom filmu postawić ważne moralnie pytania. Ile zła może człowiek zaakceptować, a kiedy już po prostu zginanie karku się nie godzi? A może penie jednostki mają bunt we krwi i im bardziej będziemy próbowali je złamać, tym silniej będą się sprzeciwiały? W tym filmie nie ma jednak happy endu. Jednostka nie obaliła systemu, ale chociaż udało jej się zachować godność. W tym sensie "Żywie Biełaruś!" to bardzo humanistyczny obraz.

To nie jest jeden z tych filmów, które trzeba zobaczyć tylko dlatego, że poruszają ważny temat. On jest po prostu dobry. Krzysztofowi Łukaszewiczowi udało się stworzyć obraz zarazem prosty i wyrazisty. Taki, po którym nikomu nie spieszy się do wychodzenia z kinowej sali i który na długo zostaje w głowie. Dużym plusem "Żywie biełaruś" jest muzyka. Grze aktorskiej też nie można niczego zarzucić i przyznam, że coraz bardziej doceniam Karolinę Gruszkę. Udała się również scenografia, na szczęście nasze socrealistyczne bloki nie różnią się specjalnie od tych w Mińsku.

źródło: www.veronique.pl

niedziela, 12 maja 2013

Jedenaste: znaj umiar


Prześladowania chrześcijan kojarzą się głównie z pierwszymi wiekami po Chrystusie i krwawymi scenami w Koloseum z sienkiewiczowskiego "Quo vadis". Na myśl mogą też przyjść choćby wydarzenia z bolszewickiej Rosji. Historia meksykańskiego powstania Cristero nie jest specjalnie znana w Polsce czy w innych częściach Europy. Tak jak i w sumie cała historia Ameryki Łacińskiej. O istnieniu tego kontynentu przypomniał nam niedawno wybór papieża Franciszka. Zainteresowanie nie potrwało jednak długo. Jak niewiele wiedzieliśmy, tak niewiele wiemy.

Reżyser "Cristiady", Dean Wright, podjął się sfilmowania jednego z bardziej interesujących wydarzeń w historii regionu. Konflikt pomiędzy meksykańskimi katolikami a lewicowym, antyklerykalnym rządem prezydenta Callesa ma swoje korzenie w meksykańskiej konstytucji z 1917 roku. Prawo to zabraniało odprawiania nabożeństw, święceń kapłańskich czy publicznego noszenia sutann. Wkrótce zaczęto konfiskować majątki kościelne, a zagranicznych księży wyrzucono z kraju. Początkowo protesty miały charakter pokojowy. Punktem zapalnym okazały się wydarzenia z 3 sierpnia 1926 roku, kiedy to siły rządowe wtargnęły do kościoła w Guadalajarze. Zginęło 18 osób. Meksykańscy katolicy postąpili w tej sytuacji kompletnie nieewangelicznie, a całkiem po ludzku. Zamiast nadstawić drugi policzek i umiłować wroga, postanowili walczyć o wolność wyznania z bronią w ręku. Wkrótce walki powstańcze objęły cały Meksyk. Powstańcy nazywali siebie Cristeros, a ich zawołaniem bojowym było: Viva Cristo Rey! (Niech żyje Chrystus Król!). Szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę powstańców po zwerbowaniu generała Enrique Gorostiety (prywatnie ateisty). W 1929 roku szeregi Cristeros liczyły już 50 tysięcy osób.

Trzeba przyznać, że "Cristiada" to film naprawdę dobrze zrealizowany. Lubię realistyczne filmy historyczne, a walczący na tle meksykańskich krajobrazów Cristeros naprawdę wyglądają jak powstańcy. Charakteryzatorzy zadbali nawet o odpowiednio zepsute zęby bohaterów! Stroje i uzbrojenie powstańców też są wiernym odwzorowaniem zdjęć z epoki. Dużym plusem jest wierność historyczna. Twórcy filmu nie starają się wybielać swoich bohaterów. Jeśli oddział dowodzony przez księdza podpalił pociąg z ludźmi w środku, to w filmie też podpala. No i wreszcie to, co w filmie przykuwa największą uwagę, czyli aktorzy. Obsada jest godna pozazdroszczenia. W centralną postać filmu, generała Gotostietę, wcielił się Andy Garcia. To jeden z tych aktorów, który przeważnie dobrze sobie radzi i tu nie jest inaczej. Chociaż moim zdaniem najlepszą rolę w "Cristiadzie" odegrał Oscar Isaac jako Victoriano Ramirez (Kto rozpoznał w nim Stnadarda Gabriela z "Drive"? Ręka w górę!).  Eva Longoria nie przeszkadza i ładnie wygląda. To już dużo. W filmie pojawia się też taka legenda kina, jak Peter O'Toole w roli ojca Christophera (Tak, tak. To nikt inny jak Lawrence z Arabii z 1962 roku albo, jak kto woli, Papież Paweł III z "Dynastii Tudorów"). Większość z aktorów wystepujacych w filmie ma co najmniej latynoskie korzenie. Ich akcent wskazuje nawet, że bez problemu mogliby swoje kwestie wygłaszać po hiszpańsku. Czemu zatem u licha tego nie robią? Rozumiem, że dominujący język angielski miał ułatwić dystrybuowanie filmu w Stanach Zjednoczonych. Niestety zmiana języka psuje tak pieczołowicie wypracowany realizm.

"Cristiada" nie jest filmem idealnym. Ma wszystkie wady, jakie tylko może mieć tego typu film. Jeśli miałabym coś reżyserowi poradzić, to niech spróbuje sobie obejrzeć "Misję" z 1986 roku. I zobaczy, co Roland Joffe tam zrobił. Albo raczej, czego nie zrobił. Nie napompował filmu patosem. Nie wprowadził scen tylko po to, żeby się widz popłakał. Niestety w "Cristiadzie" jest mnóstwo takich elementów. Jak choćby egzekucja starego księdza na oczach chłopca, którego ten ksiądz sprowadził ze złej drogi. Oczywiście z ujęciami w zwolnionym tempie i z odpowiednio smutną muzyką. Nie lubię takich chwytów. Nie lubię, kiedy się widzowi pokazuje palcem, kiedy ma być mu smutno. Albo scena męczeńskiej śmierci 15-letniego Jose Sancheza del Rio. Chłopiec upada, niczym Jezus w czasie Drogi Krzyżowej, wiedziony przez pluton egzekucyjny, a przy grobie spotyka swoją płaczącą matkę. Ja rozumiem, że symbolika. Ale żeby tak nachalnie?

Być może to po prostu kwestia różnic kulturowych. To my w Europie uważamy, że religia to kwestia wewnętrznego życia człowieka, z którą nie należy się obnosić. W Ameryce Łacińskiej jest inaczej. Religia jest tam przede wszystkim obecna w życiu społecznym, widoczna na każdym kroku, wręcz obrazowa, a ołtarzyk Matki Boskiej z Guadalupe to niemal standardowe wyposażenie domu. Same postacie bohaterów mają tam też inny wydźwięk. Jose, a obecnie już męczennik Kościoła Katolickiego Józef Sanchez del Rio, jest w Meksyku otoczony silnym kultem. "Cristiada" to w pewnym sensie wycieczka do innego świata, który warto poznać.

źródło: stopklatka.pl

PS Niektórzy doszukują się spisku w słabej dystrybucji filmu w polskich kinach. Ja bym to raczej nazwała komercjalizacją. Bo niby kiedy film o historii kraju z drugiego końca globu (oczywiście poza USA) był szeroko pokazywany w multipleksach? W takich kinach były i będą wyświetlane głownie filmy mainstreamowe i hollywoodzkie, ewentualnie polskie produkcje adresowane do masowej widowni. Jak się chce czegoś innego, trzeba szukać w kinach studyjnych.

środa, 8 maja 2013

Bóg czy bóg?


Przyznają, że wpisy o języku pojawiały się tu ostatnio rzadko, a właściwie wcale. Dziś jednak nadrabiam. A zainspirowało mnie jak zwykle życie. Gdzieś w internecie zobaczyłam wpis, którego autor twierdził, że słowo bóg zapisuje zawsze małą literą (a nie z małej litery), bo w niego nie wierzy. Nie wątpię w deklarację światopoglądową internauty, ale śmiem przypuszczać, że nie wierzy on też w polską ortografię. Ta niezmiennie od lat zaleca zapisywanie rzeczowników pospolitych małą literą, a nazw własnych - wielką. Wszystko zależy zatem od tego, co mamy na myśli. Jeśli mówimy o jakichś bogach i nie używamy słowa bóg jako nazwy jednostkowej, to zapisujemy je małą literą. Jeśli natomiast używamy słowa Bóg jako nazwy własnej, mówiąc o konkretnym Bogu (co zdarza się w przypadku religii monoteistycznych), to słowo Bóg zapisujemy wielką literą. Jest ono bowiem w tym znaczeniu taką samą nazwą własną, jak Jahwe, Allah czy Dionizos. Nie popełni zatem błędu ateista mówiąc: Nie wierzę w boga. Bo nie wierzy on w żadnego z bogów. Natomiast zdania: Nie wierzę w Boga, wcale nie musi wypowiadać osoba niewierząca. Może to powiedzieć na przykład taoista, który co prawda nie wierzy w Boga chrześcijańskiego, ale wierzy we własnych bogów. Jak widać nie ma to nic wspólnego z kwestią wiary bądź niewiary, istnienia bądź nieistnienia. Przypominam, że takie nazwy własne, jak Kubuś Puchatek czy Królewna Śnieżka, także należy zapisać wielką literą. Bez względu na to, czy wierzymy w krasnoludki, czy też nie, ich imiona też zapisujemy wielką literą. Wbrew temu, co sądzą niektóre osoby, zapis wielką literą nie jest formą oddawania hołdu. Wszakże nazwiska takich postaci, jak Stalin, Hitler czy Mao Zedong, też zapisujemy wielką literą, chociaż nie zasłużyły one na podziw.

PS Podobnie rzecz ma się ze słowem kościół. Jeśli mamy na myśli instytucję, piszemy Kościół, a jeśli jeden z wielu budynków - kościół.

sobota, 4 maja 2013

Skandal już nieco wyblakły


"Dzieciaki" Larry'ego Clarka miały premierę w 1995 roku, czyli w tym samym czasie co disneyowska "Pocahontas". Wtedy bardziej mnie interesowała ta druga produkcja. Niemniej to dość intrygujące, co szokowało ludzi w czasie, kiedy ja oglądałam bajki. I albo moje pokolenie jest już wypaczone, albo współczesne kino jest przeładowane nastolatkami biorącymi narkotyki i uprawiającymi seks, bo "Dzieciaki" nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Jedynym, co w filmie wprawia w osłupienie, jest kompletna bezcelowość charakteryzująca życie bohaterów.

Film zaczyna się - jak na kontrowersyjny obraz przystało - sceną seksu bardzo młodych bohaterów. Oto Telly (Leo Fitzpatrick), wiek dokładnie nieokreślony, ale prawdopodobnie około 16 lat, defloruje (Cóż za okropne słowo!) dziewczynę, a tak naprawdę jeszcze dziecko. Nasz antybohater jest amatorem dziewic, a że zaczęło brakować takowych w jego wieku, chłopak zajął się omamianiem trzynastolatek. Uspokoję jednak osoby zniesmaczone (i pewnie zniechęcę sympatyków rozbieranych scen), reszta filmu jest raczej przegadana. Kolejne dwie sceny przeplatają się ze sobą, w jednej grupka młodych chłopaków plotkuje o seksie, w drugiej to samo robią dziewczyny. Najwyraźniej bohaterowie nie dorośli jeszcze na tyle, żeby pozbyć się przedszkolnego zwyczaju kolegowania się tylko z przedstawicielami własnej płci. Chłopcy nie tyle opowiadają, co przechwalają się swoimi dokonaniami, kto z iloma to robił i w jakich pozycjach. Widz od razu zaczyna powątpiewać w prawdziwość ich historii, widać bowiem, że seksualne dokonania są dla nich przepustką do awansu społecznego w grupie. Ciężko wygrać w tym wyścigu bez koloryzowania. Dziewczyny najpierw troszkę się krępują, ale już za chwilę bez kozery opowiadają o swoich doświadczeniach. Czasem naprawdę bogatych, taka Ruby (Rosario Dawson) przebiłaby niejedną trzydziestolatkę. W obu grupach słowo dziewica jest traktowane jako obelga. Jennie (Chloe Sevigny) wkrótce przekona się, że jest coś gorszego niż bycie dziewicą - bycie śmiertelnie chorą. Dziewczyna jest nosicielką wirusa HIV, a seks uprawiała tylko z Telly'm. Jennie wyrusza na jego poszukiwanie.

Podróż Jennie nie przypomina jednak zaplanowanego działania. Tak jak całe życie grupy nastolatków to raczej chaotyczne poruszanie się w próżni. Cząstki czasem się zderzają, żeby za chwilę znów wirować bez celu. W tym świecie nie ma żadnych punktów zaczepienia. To właśnie braki są w "Dzieciakach" istotne. Coś powinno być, a tego nie ma. Nie ma szkoły. Nie ma rodziny. Nie ma osiedlowego klubu. Nie ma amatorskiego zespołu muzycznego. Nie ma nawet szkółki niedzielnej. Jak ktoś się nudzi to może powłóczyć się po ulicach, posiedzieć na murku, pojeździć na desce albo zapalić jointa. Są jakieś domy, do których się wpada, żeby podkraść rodzicom pieniądze albo zrobić imprezę, kiedy ich nie ma. Dorośli są zajęci swoimi problemami albo w ogóle nieobecni. Po imprezie wszyscy nieletni zasypiają na podłodze i nikt ich nie szuka. Nawet tej nieszczęsnej trzynastolatki. A cząstki wirują coraz szybciej, żeby później się rozpaść. Na AIDS albo z przedawkowania.

źródło: ambinet.pl