czwartek, 25 kwietnia 2013

Koszmar przedsiębiorcy


Obejrzałam wczoraj fajny thriller polityczny. Od razu po powrocie z kina usiadłam przed monitorem, żeby sprawdzić, co się o "Układzie zamkniętym" mówi w sieci. I nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Dziennikarze "Newsweeka" prześwietlili niemal całą listę płac, szukając zależności, układów i spisku mającego na celu wpłynięcie na toczące się postępowanie wobec krakowskich biznesmenów, których historia była inspiracją do powstania filmu. "Krytyka polityczna" poszła jeszcze dalej. Z tekstu "List otwarty do lemingów" (sic!) możemy się dowiedzieć, że film propaguje konserwatywną wizję świata, ma umacniać pozycję Prawa i Sprawiedliwości, a podkopywać Platformę Obywatelską. Dziennikarzom wcale nie przeszkadza fakt, że akcja filmu toczy się w 2003 roku, czyli w czasach, kiedy jeszcze ani PiS, ani PO nie liczyły się na scenie politycznej (u władzy było wtedy SLD). To musi być bardzo trudne, kiedy nawet do kina nie można sobie pójść, bo nam się od razu wszystko z polityką kojarzy. Zastanawiam się, czy autorzy powyższych tekstów sami mają problemy z odróżnianiem filmowej fikcji od rzeczywistości, czy po prostu uważają polskich widzów za tak ograniczonych. Może ich zdaniem przeciętny zjadacz chleba nie wie, co to jest film fabularny i będzie przekonany, że ogląda dokument? Owszem, film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach. Podobną informacją uraczyło już widzów wielu producentów horrorów i wcale nie przeszkodziło im to w łamaniu wszelkich praw biologii, fizyki czy zdrowego rozsądku. Moim skromnym zdaniem przeciętny widz jest świadom, że film zainspirowany prawdziwą historią nie przedstawia jota w jotę autentycznych wydarzeń. Prawdopodobnie wie też, że film rządzi się swoimi prawami i pewne sytuacje mogą być w nim przejaskrawione. Zresztą twórcy wcale nie próbują udawać, że stworzyli dokument. Nie bez powodu akcja została przeniesiona na drugi koniec Polski. To wszystko jednak nie oznacza, że poruszane problemy nie są ważne i aktualne.

źródło: filmweb.pl

"Układ zamknięty" to film, po obejrzeniu którego wielu przedsiębiorców obudzi się w nocy z krzykiem. Oto ziścił się najgorszy koszmar biznesmena. Ledwo jego firma odniosła sukces, skarbówka zaczyna węszyć i szukać dziury w całym. Było już kilka firm w historii III RP, które takiej nadgorliwości nie przetrwało. Ale w przypadku NAVAR-u jest jeszcze gorzej. Ostrzy sobie na niego zęby nie tylko naczelnik Urzędu Skarbowego Mirosław Kamiński (Kazimierz Kaczor), ale i jego wieloletni przyjaciel prokurator Andrzej Kostrzewa (Janusz Gajos). Sprawę pogarsza fakt, że jeden z założycieli firmy, programista Piotr Maj (Robert Olech) jest wnukiem profesora, do usunięcia którego z uczelni doprowadzili dwaj wymienieni wyżej panowie, w czasach kiedy zaczynali swoje kariery w PZPR. Gdyby młody Maj opublikował wspomnienia dziadka, mógłby Kostrzewie poważnie zaszkodzić. Prokurator zleca zajęcie się sprawą swojemu podwładnemu, karierowiczowi Kamilowi Słodowskiemu (Wojciech Żołądkiewicz). Pętla zaczyna się zaciskać. Wkrótce do domów biznesmenów wpadną zamaskowane oddziały komandosów.

"Układ zamknięty" to film oszczędny w środkach, momentami brutalny. Reżyserowi Ryszardowi Bugajskiemu świetnie udało się oddać uczucie bezsilności wobec władzy i układu. Niektórzy porównują ten film do "Psów" Pasikowskiego i faktycznie można znaleźć wiele podobieństw. Janusz Gajos po raz kolejny pokazuje, że jest dobrym aktorem i świetnie sprawdza się w roli czarnych charakterów. Postać Kostrzewy jest intrygująca, scenarzyści zostawili bowiem miejsce na cień wątpliwości co do motywów kierujących prokuratorem. Trzej zatrzymani biznesmeni (w tych rolach Przemysław Sadowski, Jarosław Kopaczewski i wspomniany już Robert Olech) nie są do końca kryształowi, ale mimo to czujemy jak bezradnymi ofiarami systemu się stali. W filmie znalazło się też miejsce na pozytywną wizję mediów. Biznesmenom i ich rodzinom pomaga bowiem poszukujący prawdy dziennikarz telewizyjny (Krzysztof Ogłoza). Dlaczego pozytywną? Po pierwsze dziennikarz ma na tyle dużo czasu, że może porządnie przygotować się do materiału i sprawdzić wszystkie wątki. Po drugie ma ku temu środki. Po trzecie temat przestępstwa gospodarczego interesuje kogokolwiek nawet kila miesięcy po aresztowaniu podejrzanych i nie spadł na rzecz newsa o tym, że Natalia Siwiec pokazała biust. Przy tym wszystkim fakt, że szef dziennikarza okazuje się częścią układu i reporter musi pokazać swój materiał w innej stacji, nie wydaje się wielką przeszkodą.

Nie tak dawno obejrzałam amerykański thriller polityczny o podobnej tematyce "Broken City" (po naszemu "Władza"). I muszę przyznać, że nasza produkcja wypada dużo lepiej. Wcale nie uważam, żeby było to coś niezwykłego. Dobrych i złych filmów zagranicznych jest średnio tyle samo co polskich. Siłą "Broken City" również był dobry aktor w roli czarnego charakteru, Russell Crowe wcielił się w postać skorumpowanego burmistrza Nowego Yorku Nicholasa Hostetlera, który także postanowił się wzbogacić korzystając z przywilejów swojego stanowiska. W tym celu wykorzystał prywatnego detektywa, a byłego policjanta, Billy'ego Taggarta (Mark Wahlberg). Twórcy filmu wpadli jednak w pewną pułapkę. Detektyw przez cały film odkrywał intrygę, której przeciętnie inteligentny widz domyślił się już na samym początku. Scenarzyści "Układu zamkniętego", Mirosław Piepka i Michał S. Pruski, wybrnęli z tego problemu obronną ręką, czyniąc z czarnego charakteru centralną postać filmu. Zamiary Kostrzewy są znane, a mimo to film trzyma w napięciu. Po prostu do końca nie jesteśmy pewni, czy prokuratorowi uda się dopiąć swego.


wtorek, 16 kwietnia 2013

"Bolało jeszcze bardziej"


Zwykle o "Bolało jeszcze bardziej" Lidii Ostałowskiej mówi się jako o opowieści o Polsce B. Nie jest to do końca prawdą, wybór reportaży nie pokrywa się bowiem ze znanym nam z historii podziałem, ani nawet z mapą obszarów biedy. Gdyby patrzeć na te reportaże tylko jak na historie o biedzie, kilka z nich kompletnie nie pasowałoby do reszty. To raczej opowieść o tym, co chciałoby się zamieść pod dywan i za nic nie pokazywać zagranicznym turystom. O sprawach wstydliwych i bolesnych, czasem medialnych, ale nigdy do końca niezrozumianych.

"Bolało jeszcze bardziej" to zbiór dwunastu reportaży powstałych na przestrzeni 14 lat. Rzeczywiście tym co od razu uderza w książce jest bieda. I to nie tylko bieda jako stan materialny, ale także stan ducha. Pewne odrętwienie, niemożność zmiany. Bieda jest wręcz chorobą, z której potrafią się otrząsnąć tylko najsilniejsi psychicznie. Większość odziedziczy ją po rodzicach i stopniowo pogrąży się w beznadziei. Czy to w byłym pegeerze w Przerośli Gołdapskiej, czy na łódzkich Bałutach czuć tę samą niemoc. Bo przecież każdy chciałby lepiej żyć, ale tylko nieliczni będą się uczyć czy pójdą do pracy. Innych poczucie frustracji pchnie do przemocy czy kradzieży. Jeszcze inni będą szukali zapomnienia w alkoholu i na deskach wiejskich dyskotek. Zaletą tej książki jest to, że autorka nie ocenia swoich bohaterów. W takich momentach naprawdę widać warsztat reportera. Czy powstrzyma się od komentarza? Czy da radę nie pokazywać, co sam o tym myśli? Ostałowska pozwala mówić bohaterom, ich własnym językiem, nieskładnym, pełnym błędów. Chyba najbardziej poruszającym był dla mnie reportaż "Z tatą" - opowieść kobiety przez lata molestowanej przez ojca. Niczego poza tą opowieścią nie trzeba, jest tak autentyczna, że i tak odbiera mowę każdemu, kto jej wysłucha. Czasem na podstawie relacji bohaterów nie sposób ustalić, co tak naprawdę się wydarzyło. Tak jak w przypadku rodziny z Wrotnowa. Kto zabił znalezione na strychu dzieci? Matka? Teściowa? A może jeszcze ktoś inny? Mamy tylko różne wersje, każdy ma swoją prawdę i może nawet w nią wierzy.

Ostałowska sięga też po głośne sprawy, jak samobójstwo Magika z Paktofoniki czy nieśmiertelny od lat w mediach temat aborcji. Choć ten ostatnio tekst akurat najmniej mi się w całej książce podobał. Bardzo cenne są fragmenty listów nadesłanych przez kobiety, które dokonały aborcji. Wyjaśniają przyczyny, niektóre żałują, niektóre miały nawet myśli samobójcze, inne nie żałują wcale i uważają, że to była dobra decyzja. Chyba wolałabym, żeby autorka podążyła tym tropem, powiedziała mi więcej o tych kobietach. Ostałowska zwraca się jednak do ekspertów, gadających głów, które niewiele wnoszą. Jedni będą oceniać moralność czynu, inni skarżyć się, jakim zacofanym krajem jest Polska, a jeszcze inni ustalać z precyzją do kilku dni, kiedy mamy do czynienia z płodem, a kiedy już z dzieckiem. Czy to naprawdę cokolwiek wnosi? Czy tym kobietom naprawdę będzie lżej, będą żałowały mniej lub bardziej, jeśli przesuniemy ten termin o tydzień albo zmienimy terminologię? Moim zdaniem wprowadzenie takich wypowiedzi, nawet wbrew intencji autorki, przesuwa ciężar sporu z ludzkiego dramatu na pustą, ideologiczną szarpaninę. To tylko dowodzi, jak bardzo grząskim dla reportera tematem są głośne i medialne problemy społeczne. Media często idą na łatwiznę, zwłaszcza te elektroniczne czy drukowane wychodzące codziennie. Tym najbardziej brakuje czasu na dokopywanie się do sedna sprawy. Eksperci są wygodni w użyciu, łatwo dostępni, chętnie się wypowiadają i do tego robią to pełnymi zdaniami. Wiadomo, że jak jest problem X to istnieje szereg fundacji, które się nim zajmują. Jeden telefon i już mamy wypowiedź. Naukowcy też są mile widziani, któryś ze stale bywających w mediach socjologów czy psychologów na pewno problem skomentuje, może nawet podeprze swoją wypowiedź jakimiś statystykami. Prawdziwą sztuką jest jednak dotrzeć to tzw. zwykłego człowieka, który naprawdę coś przeżył. Nie wypowiada się tak sprawnie, trudno z jego chaotycznych słów wybrać okrągłe zdania pasujące do reszty materiału, czasem może w ogóle nie chce mówić. Ale właśnie takich opowieści szukam czytając książki znanych i cenionych reporterów.

Znacznie lepiej Ostałowska radzi sobie z problemem antysemityzmu na podstawie konfliktu pomiędzy łódzkimi klubami: Widzewem i ŁKS-em. Autorka świetnie tu uchwyciła paradoksalność i nielogiczność antysemityzmu kiboli, który nie jest przecież skierowany przeciw prawdziwym Żydom czy Izraelowi. Takich Żydów kibice nawet nie widzieli na oczy. To przeciw czemu? Negatywnym cechom, które ich zdaniem uosabia słowo żyd. Kształtowanie się ludzkich poglądów to naprawdę tajemniczy proces!

Chyba największą zaletą reportaży Ostałowskiej jest to, że zostają w głowie i zmuszają do myślenia. Weźmy tekst o żołnierzach UPA pochowanych na polu w Birczy pod Przemyślem. Mieszkańcy mają glosować, czy zgadzają się na ich ekshumację i powtórne pochowanie na cmentarzu. Niby już tyle lat minęło, a ludziom należy się normalny pochówek. Ale z drugiej strony rany wciąż bolą. Łatwo nazwać protestujących mieszkańcy Birczy zaściankowymi. Tylko jak my byśmy się zachowali, gdyby to nasi bliscy wtedy zginęli? Możemy sobie co najwyżej spróbować wyobrazić, jak bardzo musiało to boleć.

źródło: www.czarne.com.pl

piątek, 12 kwietnia 2013

"Młode Chiny" Krzysztof Kardaszewicz


Z noty biograficznej na okładce możemy się dowiedzieć, że Krzysztof Kardaszewicz jest reporterem, pasjonatem filmu, podróży, języków obcych i niekończących się opowieści o przemianach w Azji i Ameryce Południowej. I że cztery lata mieszkał w Chinach, gdzie uczył angielskiego i był dziennikarzem "Asia Weekly". To już naprawdę dobry początek. Człowiek, który mieszkał i pracował z Chińczykami ma zapewne o nich więcej do powiedzenia, niż ktoś kto tylko spędził tam wakacje.

Kardaszewicz jest autentycznie zafascynowany Chinami, ta fascynacja aż bije z kart tej niewielkiej książeczki. I jest naprawdę zaraźliwa. Książkę czytałam z podobnym entuzjazmem, z jakim została napisana. Autor ma też niezły zmysł obserwacji. Oddaje głos swoim bohaterom, żeby potem wyciągnąć naprawdę interesujące wnioski na temat całego pokolenia. Młodzi Chińczycy to u Kardaszewicza wyjątkowo zagubione pokolenie. Przy ich transformacji nasza była jak bułka z masłem. Rodzice młodych Chińczyków pamiętają jeszcze szaleństwo rewolucji kulturalnej czy wielki skok za czasów Mao. Wychowywali się w czasach głodu i niedostatku. Dlatego całą swoją nadzieję pokładają w dzieciach, wychowanych już w nowych czasach, w których Chiny stały się czołową gospodarką świata. Na domiar złego większość młodych to jedynacy. Ogrom pokładanych w nich nadziei jest brzemieniem popychającym niektórych nawet do samobójstwa. Chińczycy mówią też o braku wartości, szalonym konsumpcjonizmie. Partia komunistyczna zrobiła co mogła, żeby zniszczyć stare wartości, jak taoizm czy konfucjanizm, ale nie zaproponowała nic w zamian. Z "Młodych Chin" wyłania się obraz pokolenia gnającego w szalonym tempie, ale bez wyraźnie nakreślonego celu. Widzimy ludzi, których dzieciństwo i młodość upłynęły na wkuwaniu do morderczego egzaminu gaokao, czyli chińskiej matury. Na tym jednak wyścig się nie kończy, Chiny to kraj przeludniony, co skutkuje ogromną konkurencją zarówno na studiach, jak i na rynku pracy.

Autor bardzo zgrabnie podzielił książkę na tematyczne rozdziały, z których poszczególne dotyczą stosunku do przeszłości, daremnych poszukiwań miłości, edukacji, emigracji czy stosunku do cudzoziemców. Trzeba jednak przyznać, że Kardaszewiczowi dużo brakuje do mistrzów reportażu. Nie udało się ukryć pewnej niezręczności językowej. I tak w jednym akapicie autor sili się na górnolotne wyrażenia, pisząc: "Ci, którzy chcieliby czegoś więcej niż chleba i igrzysk, najczęściej tlą się bezsilnym gniewem". Żeby już w następnym akapicie ostrzegać, co robić, "żeby nie przegiąć pały". Autor miesza styl literacki z mówionym niczym twórcy nagłówków w portalu Onet. Efekt jest co najmniej humorystyczny. Zwykle, jeśli książka jest napisana złym stylem, potrafi mnie to zniechęcić nawet do tego stopnia, że porzucę czytanie. Tu nie jest aż tak źle, ale mogłoby by być lepiej. Chciałabym zaapelować do Wydawnictwa Homini o zatrudnienie dobrego edytora, naprawdę szkoda psuć takie ciekawe książki złym stylem.


czwartek, 4 kwietnia 2013

Mo Yan "Obfite piersi, pełne biodra"


Nie zawsze przemawia do mnie twórczość laureatów Literackiej Nagrody Nobla, ale już samo wyróżnienie jest znakiem, że na danego twórcę warto zwrócić uwagę. Tym razem moja ciekawość pozwoliła mi wybrać się w podróż, z której za nic nie chciałam wracać. Przeciągałam czytanie "Obfitych piersi, pełnych bioder" jak długo tylko mogłam. Tym co wyróżnia chińskiego pisarza jest przede wszystkim styl - nietypowy mariaż realizmu magicznego z naturalizmem. A to wszystko podane w orientalnym sosie. U Mo Yana obozy reedukacji przez pracę z czasów Mao są równie realistyczne, co fakt, że duch Ptasiej Nieśmiertelnej może zamieszkać w ludzkim ciele. Trudno nie porównywać tej książki do "Stu lat samotności" Marqueza, czytaniu towarzyszy bowiem podobne odczucie jakiegoś spokojnego przemijania. Tu ludzie są częścią większej całości, każdy ma chwilę swojego istnienia, a potem ustępuje miejsca innym. Historia rodziny Shangguanów i rozmiłowanego w kobiecych piersiach Jintonga to tylko pretekst, żeby zbliżyć się do tajemnicy ludzkiego istnienia.

Opowieść rozpoczyna się, kiedy do małej wioski w Północno-Wschodnim Gaomi zbliżają się Japończycy. Starosta wzywa do opuszczenia wsi, ale rodzina kowali nie zamierza uciekać. Shangguan Lu właśnie rodzi swoje siódme dziecko, w tym samym czasie w oborze ośliczka wydaje na świat muła. To drugie wydarzenie przyciąga znacznie więcej uwagi  teściów i męża Shangguan Lu. Wkrótce jednak, za sprawą japońskich najeźdźców, relacje w rodzinie ulegną zmianie i to Shangguan Lu stanie się jej główną podporą. Narratorem jest urodzony tamtego dnia Jintong (Złoty Chłopiec), który choć tak bardzo wyczekany i ukochany, wyrośnie na niezaradnego tchórza. Do siódmego roku życia będzie żywił się wyłącznie mlekiem matki, a i potem nie pozbędzie się zamiłowania do kobiecego mleka. Bo "Obfite piersi, pełne biodra" to też przewrotna opowieść o kobiecości i męskości. Znajdujemy się w świecie, w jakim kobieta, która nie ma męża i nie urodziła syna, nic nie znaczy. Jednocześnie ci sami mężczyźni okazują się kompletnie bezużyteczni, brakuje im charyzmy kobiet. Teść i mąż Shangguan Lu nie potrafią nawet wykonywać swojej pracy, słuchają jedynie poleceń władczej teściowej. Biologiczny ojciec Jintonga i Ósmej Siostry, szwedzki pastor Malloy, również okaże się słaby, nie mogąc znieść upokorzenia popełni samobójstwo. Tytułowe obfite piersi i pełne biodra to nie jedyne, co cechuje kobiety z rodu Shangguanów, u każdej zadziwia niezwykła wręcz siła charakteru. Każdą też z ośmiu sióstr Jintonga czeka tragiczny los, który nie będzie jednak dziełem przypadku, a ich świadomym wyborem.

Dla mnie jednak najbardziej intrygująca postacią w książce jest matka, czyli Shangguan Lu. Na pewno widzieliście takie kobiety, staruszki, które przeżyły nie tylko swoje dzieci, ale i kilka systemów politycznych, których nic z tych rzeczy nie było w stanie złamać. Kobiety, które choć nie ukończyły żadnej szkoły, posiadły pewną dziejową mądrość, dzięki temu, co widziały. Mężczyźni rzadko dożywają takiego momentu, zajęci ważnymi sprawami, które prędzej czy później ich zgubią. Shangguan Lu udźwignie te wszystkie historyczne zawieruchy na swoich małych, skrępowanych w dzieciństwie stopach. Jest też postacią w pewien sposób symboliczną, jej życie obejmuje niemal cały burzliwy XX wiek. Przez Północno-Wschodnie Gaomi przetoczyły się: powstanie bokserów, upadek dynastii Qing i początek republiki, japońska inwazja, wojna domowa, rewolucja kulturalna Mao i wreszcie reformy gospodarcze, które przyniosły drapieżny kapitalizm. Shangguan Lu widziała na tyle, żeby wiedzieć, że światu, w którym żyjemy, nie można ufać. Jutro cała rzeczywistość, którą znamy, może zniknąć. Dzisiejsi bogaci już jutro mogą być biedni. Jedyne co można zrobić, to uratować jak najwięcej osób, które się kocha. Myślę, że to nie tylko moje wrażenie. Autor sam chciał uczynić tę postać szczególnie ważną. Nie bez powodu opowieść kończy się klamrą kompozycyjną, w postaci jedynego momentu w życiu, w którym Shannguan Lu była naprawdę szczęśliwa.

"Obfite piersi, pełne biodra" to nie jest książka dla tych, którzy oczekują politycznej sensacji w wykonaniu zakazanego autora. Ani dla tych, którzy uważają nasz zachodni sposób myślenia za jedynie słuszny. Polecałabym ją raczej miłośnikom literatury na naprawdę wysokim poziomie oraz tym, którzy lubią, kiedy literacki świat wciąga ich tak, że aż staje się bardziej realny od rzeczywistości.

źródło: ecsmedia.pl

PS Polskim czytelnikom chińskie nazwiska mogą przysparzać wielu problemów. Przyda się tu drobna podpowiedź: na pierwszym miejscu zawsze jest nazwisko, a na drugim imię. Kiedy podajemy całą nazwę osobową odmienia się tylko imię (dlatego mówimy o Shangguan Jintongu). Nazwisko odmieniamy tylko, kiedy występuje samo. Jeśli zasady polskiej fleksji na to nie pozwalają, nie odmieniamy chińskiego imienia i nazwiska wcale. Hu Jintao to zawsze Hu Jintao.