piątek, 25 października 2013

Rewolucja mentalna, rewolucja seksualna

"Rewolucja seksualna w Chinach"

źródło: filmweb.pl

Wiele już czytałam o reżimie Mao i o spustoszeniach, jakie uczynił. Przede wszystkim przyczynił się do pogorszenia sytuacji ekonomicznej i politycznej. Rewolucja kulturalna, głód - to głównie z epoką Mao nam się kojarzy. Nie mniejsze ślady owe wydarzenia zostawiły w mentalności ludzi. Państwo chciało w końcu kontrolować każdy aspekt życia obywateli, zamykając ich w kolektywach i pozbawiając wszelkiego indywidualizmu zarówno w myśleniu, jak i w działaniu. Nigdy jednak nie myślałam o seksie i miłości w epoce Mao Zedonga. O tym, że Kupidyn także był wrogiem ludu, dowiedziałam się dopiero ze świetnego filmu dokumentalnego w reżyserii Mira Cernetiga i Josha  Freeda "Rewolucja seksualna w Chinach".

Oczywiście nie oznacza to, że towarzysze i towarzyszki nie zawierali małżeństw. Celem takich związków miała być jednak prokreacja, a nie przyjemność, a już na pewno nie powinny one opierać się na wzajemnym zaufaniu i uczuciach. Obywatel Chińskiej Republiki Ludowej miał być przywiązany do wodza i nie zaprzątać sobie głowy innymi ludźmi. Wszelkie przejawy pozamałżeńskich uniesień byłby brutalnie zwalczane. Efekty nie są trudne do przewidzenia. Oto mamy całe pokolenie Chińczyków, które nie tylko nie potrafi czerpać przyjemności z seksu, ale nawet za bardzo nie wie, o co w nim chodzi.

Mao Zedong już dawno opuścił ten świat, ale pokłosie jego działań wciąż jest obecne w życiu społecznym Chińczyków. Jednym ze skutków jest potężna pokoleniowa przepaść pomiędzy rodzicami i dziećmi. Dla dziadków i rodziców seks był tematem tabu, sankcjonowanym nawet przez państwo, młodzi natomiast weszli w dorosłość już w okresie rozluźnienia. Po tym jak w latach 90. rozpędziła się chińska machina gospodarcza, a w komunistycznym kraju zaczął się panoszyć kapitalizm, seks w końcu zagościł w przestrzeni nie tylko prywatnej, ale i publicznej. Dziś w Pekinie jest więcej sex shopów niż w Nowym Jorku, nietrudno też o kluby nocne czy nawet prostytucję, formalnie nielegalną. I właśnie o tym przeskoku z całkowitego wyparcia do konsumpcyjnego zachłyśnięcia się jest film, który wam polecam. "Rewolucja seksualna w Chinach" jest dostępna za darmo w internecie, między innymi na platformie iplex.pl.

"Co dalej z tobą, Karolinko?"

źródło: filmweb.pl

Pamiętacie film "Cześć, Tereska" Roberta Glińskiego? W 2001 roku narobił sporo zamieszania, film był laureatem Złotych Lwów na festiwalu w Gdyni, a nawet zdobył nagrodę specjalną na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach. Reżyser w głównych rolach obsadził amatorki, aktorek szukał w domach dziecka i poprawczakach. Kilka lat później Magazyn Ekspresu Reporterów wyemitował reportaż o dalszych losach odtwórczyni roli tytułowej Tereski. Aleksandra Gietner nie tylko nie zrobiła kariery w świecie filmu, ale znalazła się w więzieniu. W "Cześć, Tereska" pojawiła się też inna wychowanka domu dziecka, Karolina Sobczak, która wcieliła się w postać Renaty. Dziewczyna miała wtedy szesnaście lat i już była w ciąży. I o niej też powstał film. Tym razem za kamerę chwyciła Karolina Bendera, asystentka Roberta Glińskiej przy produkcji "Cześć, Tereska". "Co dalej z tobą, Karolinko?" to portret Karoliny Sobczak i jej codziennych zmagań ze światem, a może przede wszystkim z samą sobą. Jej prawdziwa historia jest jeszcze bardziej dramatyczna niż ta filmowa. Karolina od początku miała pod górkę. Urodziła się w Kutnie, a w jej rodzinie wszyscy byli tak zajęci piciem, że nie mieli czasu się nią zajmować. Szybka trafiła do domu dziecka. Swojego synka Norwida urodziła zaraz po premierze "Cześć, Tereska". Pierwszym, co w filmie "Co dalej z tobą, Karolinko?" uderza, są kontrasty. Z jednej strony mamy kochająca i czułą matkę, z drugiej przeraźliwie obdrapane biedabloki i wujków pijanych już od południa. Dziewczyna jest gdzieś na krawędzi, ciągle żyje w tym środowisku, ale w jej głowie już coś się zmieniło. Chciałaby lepszego życia dla synka i to motywuje ją do działania. Pewnie to macierzyństwo - a może po trosze i filmowa przygoda - sprawiło, że Karolina zaczęła myśleć o innym świecie. Sam film nie jest mistrzostwem realizacji, większość zdjęć była kręcona po amatorsku w prywatnych sytuacjach, ale jego autentyzm i charakter Karoliny stanowią jego siłę.

sobota, 12 października 2013

O babie i pannie młodej


Jakoś tak ostatnio wychodzi, że kiedy trafiam do teatru, to na sztukę rosyjskiego autora lub o Rosji. Żaden to przypadek, w tej części świata jest bowiem coś tak tajemniczego i melancholijnego, że aż prosi się o przeniesienie na scenę. Jeżeli jednak chcecie zobaczyć sztukę jednego z najchętniej wystawianych dziś rosyjskich dramatopisarzy, Nikołaja Kolady, to wybierzcie się raczej na "Merylin Mongoł" w Teatrze Ateneum, a nie na "Babę Chanel" wystawianą na deskach Teatru Polonia.

Baba Chanel


źródło: teatrpolonia.pl

Nie pierwszy raz wyszłam z Teatru Polonia z lekkim uczuciem niedosytu. Czasem mam też wrażenie, że widz bywa rozbawiany nieco na siłę, nawet wbrew intencji autora sztuki. Nie chadzam do żadnego innego komercyjnego teatru, więc ciężko mi ocenić, czy to tu leży problem. I chociaż emerytki z Zespołu Pieśni Rosyjskiej "Olśnienie" są urocze, obawiam się, że spektakl "Baba Chanel" nie wniósł zbyt wiele do mojego życia i nie wywołał nawet cienia refleksji. Na początku miałam jeszcze nadzieję, że starsze panie będą czekać na swojego Godota w postaci utraconej młodości i zainteresowania innych, a w międzyczasie usłyszymy historie ich życia. Kierownik zespołu (Przemysław Bluszcz) jednak się pojawia. Mało tego psuje świętowanie jubileuszowego koncertu z okazji dziesięciolecia zespołu, przeprowadzając Rozę (Maria Mamona), przedwcześnie emerytowaną byłą sekretarkę wójta w białych kozaczkach, która ma ambicje zostać solistką. Problem w tym, że pozostałym członkiniom zespołu wcale nie zależy na sukcesach. Żadna z chórzystek nie umie zresztą śpiewać, a występy dają im po prostu szansę wyjścia do ludzi. Łatwo się domyślić, jak rozwinie się ten konflikt.

Chociaż "Baba Chanel" miała być tragikomedią i gdzieś tam w tle rzeczywiście majaczą problemy starości i osamotnienia, to twórcy zadbali, żeby widz intelektualnie za bardzo się nie zmęczył. Efekt jest taki, że w pierwszej części spektaklu niewiele się dzieje, a w drugiej akcja przyspiesza, a przy okazji zwiększa się natężenie gagów. Aktorską perełką w spektaklu jest Dorota Pomykała w roli dziewięćdziesięcioletniej seniorki Kapitoliny Pietrownej. Odwołując się jednak do ludowych mądrości i przysłów, których w spektaklu nie brakuje, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Ciężko mi nawet powiedzieć, komu mogłabym ten spektakl polecić, na komedię dzieje się tu zdecydowanie za mało, na tragedię niewiele wskazuje. Chyba najlepiej bawiła się na tej sztuce grupa pań w średnim wieku, która siedziała przede mną. Panię zajęte były zgadywaniem, którą z postaci będą na starość. Jeśli jednak nie przyjdziecie na "Babę Chanel" w równie zabawowym nastroju, możecie wyjść nieco zawiedzeni.

Życie jest piękne

źródło: teatrstudio.pl

To już nie Rosja, ale ten sam krąg kulturowy. Na deskach warszawskiego Teatru Studio wystawiane jest "Życie jest piękne" białoruskiego dramaturga Pawła Pirażki. Autor deklaruje, że najbardziej interesuje go życie zwykłego człowieka, a swoje historie lubi opowiadać językiem nieteatralnym. Reżyser spektaklu, Marat Gacałow, bardzo wziął sobie tę ideę do serca. Nie ma tu dekoracji, kostiumów, słowem niczego, czego moglibyśmy się spodziewać w teatrze. Nawet scena jest mocno zaimprowizowana. Aktorzy trochę grają, a trochę nie grają. Czasem są sobą, innym razem postaciami ze sztuki. Oczywiście można podejrzewać, że nietypowa forma ma też praktyczne powody. Już teraz spektakl przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, a gdyby chcieć pokazać opisane w didaskaliach sceny seksu, zapewne trzeba by dopisać zastrzeżenie "tylko dla widzów o mocnych nerwach". I tak "Życie jest piękne" przypomina bardziej próbę spektaklu, poza swoimi kwestiami aktorzy czytają także didaskalia, które pozwalają lepiej wniknąć w psychikę bohaterów. Pewnie niektórzy z was boją się form eksperymentalnych, ale tym razem naprawdę nie ma czego. Efekty są świetne. Pierwszym, co widza uderza, jest realizm. Bohaterowie są młodymi i często podpitymi ludźmi z niekoniecznie inteligenckich rodzin. Mówią zatem i zachowują się jak młodzi i często podpici ludzi z niekoniecznie inteligenckich rodzin.  Pirażkę warto tu pochwalić za zmysł obserwacji, nie pamiętam już, kiedy ktoś z równym autentyzmem pokazał mi ludzkie zachowania (zwłaszcza po alkoholu). I nie chodzi tu tylko o wulgarny język, to byłby banał. Raczej o pewną kumulację emocji, która tylko w specyficznych i mocno zakrapianych sytuacjach może się zdarzyć.

Warto wspomnieć jeszcze o fabule. Mamy tu czwórkę bohaterów: braci Aloszę (Michał Żołądkiewicz) i Wadima (Miron Jagniewski) oraz dwie uczennice ostatniej klasy Lenę (Marta Juras) i Andżelę (Natalia Rybicka). Alosza jest zakochany w Lenie miłością - jak na tamte warunki - romantyczną. Ta jednak skrycie kocha Wadima, ale jest realistką. Wie, że Wadima do stabilizacji i stałych związków nie ciągnie. Postanawia zatem wyjść za starszego z braci. Jest jeszcze Andżela, chyba najbardziej hedonistyczna z postaci dramatu. Dziewczyna po prostu cieszy się alkoholem, imprezami i seksem bez zobowiązań, przy okazji biernie przyglądając się emocjom pozostałych bohaterów. Te cztery postacie łączy brak złudzeń, nie mają zbyt wielkich aspiracji, po prostu starają się zapełnić czymś swoje dni. Przed młodymi aktorami postawiono niełatwe zadanie. Ze względu na specyficzną formę cała uwaga widzów skupiona jest na nich. Muszą też lawirować pomiędzy rzeczywistym wcielaniem się w swoich bohaterów a grą z widzem. I wszyscy radzą sobie świetnie. Na scenie pojawi się też Mirosław Zbrojewicz i to w potrójnej roli: kierowcy busa, staruszki i matki bohatera (sic!). Jego występ stanowi tutaj wisienkę na torcie. Chociaż i tak kiedyś chciałabym zobaczyć Pirażkę w tradycyjnej i pełnej formie.

niedziela, 6 października 2013

B


Tytuł książki Marcina Kołodziejczyka "B. Opowieści z planety prowincja" szumnie zapowiada podróż w nieznane. W rzeczywistości autor rzadko wybiera się dalej niż w okolice Warszawy. Nie jest to jednak wada tej pozycji. W przeciwieństwie choćby do poświęconej podobnej tematyce "Bolało jeszcze bardziej" Lidii Ostałowskiej, książka Kołodziejczyka unika szumnych, medialnych tematów. Nie znajdziemy tam tekstów o aborcji czy samobójstwie Magika, a proste opowieści o ludziach stąd, których na co dzień nie zauważamy na ulicy. Znalazło się tu miejsce na historię robotników z pociągu do Warszawy o 4 rano czy wiejskiego wariata. To oczywiście kwestia gustu, ale ja takie opowieści lubię najbardziej. Opatrzyły mi się już dawno postacie z pierwszych stron gazet, za to życie osób o zmęczonych twarzach, które widzę w komunikacji miejskiej, wydaje mi się coraz bardziej interesujące. O czym myślą? Czym się zajmują w życiu? Czy są szczęśliwi? Kołodziejczyk w swojej książce uchyla rąbka tajemnicy.

Prowincja nie ma tu wymiaru geograficznego, to raczej prowincjonalność społeczna. Kołodziejczyk czyni swoimi bohaterami ludzi, którzy ze względu na brak sukcesów, majątku, wykształcenia czy powodzenia u płci przeciwnej, mogą być postrzegani jako obywatele klasy B. Bardzo mi się ta zdolność wynajdowania ciekawych historii w najbliższym otoczeniu u autora podoba. Mało tego teksty przyjemnie się czyta. Jedynym, co budzi moje wątpliwości, jest stylizacja języka, czasem - mam wrażenie - wprowadzana na siłę. P ile w "Tadeusz opuszcza dom" wyszukany i nieco arystokratyczny język świetnie oddaje pogardę, z jaką członkowie rodziny patrzą na resztę świta, o tyle w innych przypadkach stylizacja wydaje się zbędna. Często sprowadza się ona zresztą do wprowadzenia kilku błędów językowych do wypowiedzi bohaterów. Przypuszczam, że część czytelników nawet tego nie zauważy. Poza tym nie wszyscy odbiorcy lubią teksty wcieleniowe, a stosowana przez Kołodziejczyka metoda pisania w pierwszej osobie może być dla niektórych irytująca. Wszystkie te kwestie leżą jednak w obrębie osobistych preferencji, a samemu Kołodziejczykowi trudno odmówić pisarskiego talentu. Zgaduję też, że Kołodziejczyk tworząc swój własny styl, musiał inspirować się Tochmanem. W "B. Opowieści z planety prowincja" można znaleźć chwyty, które właśnie z Tochamanem mi się kojarzą. Jak chociażby odwrócona perspektywa czasowa, dzięki której najpierw poznajemy emocje i myśli bohaterów, żeby dopiero na koniec dowiedzieć się, co tak naprawdę się wydarzyło i doprowadziło do obecnego stanu.

"B. Opowieści z planety prowincja" to naprawdę udany zbiorek reportażowych szkiców. Autor nie próbuje opowiadać nam bajek, ale przedstawia życie w jego surowej postaci. Życie, które tak często przelatuje przez palce w porannym pociągu do pracy, nieudanych czy przypadkowych związkach albo oczekiwaniu na cudowną odmianę losu.

źródło: merlin.pl

czwartek, 3 października 2013

Dwie Natasze


"Marzenie Nataszy" to kolejna propozycja Teatru Powszechnego dla miłośników teatralnego minimalizmu. Tylko dwie aktorki i dwa taborety, praktycznie żadnych dekoracji. O sztuce mówi się jako o zderzeniu dwóch światów, ale światy obu bohaterek tak naprawdę nigdy się nie spotkają. Dzieli ich wymowna przezroczysta ściana, choćby nawet żyły koło siebie, nigdy nie zauważą swojego istnienia. Pierwsza Natasza (Anna Próchniak) to prymuska, córka pani psycholog, która pomiędzy zajęciami dodatkowymi ledwo znajduje czas na własne życie. Druga (Joanna Osyda) jest wychowanką prowincjonalnego bidula.

Dziewczyny dzieli nie tylko przeszłość, ale i prawdopodobna przyszłość. Pierwsza Natasza zapowiada się na kobietę sukcesu, już teraz prowadzi młodzieżowy program telewizyjny, jest przy tym pracowita i bardzo ambitna. Druga najpewniej zamieni kiedyś dom dziecka na poprawczak albo i więzienie. Nie jest złą osobą, po prostu przystosowała się do warunków, w których przemoc jest tylko jednym z środków przekazywania innym informacji. Łączy je w zasadzie tylko głębokie pragnienie miłości i zawziętość w walce o swoje. Prymuska zakocha się w telewizyjnym dźwiękowcu, a wychowanka domu dziecka przywiąże do dziennikarza, który jako jedyny zainteresował się jej próbą samobójczą. Potrzeby i marzenie obu Nataszy nie różnią się tu zbytnio, obie chciałyby, żeby ktoś się nimi interesował, słuchał, co mówią i powiedział, że fajne z nich dziewczyny. To w końcu jedna z najbardziej elementarnych ludzkich potrzeb, chcemy zainteresowania drugiej osoby, żeby utwierdzić się we własnym istnieniu.

Nie bez znaczenia jest rosyjskość spektaklu. Nostalgiczna rosyjska dusza świetnie wypada na deskach teatru. Ponadto przeniesienie tam miejsca akcja wprowadza nieco bardziej egzystencjalną atmosferę. Gdyby rzecz działa się w Europie Zachodniej, widz mógłby zareagować zdroworozsądkowo, zapytałby: A gdzie byli rodzice? A czy dyrektorka domu dziecka poniosła konsekwencje za zaniedbanie swoich obowiązków? Tutaj po prostu kiwamy głową i przyjmujemy fatalizm losu. Nie byłoby jednak tego dramatu, gdyby nie świetne aktorki w głównych rolach. Anna Próchniak i Joanna Osyda są niezwykle autentyczne, a bez tego trudno byłoby wyobrazić sobie monolog nastolatki. Monolog jest zresztą - moim zdaniem - najlepszym sprawdzianem dla aktora. Jeśli już ktoś potrafi przykuć uwagę widza samą swoją wypowiedzią, bez żadnych zwrotów akcji odwracających uwagę widowni, to można w nim pokładać wielkie nadzieje. Jeśli w innych krajach "Marzenie Nataszy" obsadzano równie dobrze, nie dziwię się, że Jarosława Paulinowicz stała się jednym z najczęściej wystawianych rosyjskich autorów.

źródło: www.powszechny.com