środa, 31 lipca 2013

Przekleństwo doskonałości


O południowoamerykańskiej modzie na operacje plastyczne napisano już wiele artykułów i nakręcono kilka filmów. "Emigrantka z kraju doskonałości" jest jednym z nich. Reżyser filmu, Claudia Lisboa, podeszła jednak do problemu z nietypowej i bardzo osobistej strony. Nie znajdziemy tu statystyk odnośnie tego, co i w jak młodym wieku operują sobie Brazylijki i Brazylijczycy; zobaczymy za to obraz rodziny, w której pogoń za pięknem całkowicie zastąpiła akceptację drugiej osoby. To rodzina samej Lisboa.

Od początku wiemy, że mamy do czynienia z zamożnymi ludźmi. Oboje rodzice twórczyni filmu są lekarzami, brat został chirurgiem plastycznym, a siostra prowadzi agencję modelek. Dlaczego więc Claudia uciekała aż do Szwecji, żeby tam studiować i założyć rodzinę? Po pierwsze nie chciała uczyć się w szkole medycznej i wychodzić za milionera, jak to sobie wymyślił jej ojciec. Tak naprawdę uciekała też przed liposukcjami, implantami piersi, botoksem i korektą nosa. Bo w tej rodzinie nie ma nikogo, kto nie przeszedłby choćby jednej operacji plastycznej. Ciężko też znaleźć tu osobę, która nie bierze antydepresantów. Chirurgiczna ingerencja w urodę członków rodziny Claudii  wydaje się czymś tak naturalnym jak wspólne śniadanie. A nawet łatwiejszym, bo nie kończy się kłótnią. Trudno w końcu zachować spokój, słysząc od własnej matki: "Mogłabyś sobie powiększyć piersi".

Kuriozalność całej sytuacji może bawić, z drugiej strony ciężko sobie nawet wyobrazić, jak destrukcyjny wpływ ma taka domowa atmosfera na dorastającą dziewczynę. Lisboa przypłaciła to depresją, o czym w swoim filmie szczerze opowiada. Z jednej strony to obraz brazylijskiego społeczeństwa, obsesja na punkcie własnej urody nie jest przecież domeną tylko jednej rodziny. Reżyser "Emigrantki z kraju doskonałości" idzie jednak o krok dalej i pyta o miejsce wyglądu zewnętrznego w hierarchii wartości człowieka.  Wydaje się, że z każdym cięciem skalpela osłabiają się tu więzy międzyludzkie. To nie jest świat, w którym akceptuje się niedoskonałość, nawet w przypadku własnych dzieci. Model naprawia się do czasu, kiedy jeszcze nadaje się do użytku, potem można go zamienić na nowy. Tak jak ojciec Claudii zmienia partnerki. Wcale nie ukrywa, że najważniejszym kryterium jest dla niego atrakcyjność fizyczna. I chyba to jest w całym filmie najsmutniejsze, nikt nawet nie zauważa, że w tym spojrzeniu na świat jest coś nie tak. Nikt nie zamierza tego ukrywać ani się tego wstydzić. Przesłanie jest jedno: bez atrakcyjności fizycznej jesteś nikim, nie masz szans na sukces, nie liczysz się. Lisboa drąży i zadaje kolejne pytania: po co tak naprawdę być atrakcyjnym? Bo taki człowiek jeszcze liczy się w życiu, gdyby się zestarzał, zostałby odstawiony na boczny tor - wyjaśnia jej cierpliwie brat, chirurg plastyczny. Starość i odrzucenie - to dwa demony, które stoją za szaleńczą pogonią za pięknem. Odsysanie sobie kolejnych partii tłuszczu i wygładzanie zmarszczek są tak naprawdę walką z czasem. A walka z czasem to nic innego jak próba ucieczki przed śmiercią. Szkoda tylko, że rodzina Claudii była tym wyścigiem aż tak bardzo zaaferowana, że nawet nie zauważyła, jak posypały się łączące ją relacje, które teraz trzeba zastępować pigułkami na zły nastrój.

"Emigrantka z kraju doskonałości" przypomina w formie bardziej reality show niż film dokumentalny zrealizowany na większą skalę. Trzeba jednak przyznać, że dzięki temu zyskuje na autentyczności. Jeśli można by mu coś zarzucić to brak dynamiki, kolejne sceny i epizody następują tu po sobie dość leniwie.

źródło: filmweb.pl

Film "Emigrantka z kraju doskonałości" można obejrzeć za darmo na platformie iplex.pl.

czwartek, 25 lipca 2013

Bajki poetyckie Tomasza Ososińskiego


Nie znam się na poezji. Kompletnie. Jak większość czytelników w tym kraju przeważnie czytuję prozę. Jeśli już sięgam po poezję to bardzo niepoetycką. Najbardziej lubię wierszę białe i autorów nie starszych niż urodzonych w XX wieku. Chociaż w szkole mówili mi, że trzeba się zachwycać formą, jak się nie zachwycam. Nie łapią mnie za serce wyszukane rymy, zawiłe metafory, ani mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec. Gdybym miała wymienić ulubionych poetów, powinny się na tej liście pojawić trzy nazwiska: Herbert, ks. Twardowski, Świetlicki. Herberta lubię za jego refleksję nad etyką i naturą człowieka, odkąd pamiętam darzyłam Pana Cogito szczerą sympatią. Ks. Twardowski od lat urzeka mnie optymizmem i uparcie przekonuje o pięknie świata, a Świetlickiego lubię za autentyczność i bezpretensjonalność w opisywaniu ludzkich stanów ducha. Trzeba też przyznać, że mój gust poetycki jest dość nacjonalistyczny. Po prostu nijak nie poruszają mnie utwory poetów, którzy nie piszą po polsku.

Jednak cała prostota, za którą cenię poezję współczesną, czynią ją trudną do oceny. Wiersze tradycyjne, posiadające rym i rytm, można łatwo zmierzyć i opisać. Określić typ strofy, oznaczyć układ rymów żeńskich i męskich, policzyć sylaby w każdym wersie. W przypadku poezji współczesnej zwykle te wyuczone w szkole metody na nic się nie zdają. Brak tradycyjnych sposobów obiektywnej oceny każe sobie postawić proste pytanie: czy mnie się to podoba? Czy autor rzeczywiście ma coś do powiedzenia, a może tak sobie napisał i liczy, że ktoś to kupi?

Tomasz Ososiński też lubi Herberta. Jestem tego pewna. Umiar, a nawet pewna powściągliwość jego "Pięciu bajek" są iście herbertowskie. Utwory zawarte w tym debiutanckim tomiku trudno nawet nazwać wierszami, to fragmenty poetyckiej prozy, w których autor stara się uchwycić zwyczajne chwile. Ososiński jest filologiem klasycznym i tłumaczem literatury łacińskiej i niemieckiej, nie dziwi zatem jego zafascynowanie klasyką. Poeta nie szuka jednak inspiracji w odległych epokach, interesują go rzeczy prozaiczne i przedmioty codziennego użytku. To chyba dobry moment, żeby postawić pytanie: o co chodzi poecie? Ososiński pokazuje nam inną stronę rzeczywistości, jej sentymentalno-poetycki wymiar. Jest w stanie dojrzeć niezwykła stronę wydarzeń, na które większość ludzi nie zwraca uwagi. Fascynuje go policjant oddający zatrzymanemu kierowcy dokument i samotne reklamy przed supermarketem. Autor pokazuje nam niecodzienną stronę codzienności i przekonuje, że to co widzimy, nie jest wcale takie oczywiste. A co ważniejsze, że każda - nawet najbardziej prozaiczna sytuacja - może być przyczynkiem do refleksji. Niektóre interpretacje mogą być zaskakujące, ale przecież to bajki, a w bajkach nic nie może być oczywiste.

Baśnie ukryte są zazwyczaj pod kamieniami. Im większy kamień, tym większą kryje baśń. Baśń jest bezładną bieganiną robaków czerniejących na tle sprasowanej trawy. 
Nie jest to tomik idealny, nie powala na kolana po pierwszych paru wersach. Trzeba jednak przyznać, że dzięki obrazowości i plastyczności tekstów Ososińskiego, chce się tych "Pięciu bajek" słuchać.


Za możliwość przeczytania tomiku dziękuję autorowi.

sobota, 20 lipca 2013

Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie?


Wyspa Pitcairn to zaledwie cztery kilometry kwadratowe na Oceanie Spokojnym, najdalej wysunięte terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii. Kiedyś na tej bezludnej wysepce wylądowali buntownicy z Bounty wraz z grupą porwanych tahitańskich kobiet i mężczyzn. Pierwsza gazeta z reszty świata dotarła tu w 1921 roku. Przez lata Pitcairn było uznawane za raj na ziemi. Kościół Adwentystów Dnia Siódmego (jedyny na wyspie) wydał nawet broszurkę zachwalającą bogobojny styl życia mieszkańców. W 2004 roku na tym wizerunku nie tyle pojawiła się rysa, co rozsypał się on w drobny mak. Na ławie oskarżonych zasiadło siedmiu mieszkańców, między innymi były burmistrz. Zarzucono im 55 przestępstw seksualnych, w tym gwałty na kilkuletnich dziewczynkach. Autor książki "Jutro przypłynie królowa", Maciej Wasilewski, był jednym z niewielu obcokrajowców, któremu udało się przedostać na wyspę.

Z Wasilewskiego będą ludzie. Ma te wszystkie cechy, jakie powinien posiadać dobry reporter. Potrafi dozować informacje tak, żeby jak najlepiej wprowadzić czytelnika do opisywanego świata. Pisze tyle, ile powinien i ani słowa więcej. Dostrzega detale istotne dla zrozumienia bohaterów i dobrze mu idzie budowanie napięcia. Całą historię poznajemy we fragmentach, ale ich kolejność nie jest przypadkowa. Równolegle z historią wyspy autor opowiada nam o losach Veroniki, która oczywiście nie jest Veroniką. Kobieta uciekła z wyspy i próbuje ułożyć sobie życie, ale patrząc na jej zachowanie w codziennych sytuacjach, szybko zdajemy sobie sprawę, jak bardzo poranioną ma duszę. Świetnie obrazuje to fragment o adopcji psa:

Veronika tuli szczenię do piersi.
- Zobacz, jaka śliczna, całkowicie zależna ode mnie. Nazwę ją Fifi.
- Ufa tobie.
- Jest zbyt łatwowierna. Je mi z ręki, a przecież mogłabym jej podać truciznę.
- Dlaczego miałabyś ją karmić trucizną?
- Przepraszam, nie złość się. Jestem taka głupia! Czasem miewam niestosowne myśli, tracę kontrolę. Mówię coś, a potem tego żałuję. W głębi serca czuję co innego. Gdybyś wiedział, ile mnie kosztuje bycie normalną...
No właśnie, po co krzywdzić zależne od nas bezbronne stworzenie? Veronikę krzywdzili, chociaż też była mała i bezbronna. Ciężko sobie nawet wyobrazić, jak musiały się czuć kobiety na wyspie. Zwykle jest tylko jeden oprawca, tutaj każdy mógł być zagrożeniem. W domu gwałcił kuzyn albo wuj, w szkole trzeba się było bać nauczyciela, a i po drodze do domu łatwo kogoś spotkać. Na Pitcairn są tylko cztery kilometry dróg, naprawdę nie ma dokąd uciekać. Wasilewski próbuje wniknąć nie tylko w psychikę ofiar, ale i oprawców. Kim byli? Jaką pozycję mili w społeczności? Jak proces zmienił ich życie? Autor dość surowo ocenia też udział Wielkiej Brytanii w całej sprawie, która gdyby mogła pewnie zamiotłaby całą aferę na Pitcairn pod dywan. Dość łagodne wyroki wzburzą nawet najbardziej miłosiernego czytelnika.

Pitcairneńczycy dostali obrońcę z urzędu. Został nim Paul Dacre. To on najprawdopodobniej namówił Garwooda do złożenia zeznań i okazania skruchy. Podobno było to tak:
- Ty dokonasz wyboru, Garwood. Możesz kiblować tu albo w Anglii. Wiesz, co się dzieje z amatorami dziecięcych spódniczek w Anglii?
- Powinieneś go posłuchać, Garwood. On chce uratować ci życie.
Gwałciciele nie byli tak łaskawi wobec swoich ofiar. Gdzieś na drugim biegunie jest postawa reprezentowana przez pewnego profesora matematyki na Uniwersytecie w Zurychu, który mówi: "To nie nasza sprawa. Uwarunkowania kulturowe". Wielu ludzi Zachodu szczyci się takim multikulturowym podejściem, trudno jednak nie mieć wrażenia, że czasem to tylko usprawiedliwienie umycia rąk i przyzwolenia na zło. Na szczęście autor "Jutro przypłynie królowa" nie wpada w pułapkę oceniania bohaterów, bardziej go interesuje, jak funkcjonuje społeczność po tym wszystkim. Nigdy nie ufano tu obcym, wielu uznało zeznające w procesie kobiety za zdrajczynie wspólnoty. Nie znajdziemy tu odpowiedzi na pytanie, czy wyspa może powrócić do normalności. Możemy się jedynie domyślać, że będzie to bardzo ciężkie zadanie. To ciągle tylko cztery kilometry kwadratowe lądu, który musi pomieścić zarówno oprawców jak i ofiary.

"Jutro przypłynie królowa" to też pytanie o naturę dobra i zła. Nie bez powodu w książce znajdziemy cytaty Jana Jakuba Rousseau i Rene Descartes'a. Autor zadaje pytanie, z którym od wieków zmagają się filozofowie: człowiek rodzi się z natury dobry czy zły? Społeczeństwo nas wypacza, czy to właśnie dzięki jego normom człowiek powstrzymuje instynkt, który karze krzywdzić? Czy pozostawieni samym sobie i naturze staniemy się dobrzy, a może jednak źli? Mieszkańcy Pitcairn mogli w końcu sobie stworzyć raj na ziemi, a zgotowali piekło. I wreszcie czym tak naprawdę jest dobro i zło? Czy to pojęcia uniwersalne? A może zależne od okoliczności i norm obowiązujących w danej społeczności? Czy fakt, że wśród Tahitańczyków kontakty seksualne z bardzo młodymi kobietami są normą może usprawiedliwiać to, co my nazywamy pedofilią? I wreszcie, czy ofiara żyjąca w społeczności, w której gwałt jest normą, cierpi mniej? Myślę, że prawda leży gdzieś pośrodku, a sama sytuacja na Pitcairn przypomina nieco to, co dzieje się z ludźmi w czasie wojny. Nagły brak norm w niektórych wyzwala najgorsze instynkty, okazuje się, że jedynym co powstrzymywało daną jednostkę przed mordem i gwałtem był strach przed karą. Ale są też i tacy, którzy będą ryzykować własne życie, żeby pomóc innym. Na wyspie też nie wszyscy gwałcili. Wasilewski porusza również kwestię obciążeń genetycznych. Wyspiarze są w końcu potomkami specyficznych ludzi, agresywnych i porywczych buntowników, z których wielu było kryminalistami. Z drugiej strony tahitańskie kobiety znane są z uległości. Do tego dochodzi kwestia małej puli genów, co sprzyja zaburzeniom psychicznym. Mimo to ciągle nie wszyscy gwałcili. Może wiec dobro i zło to tylko kwestia wyboru? Bo nie uwierzę, że człowiek (o ile oczywiście nie jest klinicznym przypadkiem socjopaty) nie ma w sobie na tyle empatii, czy też sumienia, które nie pozwoliłoby mu zauważyć, że gwałcona dziewczyna tego nie chce. Niektórzy z oskarżonych tłumaczyli się, że seks był dla nich jak jedzenie, byli głodni to brali, nie widzieli w tym niczego złego. Ale czy naprawdę nie widzieli strachu i upokorzenia w oczach tych dziewczynek? Mało co jest tak uniwersalne wśród przedstawicieli różnych kultur jak cierpienie. Po lekturze "Jutro przypłynie królowa" trudno nie zadawać sobie takich pytań i choćby już ten fakt czyni tę książkę wartą przeczytania.

źródło: czarne.com.pl

środa, 17 lipca 2013

Cuba libre. Notatki z Hawany


Kuba to tajemnicza wyspa. Niby możemy tam pojechać jako turyści, ale jakaś jej część pozostanie niedostępna. Gdzieś tam poza hotelowymi plażami toczy się życie mieszkańców, którzy codziennie zmagają się z niekończącą się rewolucją i kulejącą gospodarką. Istnienia tego świata można się tylko domyślać po wyblakłych plakatach nawołujących klasę robotniczą do podążania za wodzem i samochodach tak starych, że u nas byłyby już egzemplarzami zabytkowymi. W tym murze pojawił się jednak wyłom w postaci blogu Generacion Y prowadzonego przez Yoni Sanchez. Autorka ma talent do ogółu i metafory, niestety nie przykłada aż takiej wagi do szczegółów, a te są chyba dla zagranicznego czytelnika najważniejsze. Po przeczytaniu książki "Cuba libre. Notatki z Hawany", która stanowi wybór jej tekstów, trudno nie czuć lekkiego niedosytu.

Pokolenie Y to dzisiejsze trzydziestolatki, których imiona zaczynają się na tę rzadką w języku hiszpańskim literę. Nadawanie niezwykłych imion było bowiem jedyną oznaką buntu, na którą mogli pozwolić sobie ich rodzice. W dzieciństwie doświadczyli trudności, które miały być tylko przejściowe. Ich młodość przypada na periodo especial, czyli okres kryzysu po upadku Związku Radzieckiego, w którym brakowało nawet podstawowych produktów. Trudności rozciągnęły się na całe ich życie, a kartki na jedzenie i jego ciągły brak stały się jego częścią. Znużeni codzienną walką o przetrwanie i rozdźwiękiem pomiędzy informacjami przekazywanymi przez propagandę a ich powszednim życiem, coraz mniej wierzą w jakiekolwiek zmiany. Społeczeństwo kubańskie jest w relacjach Sanchez bierne i zniechęcone. Opisana rzeczywistość często przypomina tę z filmów Barei, ale wcale nie jest przy tym zabawnie. Reglamentowane produkty nie wystarczają, jedzenie trzeba kupować na czarnym rynku. W kraju są dwie waluty, w jednej wypłaca się pensje, a w drugiej robi zakupy. Oficjalnie nie wolno wyjeżdżać, ale większość młodych albo już wyjechała, albo planuje emigrację. W samych dyskusjach Kubańczyków w sieci nie byłoby niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że posiadanie komputerów do niedawna było zakazane, a z internetu w hotelowych lobby mogą korzystać tylko obcokrajowcy. Sanchez jest głosem tego pokolenia. Ma odwagę głośno powiedzieć: mamy dość! Nie chcemy już żadnych wodzów, dajcie nam normalnie żyć. Jeśli istnieją protest songi, to Yoani Sanchez stworzyła protest blog.

Ten głos niewątpliwie jest ważny dla Kubańczyków, wreszcie ktoś powiedział głośno to, o czym po cichu myśleli wszyscy. Sanchez bardzo sprawnie ubiera bolączki swojego narodu w szereg symboli i metafor. Trzeba przyznać, że jak na prozę, język autorki jest bardzo poetycki. Nie dziwią mnie liczne nagrody, jakie otrzymała za swoją pracę. Niektórych zaskakuje fakt, że ta żona i matka, absolwentka filologii hiszpańskiej, zdecydowała się powrócić z emigracji do kraju w tak opłakanym stanie. Wielu pewnie zarzuci jej przekreślenie przyszłości syna, który zamiast zdobyć porządną edukację na Zachodzie, musi teraz recytować komunistyczne slogany w kubańskiej szkole. Mnie to akurat nie dziwi wcale. Też nie jestem typem emigranta i nawet wiedząc, że gdzie indziej żyje się lepiej, pewnie wybrałabym powrót do domu. Tylko co z przeżyć Yoani przyda się zachodniemu turyście? Obraz życia Kubańczyków może nieco się wyostrzy, ale spora jego część cięgle pozostanie niewidoczna. Bo akurat faktu, że na Kubie nie ma wolności słowa i demokracji nikt tak naprawdę nie musi nam wyjaśniać. To wiemy niejako z góry. Czytelnikowi z zewnątrz najbardziej będzie przeszkadzał w "Cuba libre..." brak detali  dotyczących codzienności. Każda krótka notka pozostawi po sobie niedosyt i wrażenie zamglonego obrazu. Chcielibyśmy wiedzieć więcej o tym, co dla autorki jest oczywiste. Maciej Stasiński pisał o książce Sanchez na łamach "Gazety Wyborczej":

To nie są rozpalające ideologiczne manifesty, ale zapiski z dnia powszedniego, a mówią o rzeczywistości udręczonego kraju więcej niż sto demaskatorskich reportaży. 

Cóż, obietnica ta nie została do końca spełniona.

PS Na koniec mały prztyczek dla tłumacza i edytorów książki. Ja wiem, że nikt nie jest nieomylny, ale pracując zawodowo z tekstem, wypadałoby wiedzieć, że spadanie w dół to  pleonazm i - przynajmniej na naszej planecie - nie ma możliwości spadania w górę.

źródło: amazon.com

środa, 10 lipca 2013

Smutek prowincji


Małe, liche mieszkanie gdzieś na rosyjskiej prowincji. Z jednej strony zakład mleczno-drobiarski, z drugiej zakłady petrochemiczne, które nie tylko psują powietrze, ale i przesądzają o losie mieszkańców. Bo tylko tam można pracować. Jest jeszcze dom kultury, czasem pokażą coś ciekawego. Ale zwykle po pracy pije się wódkę. Dramatopisarz Nikołaj Kolada zna ten świat od podszewki. Urodził się w rodzinie pracowników sowchozu i sam zmagał się z alkoholizmem. Sztuka "Merylin Mongoł" powstała w 1989 roku, ale opowieść o prowincjonalnym poczuciu beznadziei wydaje się ponadczasowa.

"Merylin Mongoł" została pomyślana tak, żeby dać aktorom się wykazać. W roli głównej niezbyt rozgarniętej, uczuciowej i tęskniącej za lepszym życiem Olgi zobaczymy (nomen omen) Olgę Sarzyńską. Pierwszy raz widziałam ją na deskach teatru i chyba nie zapomnę tej roli. Całkowicie mnie przekonała jako ta zagubiona trzydziestolatka z mentalnością i marzeniami nastolatki. Dalej jest już tylko lepiej. W rolę siostry Olgi, alkoholiczki Inny, wcieliła się Agata Kulesza. Jej bohaterka ani razu nie jest w tej sztuce trzeźwa i aktorka radzi z tym sobie wyśmienicie. Najbardziej zabawną, ale i jakże prawdziwą, jest postać Miszy (Marcin Dorociński), sąsiada i kochanka Olgi, który po scenie przechadza się w dresowych spodniach i klapkach. Patrząc na Miszę, ciężko nie mieć wrażenia, że już gdzieś się go widziało. Po co im ten romans? Tego do końca nie wiadomo. Miszy nudziło się z ciężarną żoną, Olga specjalnie nie protestowała. W końcu coś trzeba robić. Życie tej trójki zmieni przybycie nowego lokatora, inteligenta Aleksego (Dariusz Wnuk). A może to prowincja zmieni Aleksego?

Czy to wszechobecne poczucie beznadziei może być zaraźliwe? A może tylko wydobywa z człowieka prawdziwą naturę? Aleksy czuje się lepszy, bo jest wykształcony, ma pracę na wyższym stanowisku i czyta książki. Widział też trochę świata, nie to co ci prowincjusze. Na początku chce ich zmienić, zreformować ich życie, pokazać właściwą drogę. Czy rzeczywiście jest jednak od nich lepszy? A może to całe wrażenie wyższości jest tylko iluzją, a Aleksy niczym nie różni się od nowych towarzyszy? Ta sztuka to nie tylko rozpaczliwy krzyk rosyjskiej prowincji, ale i pytanie o kondycję człowieka. Wykształcenie i obycie Aleksego nie jest przecież lepsze od przymiotów ducha i na pewno dużo mniej warte niż dobre serce niezbyt inteligentnej Olgi. Jego przybycie nie jest w stanie niczego zmienić. Stagnacja już dawno obezwładniła tu wszelkie marzenia. W głębi duszy mieszkańcy wiedzą, że nigdy nie znajdą w sobie odwagi, żeby wyjechać. Nawet nadzieje na koniec świata okażą się złudne.

Bogusław Linda wyreżyserował naprawdę zgrabne widowisko. I do tego całkowicie w swoim stylu. Świat w "Merilyn Mongoł" jest twardy i bezwzględny, reżyser wcale nie próbował uniknąć przemocy i wulgaryzmów. Spektaklowi nie można odmówić autentyczności. Dodatkowym atutem jest muzyka z iście rosyjską duszą.

źródło: teatrateneum.home.pl

piątek, 5 lipca 2013

"Człowiek ze stali" i "Tylko Bóg wybacza"


Człowiek ze stali 

Odświeżenie historii o Supermanie to nie lada wyzwanie, ciężko bowiem o bardziej anachronicznego superbohatera. W dzisiejszym kinie stroni się od pokazywania przybyszy z kosmosu jako istot do złudzenia przypominających ludzi, a jednostki o nadprzyrodzonych zdolnościach wolimy tworzyć na skutek eksperymentów genetyczny lub rozwoju nauki i techniki, aniżeli importować je z Kryptona. Co więc zrobić z facetem, który nosi czerwone majtki na obcisłych legginsach i pelerynę w tym samym kolorze? A na domiar złego jego jedyną transformacją, która uniemożliwia odkrycie prawdziwej tożsamości, jest zdjęcie okularów i zmiana fryzury? Czy taka postać skazana jest na wegetację w bajkach dla najmłodszych? Twórcy filmu "Człowiek ze stali" (nie wiem, czy w tym wypadku zmiana polskiego tytułu nie byłaby zasadna przez oczywiste i całkiem nie na miejscu skojarzenia z Wajdą) podjęli wyzwanie i zaczęli całkiem nieźle. Na początku pozbyli się tych przeklętych majtek.

źródło: filmweb.pl

Film zaczyna się naprawdę dobrze. Trudno nie docenić wysiłków scenarzysty i reżysera, żeby uczynić z "Człowieka ze stali" prawdziwe kino science-fiction. Pokusili się oni o dopisanie części historii, która wyjaśnia, jak Kal-El (Henry Cavill), bo tak naprawdę nazywa się Clark Kent, znalazł się na naszej planecie. Dowiadujemy się, jak doszło do zagłady Kryptona i dlaczego rodzice zdecydowali się wysłać Kal-Ela do odległej galaktyki. Kryptończycy okazują się ludem dobrze rozwiniętym, ale przy tym ekspansywnym i nastawionym na podbijanie nowych lądów. Katastrofę planety przeżyje jednak tylko kilku z nich, poza małym Kale-Elem wśród ocalałych znajdzie się największy wróg jego ojca - generał Zod (Michael Shannon). Wszystko to budzi nadzieję na kompletnie nowe spojrzenie na postać Supermana. Niestety nic takie nie nastąpi. Żeby przekonać się dlaczego, warto przyjrzeć się osobom reżysera i scenarzysty filmu. Zack Snyder ma na swoim koncie takie filmy jak "Świt żywych trupów", "300" czy "Sucker Punch", natomiast David S. Goyer jest autorem m.in. scenariusza do trylogii "Blade. Wieczny łowca" i "Ghost Rider". Ci panowie zdecydowanie nie znają umiaru i nie poprzestaną na skromnym Sci-Fi. Metropolis będzie musiało wylecieć w powietrze. Trzeba przyznać, że efekty specjalne są przy tym naprawdę dobrej jakości. Nie oszczędzano też na aktorach, biologicznego ojca Kal-Ela gra Russell Crowe, a przybranego - Kevin Costner. W rolę Lois Lane wcieliła się nominowana ostatnio do Oscara Amy Adams. Wszystko to jednak psuje zamiłowanie panów Snydera i Goyera do przesady i patosu. Wypowiadane kwestie oraz muzyka, jakie towarzyszą walce Supermana z generałem Zodem o Ziemię (a właściwie o Stany Zjednoczone, bo pomiędzy tymi dwoma postawiono w filmie znak równości) o wiele bardziej pasowałyby do dramatu wojennego. Naprawdę nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że zaraz usłyszę amerykański hymn!

Kolejnym uczuciem, które może nam towarzyszyć podczas seansu jest klasyczne deja vu. Gdzieś już to wszystko widzieliśmy. Recenzenci wskazują na różnorakie źródła inspiracji w kwestiach stylistyki czy rozwiązań fabularnych, ale mój wychowany na japońskim anime mózg od razu pomyślał o jednym. Planeta zamieszkała przez rasę wojowników została zniszczona, kilku z nich udało się jednak przeżyć, przybywają na ziemię i chcą zniszczyć ludzkość. Na ich drodze stanie jednak przedstawiciel własnego gatunku, wychowany od małego wśród ludzi. Najeźdźcy wyglądają jak ludzie, ale są od nich o wiele silniejsi, a walcząc dokonują zniszczeń na pół planety. No sami powiedzcie, czy to nie brzmi jak opis walki Goku z Vegetą i Nappą w "Dragan Ball"?



Tylko Bóg wybacza

Wielu widzów zapewne spodziewało się, że najnowszy film Nicolasa Windinga Refna będzie czymś w rodzaju sequela albo kontynuacji "Drive", zwłaszcza że w jednej z głównych ról znów pojawił się Ryan Gosling. To raczej obraz gdzieś pomiędzy "Drive" a "Valhallą: Mrocznym wojownikiem". Jeszcze bardziej mroczny, brutalny i pełen niedomówień. Refn nie lubi wyjaśniać widzom, skąd jego bohaterowie wzięli się w miejscu akcji, ani co nimi kierowało. Ten brak detali sprawia wrażenie zawieszenia w próżni. Refna fascynuje zło i brutalność w czystej postaci, a te nie potrzebują powodów, po prostu są. Ta niewidoczna siła popycha bohaterów ku samozniszczeniu. Reżyser świetnie trafił w miejsce akcji, trudno bowiem o miasto, które byłoby jednocześnie fascynujące i przerażające w równym stopniu jak Bangkok. Ojcowie sprzedające nastoletnie córki turystom? Tu to przecież codzienność.

źródło: filmweb.pl

Bohaterem filmu jest Julian (Ryan Gosling), który poza prowadzeniem klubu bokserskiego zajmuje się handlem narkotykami. Bohater to iście goslingowski, może trochę mniej twardy niż jego wcześniejsze kreacje, ale w ten sam intrygujący sposób łączący brutalność z bezradnością i zagubieniem. Ciężko nazwać go pozytywnym bohaterem, ale trudno też mu nie kibicować. Julian ma swoje granice, a od strzału w tył głowy woli walkę na pięści. Tego samego nie można powiedzieć o Billym (Tom Burke), starszym bracie bohatera. Billy nie walczy ze swoim demonem, a pozwala mu się wyszaleć. Nie trzeba długo czekać, aż brutalna natura doprowadzi bohatera do śmierci. Mężczyzna ginie z rąk ojca zamordowanej przez siebie nastoletniej prostytutki. Po jego śmierci wkroczy na scenę chyba najbardziej fascynująca bohaterka, czyli świetna Kristin Scott Thomas w roli matki bohaterów. Jako podstarzała i władcza kobieta wamp aktorka udowadnia swoją wszechstronność. Nieznoszący sprzeciwu charakter granej przez nią postaci nie zostawia wiele miejsca innym bohaterom. Nie jest to też postać jednoznaczna. Okrutna ale kochająca matka czy zręczna manipulatorka wykorzystująca swój wpływ na Juliana? Niektórzy doszukują się tu motywu Edypa  i pewnie słusznie, bo stosunki pomiędzy Crystal a Julianem dalekie są od normalnych. Matka bohatera to kolejna postać, którą zniszczy własna natura. Crystal będzie miała równie nieustępliwego przeciwnika, policjanta Changa (Vithaya Pansringarm). Spodziewacie się pełnego cnót stróża prawa, któremu można kibicować? Nic z tego. Owszem, Chang jest całkowicie oddany sprawie, ale nie przebiera w środkach. Sprawiedliwość wymierza jednym celnym cięciem samurajskiego miecza. Warto jeszcze wspomnieć o muzyce. Ścieżka dźwiękowa nie jest tak dobra jak w "Drive". Tak naprawdę w wielu scenach panuje kompletna cisza. Jednak kiedy już jakieś dźwięku się pojawiają, są tak sugestywne, że aż ciarki przechodzą po plecach.

Nie będę nikomu polecała tego filmu. Refna po prostu trzeba lubić. Prawdopodobnie trzeba być też lekko skrzywionym i odczuwać niezdrową ciekawość, która każe zgłębiać najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy, żeby docenić kino tego reżysera. Możliwe też, iż wielu widzów powie po seansie, że "Tylko Bóg wybacza" to niezrozumiały bełkot albo wytwór chorego umysłu. Pewnie nawet po części przyznam im rację, ale i tak nie powstrzyma mnie przed obejrzeniem kolejnych filmów Nicolasa Windinga Refna.