środa, 24 grudnia 2014

Mieszkańcy ziemi niczyjej

Zanim cokolwiek napiszę o Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją, należy pewną rzecz wyjaśnić: w tej książce nie ma ani jednego Aborygena. Sven Lindqvist może i podróżuje przez Australię ich śladami, ale nie po to, żeby z nimi rozmawiać. Co najwyżej obserwuje rdzennych mieszkańców kontynentu z bezpiecznej odległości, a z jego relacji podróżniczej więcej dowiemy się o geografii niż o ludziach. Jeśli nie jesteście specjalnie zainteresowani geologią i botaniką, możecie spokojnie te strony przekartkować. Rozumiem, jaka przyświecała mu idea, chciał po postu potraktować australijską ziemię z taką samą powagą i szacunkiem, z jakim podchodzą do niej Aborygeni. Efekty są jednak dalekie od interesujących. Ciekawie robi się dobiera, gdy autor sięga do źródeł z czasów, gdy biały człowiek dopiero co postawił stopę na najmniejszym kontynencie świata. 

Lindqvist przeplata swoją relację z podróży cytatami z historycznych materiałów i swoimi przemyśleniami na ich temat, przez co książka ma nie tyle charakter reportażu, co przypomina raczej Lapidaria Ryszarda Kapuścińskiego. To naprawdę świetny przekrój całej buty, ignorancji i okrucieństwa białego kolonizatora. Momentami tak absurdalnych, że aż zakrawających na czarny humor. No bo jak ocenić podróżnika, który nie potrafi w niegościnnym klimacie znaleźć niczego do jedzenia i na tej podstawie dochodzi do wniosku, że Aborygeni to kanibale, po czym wybija całe plemię? Tysiące ludzi straciło życie tylko przez głupotę i nieporadność takich jak on. Jak ocenić piewców cywilizacji, którzy z braku białych kobiet masowo gwałcili Aborygenki? Jak nie uśmiechnąć się z powodu oburzenia przedstawicieli wyższej rasy, którzy nie mogli zrozumieć, jak ci dzikusi mogą wychowywać dzieci bez bicia? Autor Terra nyllius ma nosa do wyłapywania takich smaczków. Dla większości białych końca XIX i początku XX wieku Aborygeni nie byli ludźmi, a jeśli nawet byli to tylko gatunkiem niższego rzędu. Pierwotną formą człowieczeństwa. Uważano to wtedy za naukowo potwierdzony fakt. Pierwszych, którzy odważyli się przeciw temu stwierdzeniu buntować, uznawano za wariatów. Masowe przesiedlenia, odbieranie mieszanych dzieci czarnym kobietom, obozy internowania - tak przez dziesiątki lat wyglądała rzeczywistość rdzennych mieszkańców Australii. Nawet jeśli istnieli biali, którzy nie chcieli zrobić im krzywdy (np. misjonarze), to i tak nie uznawali oni kulturowej tożsamości Aborygenów, którzy mieli być ludem zacofanym, pozbawionym historii i pogańskim. Nikt nawet nie zaprzątał sobie głowy rozróżnianiem ludów i języków Australii. Lindqvist opisuje tę kulturową ignorancję białego człowieka wobec rdzennych ludów całego świata z nieskrywaną drwiną: 
Kiedy byłem mały, uczono mnie, żeby do każdego dorosłego mężczyzny zwracać się "wujku". W tamtych czasach nikogo to nie dziwiło i nikt nie podejrzewał, że wszyscy dorośli mężczyźni są braćmi mojego ojca, a moja babcia uprawiała grupowy seks.     Moja babcia należała do stowarzyszenia misyjnego Betania, którego członkowie zwracali się do siebie "bracie" i "siostro". Również i w tym przypadku było oczywiste, że nie uprawia się tam grupowego seksu.                                                                           Lecz gdy zamożny amerykański przedsiębiorca Lewis Henry Morgan zaobserwował, że niektórzy północnoamerykańscy Indianie mówią do siebie "bracie" i "siostro" , otwarły się przed nim nowe, interesujące horyzonty myślowe. Być może, fantazjował Morgan, jest to pozostałość wcześniejszego stadium rozwoju, kiedy to cała generacja mogła składać się z biologicznych sióstr i braci, ponieważ ich rodzice żyli w małżeństwach grupowych i uprawiali grupowy seks. 
Wielu pewnie chciałoby wierzyć, że takie podejście należy do zamierzchłej przeszłości. Ot, jedna z wielu czarnych kart historii. Jak inkwizycja czy holocaust. Dziś już nikt nie użyje słowa dzikus, nie pozwala na to poprawność polityczna. Ale ja wciąż dostrzegam to poczucie kulturowej wyższości w niezliczonych reportażach i artykułach niedzielnych podróżników i celebrytów, którzy pochylają się nad mieszkańcami Trzeciego Świata jak nad porzuconym szczeniaczkiem. Nawet nie przyjdzie im do głowy, że można by tych ludzi zapytać o zdanie. Po co? Przecież oni wszyscy na pewno chcieliby żyć tak jak my w Europie, tylko może jeszcze o tym nie wiedzą. Pierwszy Świat wciąż grzeszy tą samą pychą, która doprowadziła do niemal całkowitego wyniszczenia rdzennej ludności Australii. 

Lindqvist, zapewne dla nadania książce powagi, męczy czytelnika powtarzaniem co jakiś czas pytań o moralną i finansową odpowiedzialność za wydarzenia z przeszłości. Czy rząd Australii powinien jakoś zrekompensować Aborygenom dawne krzywdy? To jedno z pytań z gatunku o aborcję. Wszyscy zainteresowani już dawno mają swoje zdanie, którego nie zmienią, choćbyśmy mieli o danej kwestii dyskutować do końca świata i jeden dzień dłużej. Opinie w takich sprawach są bowiem skutkiem, a nie przyczyną. Wynikają po prostu z tego, kim jesteśmy, jak się wychowaliśmy, które poglądy uznaliśmy za swoje. Dyskusje o zrekompensowaniu rdzennej ludności dziesiątek lat cierpień są zatem jak dyskusje o aborcji. Efektowne, ale jałowe. Jeśli nastroje społeczne i opinie w tych sprawach kiedyś się zmienią, to będzie to raczej skutek zwykłej zmiany pokoleniowej. I na pewno nie stanie się to z dnia na dzień. Nie oszukujmy się, wszyscy jesteśmy dziećmi naszych czasów i myślimy przeważnie to, co w tych czasach zwykło się myśleć. Jeśli nawet wydaje nam się, że mamy do wyboru dwa skrajne stanowiska, to są to tylko te dwa stanowiska, które w danym momencie nasza cywilizacja uznała za możliwe do zaakceptowania. 


piątek, 12 grudnia 2014

Sudan wstrzymuje oddech

Niektórzy reporterzy lepiej sobie radzą z opisywaniem ogółu. Pomijają detale, żeby wyciągnąć na światło dzienne szerszy obraz sytuacji. Robił tak chociażby Ryszard Kapuściński, choć nie wszyscy pochwalają to podejście. Inni unikają podsumowań i uważają, że bohaterowie powinni przemawiać sami za siebie. Taki styl charakteryzuje choćby twórczość Jacka Hugo-Badera czy Wojciecha Tochmana. Konrad Piskała, autor reportażu Sudan. Czas bezdechu, zdecydowanie lepiej radzi sobie z tym drugim sposobem pisania. Choć książka nie jest idealna, w jego twórczości widać wiele cech, które powinien mieć dobry reporter. Piskała nie skupia się na sobie, a na otaczającym go świecie. Dostrzega istotne detale i - co chyba najważniejsze - nie boi się ludzi. Lubi z nimi przebywać,  nie ucieka po skończonej pacy do hotelu dla białych. Powiem nawet więcej, autor nie traktuje opisywanego świata i jego mieszkańców z góry, jest nimi wyraźnie zafascynowany, nie zadowalają go też uproszczone na potrzeby zachodniego świata odpowiedzi. To w dzisiejszych czasach rzadkie cechy i trzeba je docenić.

Kiedy Konrad Piskała wybrał się w swoją podróż, Sudan oficjalnie był jeszcze jednym państwem. Choć tak naprawdę zawsze istniały dwa Sudany.  Pustynny kraj na północy zamieszkany głównie przez muzułmanów, w którym mówi się po arabsku, i chrześcijańskie czarne południe. Dwa ogromne kraje z zastanawiająco małą liczbą ludności. Dla ludzi z południa tamci z północy to Arabowie. Południe różni się nawet fauną i florą, to tam zobaczymy krajobrazy rodem z Pożegniania z Afryką. Krainę zamieszkują Dinkowie i Nuerowie oraz wiele mniejszych grup etnicznych, które łączy chyba tylko nienawiść do północy. W czasach szariatu wszyscy tu byli obywatelami drugiej kategorii. Teraz już nawet nie chcą mówić po arabsku, wolą angielski. Konflikt dodatkowo zaognia leżący pomiędzy północą a południem pas roponośny. 

Autor rozpoczyna podróż w Wadi Halfie, przy granicy z Egiptem. Kieruje się do Chartumu, żeby w końcu udać się na południe. Dociera do Dżuby, a potem aż do Ugandy. Ma sporo szczęścia, ten kraj to w końcu tykająca bomba, a prawo istnieje tam tylko na papierze. Piskała trafia też na dobrych rozmówców. Same rozmowy z siostrą Teresą Roszkowską i Świerczyńskimi wystarczyłyby na całą książkę.  Choć oczywiście ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że opieranie się na relacjach mieszkających w danym miejscu Polaków to droga na skróty. Piskała często też korzysta z wypowiedzi pracowników organizacji pozarządowych, żeby zapisać słowa krytyki. Autor wybrnął w ten sposób z konieczności zaznaczenia kontrastu, który uderza wielu podróżników odwiedzających Czarny Ląd. Z jednej strony jest tam magią, która ich przyciągnęła. Ludzka gościnność, lokalne zwyczaje, piękno przyrody. A z drugiej nie sposób przecież przemilczeć wszechobecnej biedy, korupcji czy - jak w tym choćby przypadku - zmuszania małych dziewczynek do małżeństwa. 

A teraz o słabościach. Te pojawiają się natychmiast, kiedy autor z poziomu opisu próbuje wejść na poziom metafory. Mogłabym go nazwać mistrzem złych porównań, niektóre szczerze mnie rozbawiły. Oto kilka przykładów:
Port się przybliża, wolno sunie w naszą stronę. (...) Wszystko jest nieprzezroczyste, naturalnie mętne. W przedziwny sposób powyginane, niczym prażona kukurydza. 
Teraz też słyszę w sudańskim hoteliku miarowe oddechy, kobiece westchnienia i uderzenia bioder o pośladki, które w tej muzułmańskiej ciszy są jak bicie kościelnych dzwonów.  
Kassala była tego dnia jak dźwięk pękającego arbuza.  

Nie. Port nie jest jak prażona kukurydza, a biodra nie biją o pośladki jak kościelne dzwony. Po prostu. Ogry są jak cebula, a nie jak tort. Proszę próbować dalej, bo jest już naprawdę nieźle.  




PS Nad książką pracowały redaktorka i dwie korektorki, a żadna z nich nie zna pięknego wskaźnika zespolenia nie tylko, lecz także. Szczerze polecam fanpage założony przez jego wielbicieli. 

czwartek, 4 grudnia 2014

Anime z wyższej półki

Showa Monogatari


W Stanach Zjednoczonych Afroamerykanie walczą o prawa obywatelskie, w zamachu ginie prezydent Kennedy. Trwa Sobór Watykański II, w czasie którego umiera papież Jan XXIII. W Polsce, pod rządami Gomułki, fabryka w Ursusie świętuje wyprodukowanie stutysięcznego ciągnika. Zespół The Beatles właśnie wydał debiutancki album, a na ekrany kin wchodzi Kleopatra z Elizabeth Taylor i drugi film o Jamesie Bondzie. Który mamy rok? 38. rok ery Sōwa oczywiście (czyli 1963). W Japonii wiele się zmienia, uruchomiono szybką kolej, a w następnym roku kraj ma być gospodarzem Igrzysk Olimpijskich. Co pewnie zaskoczy tych, którzy japońską animację mają za twór dość nowy, w telewizji można już oglądać anime, choć odbiorniki są jeszcze zwykle czarno-białe. Nie są to jakieś początki. Za pierwszą japońską animację uznaje się w końcu obraz Katsudō Shashin powstały między 1907 a 1911 rokiem. Ale to właśnie w latach sześćdziesiątych anime przebiło się do szerszej publiczności, wtedy też ukuto termin, którym dziś określa się ten gatunek. Hitem 1963 roku był Astro Boy, opowieść o robocie stworzonym przez Ministerstwo Nauki, który żyje razem z ludźmi. Astro Boy do tej pory jest rozpoznawalną postacią, a serial o nim był kilkakrotnie odświeżany. Dużą popularność zdobyło też anime Eightman, pierwsza opowieść o superbohaterze-cyborgu, który prawdopodobnie jest pierwowzorem RoboCopa.



W tych ciekawych czasach osadzona jest akcja serialu Showa Monogatari. To historia zwyczajnej rodziny Yamazakich. Tokio się zmienia i wiadomo już, że tradycyjny sposób życia wkrótce odejdzie w zapomnienie. To oczywiście powoduje międzypokoleniowe konflikty. Ojciec liczy, że najstarszy syn przejmie jego mały warsztat. Ale Taichi jest studentem politechniki i marzy mu się raczej kariera w dużej korporacji. Ojciec nie potrafi też znaleźć wspólnego języka z córką Yuuko, która chodzi do liceum i właśnie się zakochała. Matka i babcia zajmują się domem, a całą historię poznajemy z perspektywy najmłodszego syna Kouheia. Twórcy tego anime włożyli naprawdę dużo pracy, żeby odtworzyć życie codzienne w Japonii lat sześćdziesiątych. Pieczołowicie odtworzyli też samo Tokio. Miejsca, w których spotykają się bohaterowie, są wzorowane na prawdziwych, a po napisach końcowych możemy poznać ich historię. W anime wykorzystano też autentyczne zdjęcia i muzykę z epoki. Jeśli coś w tym anime nie zachwyca, to jest to animacja postaci, co wynika zapewne z niezbyt wysokiego budżetu. 




Sky Crawlers



Film tylko z pozoru wojenny, więcej niż akcji jest w nim bowiem pytań o miejsce człowieczeństwa w świecie, który nie może i nie chce zrezygnować z konfliktów zbrojnych. Świat przedstawiony przypomina nieco nasz z końca dwudziestego wieku, coś się tu jednak zmieniło. Prowadzenie wojen przejęły dwie prywatne firmy, które do walk wykorzystują zmodyfikowane genetycznie dzieci (kildren). Dzięki temu zwykli ludzie mogą nadal oglądać konflikty w telewizji, ale nie muszą już ponosić związanych z nimi strat. Takim właśnie kildren jest bohater filmu Yuuichi Kannami. Chłopak przybywa do bazy wojskowej na prowincji. Nie ma wspomnień, nie ma tożsamości. Pozostało mu jedynie wrażenie, że gdzieś już widział dowódcę oddziału Suito Kusanagi. Świat bohaterów jest pusty i zimny, rytm życia wyznaczają im codzienne obowiązki w bazie i podniebne bitwy. Zostali stworzeni, żeby brać udział w walkach i ginąć. Nie udało się jednak usunąć z nich tego ludzkiego pierwiastka, który każe pytać o sens własnej egzystencji i szukać kontaktu z drugim człowiekiem. Grafika jest zdecydowanie jedną z mocniejszych stron tego anime, a że rzecz dzieje się w Europie, zobaczymy tu nawet Pałac Kultury i krakowską starówkę. Film powstał na podstawie popularnej serii powieści Mori Hiroshiego. 


List do Momo



Najbardziej bajkowa, ale wcale nie najmniej poważna produkcja w tym zestawieniu. Film porusza bowiem ważny i bolesny temat - radzenie sobie ze śmiercią bliskiej osoby. List do Momo powstawał przez długich siedem lat. Odpowiadał za niego Hiroyuki Okiura, który w swoim dorobku ma między innymi animację Akiry i stworzenie projektów postaci do Ghost in the Shell. W efekcie otrzymaliśmy dwugodzinną animację dopracowaną tak pod względem technicznym, jak i fabularnym. Twórcy dołożyli też wszelkich starań, żeby widz na końcu rzewnie się popłakał. Ale od początku... Po śmierci ojca Momo wyprowadza się wraz z matką do jego rodzinnego miasta na wyspie. Dziewczynka nie jest zachwycona i chętnie wróciłaby do Tokio. Po ojcu zostały jej tylko wspomnienie ostatniej kłótni i niedokończony list, który składa się zaledwie z dwóch słów: Droga Momo. Na domiar złego na strychu nowego domu Momo zamieszkały trzy duchy, które widzi tylko ona. Stwory są niezdarne, źle wychowane i samolubne, ale ostatecznie okażą się pawdziwm darem niebios. Nie są zresztą jedynymi zjawami w mieście. Mnogość dziwacznych duchowych bytów to w końcu znak rozpoznawczy japońskiej animacji. 


Monster



Monster nie jest typowym przedstawicielem gatunku, nazwałabym go raczej kryminalnym dramatem psychologicznym w wersji animowanej. Z Japonią łączy go tylko postać głównego bohater, który i tak od lat mieszka w Niemczech. Nie znajdziemy tu typowych dla anime rozwiązań fabularnych (może poza znaczącymi wydarzeniami z dzieciństwa), nie będzie też nadnaturalnych zjawisk. Rzecz dzieje się pod koniec lat osiemdziesiątych w Düsseldorfie. Młody i niezwykle utalentowany chirurg, doktor Tenma, ma przed sobą obiecującą karierę, a jego narzeczoną jest córka dyrektora szpitala. Nasz bohater nie zamierza jednak iść do celu po trupach. Kiedy pewnego dnia do szpitala trafia ważny polityk, doktor Tenma decyduje się operować najpierw ciężko rannego chłopca, którego przywieziono razem z siostrą chwilę wcześniej. Zostaje za to zdegradowany, ale i tak jest pewny słuszności swego wyboru. Sprawy się komplikują, gdy rodzeństwo znika bez śladu, a dyrekcja szpitala zostaje zamordowana. Podejrzenia padają na Tenmę, nie ma jednak dowodów jego winy. Doktor wraca do pracy i powoli zapomina o całej sprawie. Będzie jej jednak musiał stawić czoła po latach, kiedy miastem wstrząśnie seria zagadkowych morderstw starszych małżeństw. Tenma w końcu zrozumie, że uratował potwora. Chyba jedyną wadą tej serii jest jej długość. O ile Monster na początku trzyma w napięciu i nie pozwala się oderwać, o tyle gdzieś w połowie serialu tempo nieco zwalnia. Scenarzyści zdecydowanie za bardzo odchodzą tutaj od wątku głównego na rzecz pobocznych, przez co niektórzy widzowie mogą poczuć się znudzeni. Skrócenie o kilka odcinków wcale by tej świetnej serii nie zaszkodziło. Momentami możemy mieć też wrażenie, że oglądamy kolejną wersję Ściganego, a to głównie za sprawą irytującego inspektora Lungego, który koniecznie chce być bardziej uparty niż Tommy Lee Jones i podąża za Tenmą nawet wtedy, gdy wszystko już wskazuje na jego niewinność. 


Aoi Bungaku Series



Jedynym, co łączy poszczególne części tej serii, jest fakt, że powstały na podstawie kanonu japońskiej literatury. Za ekranizację każdej z sześciu odpowiedzialny był inny zespół. We wszystkich jednak poziom animacji jest równie wysoki. Chociaż wersje animowane podobno różnią się nieco od pierwowzorów, i tak jest to świetna okazja, żeby lepiej poznać japońską kulturę, nie tylko tą popularną. Zwłaszcza że żadna z tych powieści nie została wydana w Polsce. Pierwsze cztery odcinki poświęcono Końcowi człowieczeństwa Osamu Dazaiego. Bohaterem jest nieprzystosowany do społeczeństwa młody człowiek bez wyraźnego celu w życiu, który zapewne ma wiele wspólnego z samym autorem. Pisarz słynął z buntowniczej postawy, a w 1948 roku popełnił samobójstwo. Tytuł drugiej opowieści - Las skryty pod gałęziami wiśni w pełnym rozkwicie - zapowiada nieco inny, bardziej baśniowy klimat. Bohater powieści Anga Sakaguchi, choć jest bandytą, boi się kwiatów wiśni. Uważa, że przynoszą nieszczęście. Shigemaru doskonale wie, że to co piękne może być zabójcze. Tak jak jego miłość do pięknej, cynicznej i bezwzględnej Akiko. Z kolei Kokoro jest ekranizacją jedynie części powieści Sōsekiego Natsume poświęconej młodości bohatera. Sensei postanawia w niej udowodnić przyjacielowi, że życie może być przyjemne, a ludzie - życzliwi. W czwartej opowieści wracamy do Osamu Dazaiego, tym razem w nieco mniej pesymistycznym wydaniu. Biegnij, Melosie to opowieść o zmaganiu pewnego pisarza z greckim mitem i własną przeszłością. Ostatnie dwa odcinki poświęcono odpowiadaniom Ryūnosukego Akutagawy, znanego przede wszystkim jako autora Rashōmon, na kanwie którego powstał słynny film Akiry Kurosawy. Pajęcza nić  to historia bezwzględnego zabójcy, którego spotka zaskakująca nagroda za to, że postanowił kiedyś nie zabijać pająka. Piekieł wizerunek niezwykły opowiada natomiast o artyście zatracającym się dla sztuki. 


Millenium Actress



Historia zapomnianej gwiazdy japońskiego kina, która od trzydziestu lat żyje w odosobnieniu. Już sama podróż przez jej życie, od czasów drugiej wojny światowej aż do współczesności, byłby wystarczająco interesująca, żeby polecić ten film. Reżyser i scenarzysta Satoshi Kon na tym jednak nie poprzestał. Jego niezwykły sposób narracji zupełnie zmienia sposób odbioru Millenium Actress. Oto dziennikarz Genya Tachibana przybywa do posiadłości Chiyoko Fujiwary, żeby przeprowadzić z nią wywiad. On i jego operator zostają wciągnięci we wspomnienia aktorki i stają się uczestnikami wydarzeń z przeszłości. 

Grobowiec Świetlików




Taka lista nie może się obejść bez chociaż jednej produkcji studia Ghibli, ale przynajmniej wyeliminowałam filmy Hayao Miyazakiego, o którym jest w końcu osobny wpis. Grobowiec świetlików powstał na podstawie biograficznej powieści Akiyukiego Nosaki i jest świetnym dowodem na to, że los jednostki wzrusza bardziej niż śmierć milionów. Film można odbierać jako antywojenny manifest, nie ma on jednak niczego wspólnego z nachalną propagandą. To prosta historia dwójki dzieci, które starają się przerwać w czasie II wojny światowej. 




Rainbow: Nisha Rokubou no Shichinin



Rainbow to mocny zawodnik w tym zestawieniu. Anime bardzo męskie i życiowe zarazem. Pewnie wielu oglądającym przywodzi na myśl polski film Symetria. Rzecz dzieje się w latach pięćdziesiątych, czasie niełatwym dla dotkniętego wojną japońskiego społeczeństwa. Mamy tu biedę, sieroty i niechciane dzieci, często porzucone jako pamiątki po stacjonujących w kraju amerykańskich żołnierzach. A także kilku sadystów i zboczeńców. Przeciwwagą dla tego okrutnego świata dorosłych jest przyjaźń, jaka rodzi się pomiędzy grupką chłopców dzielących celę w zakładzie poprawczym. Nie jest to jednak niewinne dziecięce przywiązanie, jak choćby w przypadku bohaterów Grobowca świetlików, a męska przyjaźń, która zaczyna się od porządnego obicia facjaty. Dużym plusem jest przemyślana fabuła i konsekwentnie budowane napięcie. Z czasem rozwijają się relacje pomiędzy bohaterami, a my dowiadujemy się o nich coraz więcej. A może to oni dowiadują się coraz więcej o sobie? Czasem trochę za dużo tu patosu i być może znajdą się osoby, którym Rainbow nie przypadnie do gustu, ale i tak warto spróbować. Ja tam uroniłam łezkę podczas seansu, bo to po prostu piękna historia. Panie też na pewno znajdą w tym anime coś dla siebie, choćby Anchana. 

wtorek, 18 listopada 2014

Pewnego razu na Dzikim Wschodzie


W programie tegorocznego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków znalazła się dość nietypowa sekcja, która miała zapoznać polskich widzów z azjatyckimi westernami. Nie byłam nawet świadoma, że istnieją, dlatego postanowiłam spróbować. Padło na Wygnanych Johnnie'ego To. Ze względu na temat film pewnie można by zaklasyfikować do kina gangsterskiego, ale jego forma to czysty Dziki Zachód. Charakterystyczna muzyka, kule przecinające powietrze w zwolnionym tempie i twardzi mężczyźni mierzący się wzrokiem na długo przed oddaniem pierwszego strzału. 


Rzecz dzieje się w Makao w 1998 roku. Nie ma to żadnego znaczenia, akcję można by z powodzeniem umieścić gdziekolwiek indziej. Na Makao padło zapewne dlatego, że niespokojna sytuacja polityczna całkiem nieźle uzasadnia skorumpowanie elit i możliwość urządzania strzelanin w samo południe w środku miasta. Fabuła nie jest specjalnie rozbudowana. Mamy tu sporo męskiej przyjaźni i samobójczych posunięć, które możne uzasadnić jedynie postępowanie w zgodzie z honorem. Wygnani opowiadają historię pięciorga przyjaciół z dzieciństwa. Wo (Nick Cheung) opuścił mafię i założył rodzinę. Blaze (Anthony Wong Chau-Sang) i Fat (Suet Lam) dostają na niego zlecenie, a Tai (Francis Ng) i Cat (Roy Cheung) postanawiają ratować przyjaciela. I tak, bez zbędnych wyjaśnień, zostajemy przez reżysera wrzuceni w sam środek efektownej strzelaniny. Nie ma sensu zadawać pytań, tu chodzi o formę. Od razu dostrzegamy inspirację stylem Sergia Leone i Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Bohaterowie to rewolwerowcy, którzy ze swojej profesji uczynili sztukę i nigdy nie strzelają w plecy. Najwyraźniej są też na nią skazani, każda próba pokojowego rozwiązania konfliktu prowadzi tylko do kolejnej strzelniany. Cała piątka do swojego życia podchodzi zresztą dość niefrasobliwie, są w końcu ważniejsze sprawy, dla których warto umrzeć  młodo. Trup ściele się gęsto i nic nie zapowiada szczęśliwego zakończenia, choć po drodze kilka rzeczy się naszym bohaterom uda, np. obrabowanie dyliżansu ze złotem i uratowanie niewiasty w opresji. Scenarzyści postanowili też wykorzystać żonę Wo, żeby wprowadzić do tej historii kobiecą postać choć po części tak zdeterminowaną, jak ta odgrywana przez Claudię Cardinale w Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Scenarzyści najwyraźniej uznali też, że modlitwa na różańcu jest bardziej efektowna od palenia kadzidełek Buddzie czy wizyty w taoistycznej świątyni. Zapomnieli tylko, że na małych koralikach odmawia się Zdrowaś Maryjo, a nie Ojcze nasz. Zawsze mnie bawią takie lapsusy Azjatów, choć to i tak pewnie nic w porównaniu z kwiatkami dotyczącymi azjatyckich kultur, jakie można znaleźć w naszych filmach. 

Jeśli dla czegoś warto ten film obejrzeć, to na pewno dla zdjęć i montażu. Zwykle od westernów uciekam jak diabeł od święconej wody, niemniej nawet ja potrafię dostrzec kunszt reżysera. Sceny momentami mogą wydawać się przerysowane, ale to wszystko działanie celowe. Johnnie To najwyraźniej świetnie się bawił przy ich tworzeniu i do tej zabawy zaprasza widza. Ja dałam się namówić. 


środa, 12 listopada 2014

Przecinkologia

Wokół polskiej interpunkcji urosło wiele mitów. Między innymi ten, że sztuka wstawiania przecinków jest bardzo trudna i opanowali ją tylko nieliczni mędrcy. Oczywiście można wymyślić zdania, nad których interpunkcją będę się głowiły zastępy redaktorów i językoznawców. Tylko czy rzeczywiście takimi właśnie zdaniami się posługujemy, kiedy piszemy służbowy mail albo notatkę na blog? Nieporozumienia wynikają zapewne ze sposobu, w jaki uczy się używać przecinków uczniów podstawówki. "Stawiaj przecinek przed że  i który, a przed i już nie." To wszystko bujda. Rzeczywiście zwykle tak jest, ale nie na tyle często, żeby robić z tego regułę. Piszący próbują stosować się do tych zasad, a kiedy nie wychodzi, uznają interpunkcję za trudną i niezrozumiałą. Najważniejszą zasadą, którą należy zapamiętać, jest to, że o interpunkcji decyduje sens zdania. Przecinki służą do wyodrębniania jego autonomicznych części i ułatwiają zrozumienie. 

Zdania pojedyncze

Na początku należy określić, czy mamy do czynienia ze zdaniem pojedynczym, czy złożonym. Sprawa wcale nie jest taka banalna. Użytkownicy polszczyzny mają tendencję do wstawianie przecinków  pomiędzy elementy długich zdań pojedynczych, choć nie ma takiej potrzeby, ponieważ jest tam tylko jedno orzeczenie. Typowy przykład takiego błędu:
Aktor, pieśniarz, deweloper i po wieki wieków Elvis, został twarzą marki McDonald's* (Kuba Wojewódzki, „Mea pulpa", „Polityka" nr 37 z 10 września 2014)
Przecinek w żadnym wypadku nie powinien oddzielać podmiotu od orzeczenia, nawet jeśli podmiot jest długi. Kiedy zatem powinniśmy postawić przecinek w zdaniu pojedynczym? Najbardziej oczywistym przypadkiem są wyliczenia.
Kucharka wrzuciła do zupy różne składniki: marchewkę, seler, cebulę, natkę pietruszki. 
Tutaj nikt chyba nie ma wątpliwości. Podobnie rzecz ma się z przydawkami, ale tylko tymi określającymi ten sam rzeczownik i mającymi podobne znaczenie. 
Ten ciekawy, przejmujący, napisany piękną polszczyzną poemat zasługuje na nagrodę w kategorii największych indywidualnych odkryć roku.
Przecinkami oddzielamy też  okoliczniki tego samego typu (tutaj okoliczniki czasu).
Wczoraj, w późnych godzinach wieczornych miało miejsce wyjątkowo osobliwe zdarzenie. 
 Przecinkami rozdzielamy również powtarzające się elementy zdania.
Ciągle tylko praca, praca, praca...
Gdy powtarzają się spójniki, przecinek musimy postawić przed drugim z nich. Fakultatywnie można go też postawić przed pierwszym (o ile konstrukcja zdania na to pozwala).
Albo zrobimy to teraz, albo nigdy.
Inne sytuacje wymagające przecinka w zdaniu pojedynczym to występowanie wtrącenia, wyrażenia w wołaczu lub wyrażenia oznaczającego okrzyk. 
Podejdź tu, Aniu
Lepiej tam idź, i to szybko.  
 Ej, ty!
W zdaniu pojedynczym przecinek jest obligatoryjny przed spójnikami przeciwstawnymi (a, ale, lecz, jednak, zaś, jednakże, aczkolwiek, natomiast itp.) i synonimicznymi (czyli, to jest, innymi słowy, o znaczy). 
Musisz popracować nad deklinacją, czyli odmianą przez przypadki. 
 Wolę iść do kina, a nie do teatru. 
Uwaga! Spójnik a nie zawsze ma znaczenie przeciwstawne. Może też pełnić funkcję łączną.
Było zimno a bezwietrznie.  

Zdania złożone 


Jeżeli w zdaniu mamy więcej niż jedno orzeczenie, najpewniej będziemy potrzebowali jakiegoś znaku interpunkcyjnego. Dlatego kolejną ważną sprawą jest odróżnianie zdań złożonych podrzędnie od złożonych współrzędnie. Wszyscy przerabialiśmy to w szkole, wystarczy sobie tylko przypomnieć. 

Zdania złożone podrzędnie

Zdanie podrzędne zawiera informację dodatkową, która uzupełnia treść zdania głównego, ale samo zdanie główne mogłoby się bez niej obejść. Najczęściej jest ono wprowadzane przez takie spójniki, jak że, jeżeli, ponieważ, czy, aby, choć itp. Zdanie podrzędne zawsze należy od znania głównego oddzielić przecinkami (ewentualnie myślnikami lub nawiasami), bez względu na to, czy znajduje się przed zdaniem głównym, po nim, czy w jego środku.
Przeczytałam książkę, którą mi poleciłaś
Kto pierwszy dobiegnie do mety, dostanie nagrodę. 
Usta, które kłamią, zabijają duszę.
Największe problemy zdaje się sprawiać piszącym ostatni z tych typów. O ile większość pamięta o postawieniu przecinka przed zdaniem podrzędnym, o tyle przecinek zamykający często bywa pomijany. Wynika to zapewne z bezrefleksyjnego posługiwania się zasadą, która każe postawić przecinek przed który. Tymczasem całe zdanie podrzędne jest tu informacją wtrąconą, dlatego wymaga wydzielenia z obu stron. 

Wydzielenia przecinkami ze zdania głównego wymagają też imiesłowowe równoważniki zdań, czyli imiesłowy przysłówkowy współczesne i uprzednie (to te zakończone na -ąc, -łszy i -wszy). Ich długość nie ma tutaj znaczenia. 
Idąc, patrzył w gwiazdy. 
Zabiwszy swoją kochankę, odebrał sobie życie.  

Zdania złożone współrzędnie

Zdania złożone współrzędnie są sobie równe pod względem ładunku informacyjnego. Żadne z nich nie jest nadrzędne wobec drugiego, nie wynika z niego, ani go nie określa. Przecinka wymagają zdania bez spójnika, zdania wynikowe (więc, zatem, dlatego), przeciwstawne (a, ale, lecz, zaś , natomiast, chociaż) i synonimiczne (czyli, to znaczy). 

Przyszliśmy, przywitaliśmy się z gośćmi. 
Zabrakło mi mąki, więc poszedłem do sklepu
Byliśmy już zmęczeni, ale nie chcieliśmy jeszcze robić postoju. 
Niedługo będzie rok przestępny, czyli taki, który ma 366 dni. 
Przecinków nie stawiamy natomiast pomiędzy zdaniami łącznymi (i, oraz, także, też) i rozłącznymi (albo, lub, czy). 
Pani córka jest zdolna i dobrze się uczy. 
Wychodzisz czy zostajesz? 
Jak widać niektóre spójniki (np. czy) mogą wprowadzać tak zdania podrzędne, jak i współrzędne. Dlatego kierowanie się sensem zdania jest dużo prostsze i bardziej skuteczne niż zapamiętywanie konkretnych spójników. 

W zdaniach złożonych również obowiązują zasady, które mówią, że użycia przecinków wymagają powtarzające się elementy zdania i spójniki, wtrącenia, wyrażenia w wołaczu oraz wyrażenia oznaczające okrzyk. Nieco inaczej zachowuję się jednak spójnik a. W zdaniach złożonych przecinek jest przed nim obligatoryjny. 
Zdenerwował się na dziennikarzy, a po chwili coś im odburknął. 

Porównania

Obecność lub brak przecinka w porównaniu zależy od tego, czy mamy do czynienia ze zdaniem pojedynczym, czy też złożonym podrzędnie. W pierwszym z tych przypadków przecinek nie występuję, w drugim jest obligatoryjny.  
Nie ma jak w domu. 
Jest zdrów jak ryba. 
Napisz to podanie podobnie jak poprzednie.
Łatwiej to napisać, niż powiedzieć. 
Zrób to tak, jak umiesz.
Przecinek jest koniczny także wtedy, gdy wyraz jak wprowadza wyliczenie.
Głoskę z charakteryzują takie cechy, jak: dźwięczność, ustność, twardość, szczelinowość i artykulacja przedniojęzykowo-zębowa. 
W porównania paralelnych (tak, jak; taki, jaki; tyle, co) przecinek jest fakultatywny. Dozwolone są zatem dwie wersje zdania:
Wiesz już tyle, co trzeba. 
Wiesz już tyle co trzeba. 
Bardziej rozpowszechniona jest jednak pisownia z przecinkiem.

Spójniki złożone i zbieganie się spójników

Wielu piszących świerzbi ręka, kiedy widzą twory typu mimo że. Bardzo chcieliby postawić przecinek przed że i nie rozumieją, czemu nie można. Mamy tu do czynienia ze spójnikiem złożonym, spójnikiem jest zatem całe wyrażenie, a nie tylko mimo albo tylko że. Przecinek należy więc postawić przed całością.
Spóźniłam się na autobus, mimo że z domu wyszłam wcześniej niż zwykle. 
On nie miał tego na myśli, zwłaszcza że mu na tobie zależy.  
 Zaczekam, tam gdzie zawsze. 
Pełną listę spójników złożonych znajdziecie tutaj.

Nie zawsze mamy jednak do czynienia ze spójnikiem złożonym, a jedynie przypadkowym zbiegnięciem się dwóch spójników. Utarło się jednak, że ich również nie oddzielamy do siebie przecinakami. 
Myślę, że jeśli będę dużo się uczyć, dostanę się na wymarzone studia. 
O pierwszej byliśmy na dworcu, i chociaż pociąg odchodził dopiero o drugiej, nie zdążyliśmy nawet kupić gazety. 




Tekst opracowany na podstawie:
Karpowicz T., Kultura języka polskiego. Wymowa, ortografia, interpunkcja. Wydawnictwo PWN (stamtąd pochodzi też część przykładów).  

wtorek, 11 listopada 2014

Rok 2014 w animacji

Na podsumowania trochę wcześnie, niemniej rok 2014 nie przyniesie nam już raczej nowych tytułów. Co ciekawego można było obejrzeć? Lista, którą przygotowywałam, jest całkowicie subiektywna. Dlatego nie znalazły się na niej gatunki, których po postu nie lubię. Nie szukajcie na niej anime sportowych, typu mecha czy magical girls. Jeśli natomiast lubicie fantasy, magię, samurajów i science fiction - zapraszam. Wzięłam pod uwagę jedynie seriale telewizyjne. Do zestawienia trafiło kilka powszechnie oczekiwanych kontynuacji, jak i całkiem nowe serie. 


Mushishi Zoku Shou



Druga część serii, która swoją popularność zawdzięcza zapewne niezwykłej skromności i prostocie, a także głębokiemu osadzeniu w japońskiej duchowości. Tytułowi mushishi to ludzie zajmujący się badaniem mushi oraz pomaganiem innym w sprawach z nimi związanych. Mushi z kolei to istoty duchowe, coś pomiędzy roślinami a zwierzętami. Stwory te uwielbiają dobrą sake, a większość ludzi nawet ich nie widzi. Odcinki nie mają wspólnego zarysu fabularnego, a poszczególne epizody łączy jedynie postać głównego bohatera. Ginko nie jest typowym mushishi, od dziecka jego obecność przyciąga mushi, dlatego zdecydował się na życie wędrowca. Bohater nie tyle pomaga ludziom radzić sobie ze zjawami, co raczej pozwala im odkryć ich własne emocje i dojść z nimi do porządku. Mushishi Zoku Shou jest niezwykle oszczędny w środkach wyrazu, więcej dzieje się tu w sferze ducha niż ciała. Akcja toczy się w wioskach i lasach, a jej czas nie jest dokładnie określony. Możemy się jedynie domyślać, że mamy do czynienie z czasami, kiedy do Japonii nie dotarła jeszcze nowoczesność, a jej mieszkańcy żyli w tradycyjny sposób. Oglądanie Mushishi Zoku Shou jest jak czytanie haiku. Niby niewiele zostało powiedziane, ale czujemy ogrom emocji, który się za tym kryje. 



Psycho-pass 2



O Psycho-pass pisałam już tutaj, nie ma zatem sensu powtórnie streszczać fabuły. Shinya Kogami zniknął bez śladu, a Ginoza został zdegradowany do funkcji egzekutora. Po emocjach związanych ze sprawą Makishimy i utracie ojca jego współczynnik przestępczości wzrósł za bardzo, żeby mógł dalej wykonywać obowiązki inspektora. Najstarszym stażem inspektorem w pierwszym oddziale jest teraz Akane Tsunemori. Na scenie pojawia się też kilkoro nowych bohaterów, w tym początkująca i zbyt pewna siebie Mika Shimotsuki oraz tajemniczy egzekutor Sakuya Tougane. Już w pierwszym odcinku okazuje się, że przeciwnikiem bohaterów będzie kolejny geniusz, który potrafi oszukać System Sybilla. Wydaje się, że człowiek ten nie tylko sam pozostaje niewidoczny dla miejskich skanerów, lecz także opanował sztukę obniżania wskaźnika przestępczości u innych kryminalistów. Choć pomysł na fabułę niespecjalnie różni się od tego z pierwszego sezonu, anime ma szansę rozwinąć się w interesujący sposób. Martwi mnie jedynie przywrócenie statusu quo pomiędzy główną bohaterką a Systemem. To właśnie na tej linii rodziły się w poprzednim sezonie najciekawsze dylematy. 


Terror in Resonance



Reżyserem Terror in Resonance jest Shin'ichirō Watanabe, twórca m.in. Cowboy Bebop i Sakamichi no Apollon.  To wytaczający powód, żeby po tym anime spodziewać się naprawdę wiele. Zwłaszcza z tak chwytliwym tematem jak terroryzm. Do internetu trafia nagranie, na którym dwójka zamaskowanych nastolatków grozi atakiem terrorystycznym. Nikt specjalnie się nim nie przejmuje, do czasu aż w powietrze wyleci jeden z większych budynków w Tokio. W wybuchu nikt jednak nie zginie. Kiedy ataki zaczną się powtarzać, policja będzie musiała powołać specjalny oddział. Znajdzie się w nim Shibazaki, policjant niezbyt lubiany przez zwierzchników za to, że węszy nawet wtedy, gdy w sprawę zamieszane są wysoko postawione osoby. Za atakami stoją Dziewiątka i Dwunastka, dwóch nastolatków o ponadprzeciętnej inteligencji. Dołączy do nich Lisa, koleżanka ze szkoły nękana przez innych uczniów. Nie ma w zasadzie żadnego uzasadnienia dla wprowadzenia tej ostatniej postaci. Lisa istnieje tylko po to, żeby nastoletni terroryści mieli się o kogo martwić. Terror in Resonance to graficzna perełka, fabuła na początku też wydaje się obiecująca. Najsłabszym punktem anime jest uzasadnienie poczynań bohaterów. Mam wrażenie, że Japończycy dość często mają z tym problem, przez co sięgają po najbardziej utarty ze schematów - wydarzenie z dzieciństwa tak wczesnego, że normalny człowiek może z tego okresu pamiętać jedynie radość z Nutelli na śniadanie w przedszkolu. Tylko największy miłośnik teorii Freuda byłby w stanie to przełknąć. Nieprzekonujące i mało zabawne. 


Witch Craft Works



Bezbronna księżniczka i dzielny rycerz w trochę innym wydaniu. Honka Takamiya jest przeciętnym uczniem, nie ma żadnych talentów i nie wyróżnia się z tłumu, przez co wiedzie raczej spokojne życie. Do czasu aż pewnego dnia o mało nie ginie przygnieciony przez upadającą wieżę na szkolnym dziedzińcu. Z opresji ratuje go Ayaka Kagari, najpopularniejsza dziewczyna w szkole, która okazuje się wiedźmą. Kagari nazywa Takamiyę swoją księżniczką i obiecuje go chronić. A to dopiero początek serii absurdalnych przygód, bohater znajdzie się bowiem w środku wojny dwóch grup wiedźm. Witch Craft Works ma szansę spodobać się przede wszystkim wielbicielom specyficznego japońskiego poczucia humoru. Zobaczymy tu spektakularne walki mechanicznych królików z przerośniętymi pluszowymi misiami. O charakterze tego anime chyba najlepiej świadczy jego ending. 



Akatsuki no Yona



Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami... Czas na klasyczne fantasy z odległymi królestwami, nieustraszonymi wojownikami i szczyptą magii. Jak to zwykle w wypadku tego gatunku bywa, rzecz dzieje się w fantastycznym świecie przypominającym nieco średniowiecze. Tytułowa Yona jest jedyną córką władcy królestwa Kouka. Dziewczyna skrycie podkochuje się w swoim kuzynie. Jednak Soo-won okazuje się zdrajcą, który morduje króla i przejmuje władzę w królestwie. Dzięki pomocy swojego ochroniarza generała Haka bohaterce udaje się uciec. Będzie musiała nauczyć się obywać bez pałacowych luksusów, dorosnąć i zebrać grupę wiernych sojuszników. Co w tym anime niezwykłego? Nic. To po prostu bardzo ciepła i podnosząca na duchu baśń.


Donten ni Warau



W recenzji jakiegoś anime przeczytałam zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: "zazdroszczę Japończykom umiejętności wykorzystywania swojej historii w popkulturze". Trudno się pod nim nie podpisać. Nie kojarzę w zasadzie niczego poza Starą baśnią, co w jakikolwiek kreatywny sposób czerpałoby z tradycji Słowian. Kiedy już bierzemy się za naszą historię, zdecydowanie za często wychodzą z tego takie potworki, jak choćby Bitwa pod Wiedniem. Ale wróćmy do Donten ni Warau. Mamy początek ery Meiji, czas otwarcia się Japonii na świat i gwałtownej europeizacji kraju. Samurajowie z dnia na dzień przestali być potrzebni i stracili swoich panów. W efekcie znacznie wzrosła przestępczość, a władze musiały zbudować specjalne więzienie dla najbardziej niebezpiecznych kryminalistów. Z łapania zbiegów utrzymują się bohaterowie Donten ni Warau - bracia Kumou. Z czasem na pierwszy plan wysuną się przeszłość najstarszego z braci oraz poszukiwania naczynia Orochiego, legendarnego potwora z japońskiej mitologii. Za tą serią zdecydowanie przemawiają sympatyczni pierwszoplanowi bohaterowie, niezła grafika i cieszące oko sceny walki. 

Te tytuły mniej przypadły mi do gustu, ale może wam się spodobają:
Akame ga KILL! 
Niedaleko pada shounen od seinena, a bohaterowie pozytywni wcale tak bardzo nie różnią się od negatywnych. Wciągająca przygodówka, której twórcy nie boją się uciąć głowy lubianemu przez widzów bohaterowi. 
The World is Still Beautiful 
Nie jestem fanką shoujo, czego można się domyślić po mojej metryce. Najpierw chce ona, potem on, ale ona już nie, w końcu chcą oboje, ale się wstydzą. Można by tym torturować więźniów w Guantanamo.  Są jednak tytuły, które jestem w stanie polecić. Jak na przykład ta opowieść o księżniczce Nike, która przybywa do odległego Królestwa Słońca, żeby zostać żoną króla. Niestety, król to jeszcze dzieciak, do tego samolubny i rozpieszczony. Bardzo zgrabnie poprowadzono tu wątek rozwoju uczuć pomiędzy bohaterami. Od niechęci, przez przywiązanie, aż do romantycznych porywów serca. 
Tokyo Ghoul
Jedyny warty uwagi horror w tym roku. Japońska stolica jest nękana przez ghoule, stworzenia żywiące się ludzkim mięsem, które na żer zawsze wychodzą nocą. 
Silver Spoon 2
Drugi sezon przygód chłopaka z miasta, który zapisał się do szkoły dla rolników. 
Terra Formars
Jeśli kiedykolwiek mieliście w domu karaluchy, nie zdziwi was rozwój fabuły w tym anime. Ludzkość poważnie myśli o skolonizowaniu Marsa. Jeszcze w XXI wieku naukowcy wysłali tam karaluchy, żeby sprawdzić możliwość przetrwania żywych organizmów na Czerwonej Planecie. W XXVI wieku na Marsa wyrusza pierwsza ekspedycja kolonizatorów, którzy zostają wybici przez zmutowane, humanoidalne karaluchy właśnie. 

To były moje małe animowane Oscary. Przyszedł czas na Złotą Malinę. Laureat nie jest najgorszym anime 2014 roku. Takie trudno by było wybrać, kandydatów jest zdecydowanie zbyt wielu. To raczej seria, która najbardziej zawiodła pokładane w niej nadzieje. Mówię o Sword Art Online 2. To anime padło ofiarą własnej popularności. Zdecydowanie najciekawsza była pierwsza część, w której bohaterowie byli jeszcze uwięzieni w grze. I ją można by z powodzeniem rozszerzyć o nowe odcinki. Niestety, wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że historia tak dobrze się sprzeda. Mocną stroną SAO była też para głównych bohaterów, których związek rozwinął się w bardzo naturalny i ujmujący sposób. Twórcy spanikowali i postanowili nie poruszać tego tematu w drugim sezonie. Obawiam się, że Japończycy po prostu nie wiedzą, co robić ze skonsumowanymi związkami. Nic dziwnego, że mają teraz takie problemy demograficzne.



sobota, 25 października 2014

Związki patologiczne

Znana przede wszystkim z Pręg reżyser Magdalena Piekorz powraca po kilku latach milczenia. Do kin weszły właśnie Zbliżenia, film ani na tyle zły, żeby całkiem go skrytykować, ani na tyle dobry, żeby go zapamiętać. Filmowy plakat szumnie obiecuje spotkanie ze wszystkim obliczami miłości, ale na ekranie zobaczymy głównie jedno: patologiczną relację dorosłej córki i jej matki. 


Marta (Joanna Orleańska) ma już prawie czterdzieści lat i właściwie nie wiadomo, czym się do tej pory zajmowała. Udało jej się skończyć Akademię Sztuk Pięknych i namalować kilka obrazów. Przez większą część życia mieszkała z matką (Ewa Wiśniewska), z którą nie rozstała się nigdy nawet na kilka dni. Dobrze się składa, że chociaż wymyślono internet, dzięki któremu Marcie udało się poznać Jacka (Łukasz Simlat) i wyjść za niego za mąż. Ciężko powiedzieć, jakim cudem obie  kobiety były w stanie się utrzymać i pozwolić sobie na mieszkanie w tak dużym domu. Bo na pewno nie z lekcji włoskiego, okazjonalnie udzielanych przez matkę, ani z artystycznych aspiracji córki. Po ślubie Marta przeprowadza się do designerskiego mieszkania i dalej wiedzie dość wygodne życie. Jak nietrudno się domyślić, relacje kobiety z matką wkrótce zaczną rozsadzać małżeństwo do środka. 

Pomysł na fabułę rzeczywiście jest niezły. Przyzwyczailiśmy się już do poruszania problemu dorosłych mężczyzn uzależnionych od swoich matek tak emocjonalnie, jak i kulinarnie. Kobiety zwykle postrzega się jako te, które łatwiej odcinają pępowinę łączącą je z rodzicielkami. Marta mogłaby być nietuzinkową postacią. Mało tego, scenariusz wspólnie z panią reżyser napisał Nagrody Literackiej NIKE Wojciech Kuczok. Co zatem poszło nie tak? Martę wtłoczono w przerysowany schemat małej dziewczynki, która najpierw się z mamą kłóci, a potem płacze i przeprasza. Wyolbrzymione jest wszystko, od idiotycznego dzwonka w telefonie kobiety, który co chwilę oznajmia: "Martusiu, odbierz, tu mama", aż do scen kłótni z rozbijaniem talerzy. Reakcje kobiety momentami są tak sztuczne, jak śmierć Hanki Mostowiak w kupie kartonów. Takie rzeczy to w telenowelach, pani Piekorz! Postać matki wcale nie jest lepsza. Rozumiem, że kobiety, które całą swoją miłość i uwagę przelały na dziecko, mogą czuć się odrzucone, kiedy dziecko zacznie żyć własnym życiem. Mogą się nawet buntować i próbować szantaży emocjonalnych. Ale załamanie nerwowe z omdleniem tylko dlatego, że córka pojechała na kilkudniowy urlop, to już lekka przesada. O wiele lepiej zarysowano relację pomiędzy Martą i Jackiem. Emocje są znacznie subtelniejsze, nikt nie próbuje ich widzowi wbijać młotkiem do głowy. W Jacku walczą ze sobą miłość do żony i niemożność zaakceptowania pewnych jej wad. W roli męża świetnie i naturalnie wypada Łukasz Simlat. Nie żeby Joana Orleańska i Ewa Wiśniewska miały mniej talentu aktorskiego, po prostu dostały gorsze postacie. 


Odświeżające okazało się umiejscowienie akcji filmu w Katowicach. Nie ma w tym nic dziwnego, zarówno reżyser, scenarzysta, jak i dwójka z trójki głównych aktorów pochodzi w końcu ze Śląska. (W tym momencie podpadłam pewnie wszystkim rodowitym Ślązakom, bo Magdalena Piekorz i Łukasz Simlat są akurat z Sosnowca.) Niemniej, kiedy się człowiek naogląda polskiego kina, może dojść do wnioski, że młodzi, piękni i bogaci mieszkają tylko w stolicy, artyści - ewentualnie w Krakowie. Poza tym ileż można oglądać te same wieżowce!? 


piątek, 24 października 2014

A czy ty jesteś nosorożcem?

Eugène Ionesco napisał Nosorożca w 1959 roku, czyli prawie dekadę po Łysej śpiewaczce, kiedy był już znanym na świecie współtwórcą teatru absurdu. Sztuka opowiada o mieszkańcach pewnego miasteczka, którzy jeden po drugim popadają w zbiorową histerię i zamieniają się w nosorożce. Sam Ionesco o Nosorożcu mówił tak:
Wielokrotnie w moim życiu zadziwiało mnie to, co można by nazwać prądem opinii, nagłą zmianą, którą on wywołuje, siłą zarażania, mającą charakter istnej epidemii (...) Ludzie zmieniają swoje poglądy, zmieniają siebie, i gotowi są z całą świadomością zamordować tych, którzy tych poglądów nie podzielają. Za nimi idą inni i tak dalej. Wszystko to dzieje się nie w kategoriach intelektu, ale uczucia, ślepego witalizmu.
Współcześni dramaturgowi często interpretowali tekst w kontekście zagrożeń związanych z totalitaryzmami i narzuconym z góry sposobem myślenia. A jak interpretować go dzisiaj?  Jakie formy zbiorowego myślenia dziś nam zagrażają? Do głowy przychodzą konsumpcyjny i bezrefleksyjny styl życia, pozorność informacji przekazywanych przez media i bezkrytyczne ich przyjmowanie oraz opinie, które za pośrednictwem internetu rozchodzą się tak szybko, że uznanie ich wydaje się niemal obowiązkowe. 


Artur Tyszkiewicz, reżyser Nosorożca w Teatrze Dramatycznym, zdecydował przenieść akcję z sennego miasteczka do miejsca, które dziś uchodzi za siedlisko wszelkiego zła. Do dużej korporacji. Domyślamy się, że rzecz ma się dziać w Warszawie, z okna widać bowiem Żagiel Libeskinda. Reżyser zrezygnował też z pełnego przedstawienia I aktu, w którym poznajemy bohaterów: niesumiennego, rozczochranego i nadużywającego alkoholu Bérengera (Paweł Domagała) oraz jego przyjaciela pedantycznego, zadowolonego z siebie Jana (Krzysztof Ogłoza). Scenę okrojono do rozmowy przez SMS-y dwójki anonimowych pracowników biura. Posunięcie to dość ryzykowne. Widz, który sztuki nie zna, może się poczuć nieco zdezorientowany. Reżyser najwyraźniej jednak uznał, że teatr absurdu w wykonaniu Ionesco jest jeszcze za mało absurdalny i trzeba w sztuce namieszać. Genialnie za to zaczyna się II akt. Pracownicy biura czytają informacje o nagłym pojawieniu się nosorożców w mieście i spierają się, czy rzecz rzeczywiście miała miejsce. Niektórzy nie wierzą dziennikarzom i nawet obecność dwójki naocznych świadków, Bérengera i Daisy (Anna Szymańczyk), nie jest w stanie ich przekonać. Dyskusję przerywa kierownik Papillon (Andrzej Blumenfeld), który każe wszystkim zabrać się do pracy. Za chwilę widzowie zobaczą reżyserską i choreograficzną perełkę. Pracownicy poruszają się rytmicznie, są zgrani jak trybiki w wielkiej maszynie. Na chwilę zamierają bez ruchu, żeby jeszcze z większym zapamiętaniem wykonywać te same, wyuczone ruchy. Ich działania stają się coraz bardziej nerwowe, żeby w końcu zamienić się w histerię. Pracę przerywa pojawienie się pani Beuf (Magdalena Smalara), żony nieobecnego pracownika. Ściga ją nosorożec, który teraz próbuje wedrzeć się na schody budynku. Wreszcie wszyscy mogą zobaczyć zwierzę na własne oczy. Pani Beuf rozpoznaje w nim swojego męża, a pracowników musi ewakuować Straż Pożarna. Kolejne ryzykowne posunięcie - zaczynać od tak efektownej sceny. Niebezpiecznie rozbudza to u widzów apetyt, którego nie ma czym zaspokoić. 

Następne sceny nie będą już tak widowiskowe, czkawką odbije się też okrojenie I aktu. Bérenger odwiedza Jana, który na jego oczach zamienia się w nosorożca. Ale kim jest Jan? Przyjaciel bohatera nie został nam wcześniej przedstawiony i pewnie wielu widzów weźmie go za jednego z pracowników biura. Epidemia nosorogacizny coraz szybciej się rozprzestrzenia. Na ulicach nie widać już ludzi, z radia wydobywa się ryk nosorożca. W nosorożce zamieniła się już większość mieszkańców. Na koniec zostanie tylko Bérenger, Daisy i Dudard (Sławomir Grzymkowski). Ten pierwszy coraz więcej pije, żeby uchronić się przed zezwierzęceniem. Ten ostatni widzi coraz więcej plusów w byciu nosorożcem. Bo skoro wszyscy to robią, to musi być dobre, prawda? 




niedziela, 19 października 2014

O tym, jak wampiry ratowały Europę


Od ładnych kilku lat w kinie panuje moda na odświeżanie czy nawet odmienianie bohaterów książkowych, filmowych i komiksowych. Tym razem pod nóż poszedł Drakula. Film debiutującego irlandzkiego reżysera Gary'ego Shore'a dawał nadzieję na połączenie postaci z powieści Brama Stokera z jego historycznym pierwowzorem, czyli rumuńskim księciem Władem Palownikiem. Jeśli jednak ktoś rzeczywiście liczył na porządnie przygotowane tło historyczne, może się srogo zawieść. Jeśli natomiast miał nadzieję na czystą rozrywkę - będzie zachwycony. 


Wład (Luke Evans) to w tej historii całkiem porządny człowiek. Mordował ludzi, bo nie miał wyboru. Można nawet powiedzieć, że robił to dla ich dobra. Oddany jako dziecko tureckiemu sułtanowi, musiał wziąć udział w nieludzkim treningu wojskowym i walczyć ramię w ramię z sułtańskimi żołnierzami. Teraz jednak jest dobrym mężem, ojcem i władcą. Płaci sułtanowi Mehmedowi II Zdobywcy (Dominic Cooper) coroczny trybut, żeby utrzymać pokój. Z najbliższą rodziną łączą bohatera ckliwe i iście dwudziestowieczne relacje. (Prędzej mi kaktus na ręce urośnie, niż uwierzę, że średniowieczni władcy właśnie tak rozmawiali z żonami.) Kiedy więc Mehmed zażąda oddania księcia i tysiąca innych rumuńskich chłopców do tureckiej armii, Wład w akcie buntu wyrżnie całe sułtańskie poselstwo. A potem jeszcze ponadziewa na pale pokaźny oddział tureckiego wojska. Wszystko to jednak za mało, żeby stawić czoła najpotężniejszej wówczas armii świata. Nasz bohater postanawi poszukać pomocy u żyjącego w transylwańskich górach wampira. Ten, jak nietrudno się domyślić, zaoferuje mu siłę do walki w zamian za duszę. Potem to już czysta fantastyka. Nasz Sobieski okazuje się zbędny, pochód Turków na Europę z powodzeniem mogą przecież zatrzymać wampiry. Warto tu wspomnieć, że prawdziwy Wład Palownik nie miał tyle szczęścia. Stracił nie tylko władzę, lecz także głowę, którą posłano do Stambułu. 

Dracula. Historia nieznana to film naprawdę przyjemny wizualnie. Efekty specjalne nie są nachalne i świetnie pasują do mrocznego klimatu. Pomimo przewidywalności zdarzeń w filmie dzieje się naprawdę dużo i nie sposób się nudzić. Nie można też narzekać na aktorstwo, uwagę zwraca szczególnie odtwórca głównej roli, który do tej pory nie miał okazji pobyć na ekranie nieco dłużej i pokazać, że naprawdę nieźle sobie radzi. I tak, w filmie pojawia się Jakub Gierszał, choć nie na długo. Gra tam butnego tureckiego wojaka, który szybko ginie. Szczerze polecam ten film na leniwy wieczór z wielkim kubłem popcornu. Pamiętajcie tylko, żeby odłożyć na bok prawa biologii i fizyki. Jeszcze by was raziło, że bohaterka po upadku z wysokości kilkunastu pięter jest w stanie się ocknąć i przemówić czule do męża. 



środa, 15 października 2014

Gniew rodzi się z rozpaczy


Grona gniewu mogą być najlepszą powieścią, jaką dane mi było przeczytać. Szukam w pamięci i nie znajduję żadnej innej książki, która byłaby tak doskonała zarówno w warstwie fabularnej, jak i w szerszej społecznej wymowie. John Steinbeck po mistrzowsku łączy historię rodziny Joadów z krytycznym spojrzeniem na amerykańskie społeczeństwo. Wielu próbowało uczynić ze swoich bohaterów symbole, ci jednak stawali się przez co ociężali, moralizatorscy i nieznośnie nieludzcy. Joadowie pozostają zwyczajni, można ich polubić i trudno o nich zapomnieć. Nic dziwnego, że zakazano rozpowszechniania powieści zaraz po tym, jak się ukazała. 


Koniec lat dwudziestych XX wieku. Tom Joad wychodzi warunkowo z więzienia i wraca do rodzinnego domu. Nikogo tam jednak nie zastaje. Trwa Wielki kryzys, a banki zaczęły przejmować gospodarstwa zadłużonych dzierżawców. Tomowi udaje się odnaleźć rodzinę, zanim ta wyjedzie do Kalifornii - krainy, która kusi ciepłym klimatem, urodzajem i pracą dla wszystkich. Do Joadów przyłączają się mąż najstarszej córki, wuj John i były pastor Jim Casey. Rodzina za ostatnie pieniądze kupuje używaną ciężarówkę i rusza na południe. Z Oklahomy do Kalifornii ciągną tłumy, niczym Izraelici do Ziemi Obiecanej. Wielu umrze po drodze i nigdy jej nie zobaczy. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, jak działa system. Nie rozumieją, że im więcej ludzi przybędzie do Kalifornii, tym niższe będą stawki. Nie spodziewają się, że ich chęć przetrwania wywoła wśród miejscowych strach, który szybko przerodzi się w nienawiść. Nic już nie jest takie jak dawniej, panujący od pokoleń porządek został zburzony, a rodzina zaczyna się rozpadać. Bohaterowie jeden po drugim tracą złudzenia. Wuj John traktuje wszystko jako karę za swoje grzechy, ciężarna Rosesharon rozpacza, jej mąż Connie ucieka od odpowiedzialności, Casey odnajduje powołanie w jednoczeniu ludzi przeciw wyzyskiwaczom, a ojciec wycofuje się z życia rodzinnego i popada w apatię. Powoli na pierwszy plan wysuwa się postać matki. Wcześniej trzymała się na uboczu, teraz zastępuje pogrążonych w rozpaczy mężczyzn i zostaje filarem rodziny. Jak sama twierdzi: "Kobieta potrafi zmieniać się i dopasować lepiej niż mężczyzna". Ziemia obiecana istnieje, ale tylko dla bogatych. Skojarzenia z Biblią nie są tu przypadkowe, autor sam narzuca taką interpretację, a rozdziały opisujące historię rodziny Joadów przeplata krótkimi tekstami stylizowanymi na przypowieści. 

Steinbeck przypomina nam, jak powstawał system rządzący zachodnim światem. Wszystkie zabezpieczenia społeczne, które dziś mamy, nie powstawały z miłosierdzia, a ze strachu. Na kilku głodujących można jeszcze posłać uzbrojonych policjantów, ale co zrobić z kilkuset tysiącami? Ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia, robią się niebezpieczni. Widzimy czasy dzikiego kapitalizmu, w którym niszczy się jedzenie na oczach głodujących ludzi, żeby podbić jego cenę. Autor ze swoją krytyką trafił na nienajlepsze czasy. Grona gniewu ukazały się w 1939 roku, kiedy wszyscy bali się komunistów. My Polacy świetnie te nastroje rozumiemy. Już jako dziecko miałam wpojoną wizję tego złego socjalizmu z octem na półkach, kolejkami i zwalczaniem opozycji. A jeśli kapitalizm jest jego przeciwieństwem, to przecież musi być dobry! Dopiero teraz jako społeczeństwo dojrzewamy do dostrzegania jego minusów. Bo czy tak naprawdę wiele się zmieniło od opisywanych przez noblistę czasów? Nie mam zamiaru zacząć narzekać, że praca byle jaka i płace marne. U nas się nie głoduje. Za nas przymiera głodem Trzeci Świat. A my udajemy, że tego nie widzimy. Dziś najubożsi nie soją nam już przed oknami, możemy ich tylko czasem zobaczyć w telewizji w jakiejś szwalni w Bangladeszu. Wielki kapitał ciągle nie jest jednak człowiekiem, ma tylko lepszy PR. 


Im więcej czytam takich Steinbecków, tym bardziej zdaję sobie sprawę, na czym polega dobre pisarstwo. To nie temat powieści jest najważniejszy. Pomysł na fabułę może być najciekawszy na świecie, ale jeśli do pióra siądzie nieodpowiednia osoba, zanudzi mnie na śmierć. W Gronach gniewu z wypiekami na twarzy czytałam historię żółwia przechodzącego przez szosę. Steinbeck i jemu podobni piszą tak, że natychmiast całą sytuację widzimy i od razu wierzymy, że bohaterowie istnieją. Choć fikcyjni, ulepiono ich z tej samej gliny co nas. Takie książki pamięta się latami. 

Bezrobotna zbieraczka grochu, matka siedmiorga dzieci. Zdjęcie Dorothei Lange z 1936 roku.
źródło: wikipedia.org

poniedziałek, 13 października 2014

Masła bardziej i mniej maślane


Nieuzasadnione powtórzenie jest w języku polskim błędem. Takie rzeczy lepiej wyjaśniać sobie na początku. Wielu internautów skończyło bowiem szkołę jakiś czas temu i mogło już zapomnieć, co pani od polskiego podkreślała im na czerwono w wypracowaniach. Nic zatem dziwnego, że według raportu Instytutu Monitorowania Mediów z czerwca tego roku pleonazmy stanowią aż 43,56% wszystkich błędów popełnianych w internecie. W pułapkę powtarzania Polacy wpadają z wielu powodów. Na przykład wtedy, kiedy chcą być bardziej oficjalni. Nie bez kozery, w końcu to administracja publiczna przyzwyczaiła nas do załatwiania spraw w dniu dzisiejszym* i w miesiącu lipcu*

Pleonazmy i tautologie, zwane potocznie masłem maślanym*, to powtórzenia znaczeniowe. Z pleonazmem mamy do czynienia, gdy w wyrażeniu jeden lub więcej wyrazów powtarza jakąś część znaczenia innych. Tautologia natomiast jest powtórzeniem całego znaczenia przez użycie dwóch wyrazów bliskoznacznych. Typowe przykłady tautologii to: tylko i wyłącznie*, źródło i geneza*, chwila-moment*, ważne i istotne*, ciężar i waga*, poprawność i zgodność*, jeszcze w dodatku*. A jakich pleonazmów najczęściej używają polscy internauci?


Wyniki nie są zaskakujące. Gdybym poprosiła o podanie w komentarzu najczęściej słyszanych pleonazmów, pewnie padłyby podobne odpowiedzi. Może ktoś dodałby jeszcze: swój własny*, błędna pomyłka*, zabić na śmierć*, godzina czasu*, chwila czasu*całkowita zgoda*, cięta riposta*, emigrować za granicę* albo zdążyć na czas*. Często zdarzają się też połączenia przysłówka bardziej z przymiotnikami stopnia wyższego (np. bardziej odpowiedniejszy* zamiast bardziej odpowiedni). Obszerną listę pleonazmów zebrał prof. Müldner-Nieckowski w Lekarskim Poradniku Językowym. W tropieniu powtórzeń nie warto jednak iść za daleko. Wiele pozornych pleonazmów może pełnić funkcję poetycką albo być terminami naukowymi. Niektóre zostały uznane za poprawne, tak stało się choćby ze skrótowcami pamięć RAM, wirus HIV czy podatek VAT. Kontrowersje budzi powtarzanie znaczenia w zestawieniach z nazwami obcojęzycznymi. Formalnie wyrażenie hrabstwo Oxfordshire* jest pleonazmem, ale czy powinniśmy zakładać, że wszyscy odbiorcy tekstu wiedzą, co znaczy słówko shire po angielsku? Jeszcze większy dylemat mamy z językami mniej popularnymi. Kto w Polsce, poza afrykanistami oczywiście, wie, że w wyrażeniu język kiswahili* przedrostek ki- już oznacza język? 

A jakie inne błędy przydarzają się polskim internautom? 


(Na wszelki wypadek podaję poprawne formy: na pewno; wziąć, z powrotem; dlatego lub bo, dlatego lub ponieważ; w każdym razie; wkładać buty, sukienkę, spodnie; stąd, stamtąd; po linii najmniejszego oporu; połowy zawsze są równe; w cudzysłowie; włączać.)

Całość raportu dostępna jest tutaj

* Wszystkie formy oznaczone gwiazdką są niepoprawne. 

poniedziałek, 6 października 2014

Myśli nieuporządkowane

Warszawski Teatr Studio wystawia właśnie monodram na podstawie sztuki rosyjskiego dramatopisarza Jewgienija Griszkowca. Nie znamy imienia bohatera, w którego wcielił się Łukasz Simlat. Nie jest ono do niczego potrzebne. Bohater ma być tak zwyczajny, jak to tylko możliwe. Griszkowiec należy bowiem do tego gatunku autorów, których fascynuje codzienność i przeciętność. Osoby niezwykłe i wyróżniające się z tłumu zwyczajnie go nie interesują. Bohater Jednocześnie ma przeciętną twarz, nosi typowe i nijakie ubrania i jak wielu jemu podobnych wieczorami ogląda filmy w ulubionym fotelu. Prawdopodobnie gdzieś pracuje, czasem podróżuje po kraju. Jest jednoosobowym tłumem. Ale chce przy tym, żeby jego historia została wysłuchana. Dla siebie przecież jest jedyny. 

Co to za historia? Nic specjalnego. Zbiór myśli, niepokojów i marzeń. A do tego pytania. Choćby o związek ducha z materią. Bo przecież, kiedy burczy w brzuchu, to nie bohater burczy. Samo się burczy. Gdzie jest więc to ja? Jak daleko sięga i z czego się składa? Bohater wspomina z pozoru nieistotne rzeczy, które go ukształtowały i najbardziej zapadły w pamięć. Wiele z jego spostrzeżeń jest bardzo trafnych. Człowiek nie jest przecież od początku do końca logiczny, zaplanowany i kompletny. Czasem sam nie wie, dlaczego coś mu się tak bardzo nie podoba. Albo odwrotnie. Nagle przeżyje chwilę nieuzasadnionego zachwytu. Momenty, które powinny być niezwykłe, wcale takie nie są, a sałatka sylwestrowa smakuje najlepiej następnego dnia. Wszystkie te zbierane przez lata myśli i odczucia tworzą jakieś ja. Powstała już niejedna psychologiczna teoria, która miała włożyć to ludzkie ja w jakieś ramy. Ale może właśnie tak powinniśmy je postrzegać. Taka mieszanka może być przypadkowa, ale na pewno jest jedyna w swoim rodzaju, a to czyni nawet najbardziej szarego człowieka wartym poznania. 

Spektakl ma jeden poważny mankament. Widz przez cały czas czeka na jakąś puentę. Klamrę, która wszystkie przemyślenia bohatera zepnie w jakąś sensowną całość. Ale Godot nie przychodzi, a my wychodzimy z teatru rozbici i zdezorientowani. No bo o czym właściwie był ten spektakl? 


piątek, 19 września 2014

10 książek, które wywarły wpływ na moje życie


Zwykle jak ognia unikam blogowych wyzwań, bo nie lubię pisać na zawołanie. Nikt mnie nie nominował, po prostu zobaczyłam wpis na www.wietnam.info i pomyślałam, że też chcę taką listę. Będzie chronologicznie. 


1. Dzieci z Bullerbyn, A. Lindgren



To prawdopodobnie najwięcej razy przeczytana przeze mnie książka. Siedem albo osiem. Czytałam ją zawsze na początku wakacji. Wychowałam się z jej bohaterami. Najpierw byli dla mnie starszym rodzeństwem, potem rówieśnikami, później stałam się ich starszą kuzynką, żeby wreszcie zostać daleką ciotką. Jeśli ktoś zapyta mnie, jak wyobrażam sobie idealne dzieciństwo, bez wahania podam tytuł Dzieci z Bullerbyn. 













2. Uwięziona dusza - pamiętniki, L. M. Montgomery



Kiedy byłam małą dziewczynką, przeczytałam prawdopodobnie wszystkie książki Lucy Maud Montgomery. Moją ulubioną był Błękitny zamek. A że byłam niezbyt towarzyskim odludkiem, szybko zaprzyjaźniłam się z autorką. Doskonale rozumiałam jej problemy sercowe i trudy mieszkania pod jednym dachem z niezbyt wyrozumiałą ciotką. Czytanie pamiętników Montgomery było jak rozmowa z bliską mi osobą. Żałowałam, że ona nigdy nie przeczyta moich. Nikt ich nigdy nie przeczyta. Kiedy dorosłam, spaliłam je ze wstydu razem z moimi żałosnymi próbami literackimi. 









3. Biblia


Przyznam się, że w całości przeczytałam tylko Nowy Testament. Od lat mam jednak pewien zwyczaj. Kiedy w moim życiu pojawiają się jakieś trudności lub pytania, otwieram Pismo Święte na przypadkowej stronie i sprawdzam, co o tym myśli Bóg. Działa. 















4. Kalendarz, Jan Twardowski



Ks. Twardowskiego uwielbiam za niezachwiany optymizm, radosną wiarę i miłość do natury. Ten zbiorek jego poezji z podziałem na miesiące leży teraz u moich rodziców. Ostatnio do niego zajrzałam. Cały pomazany! Podkreślałam ulubione fragmenty, a że wszystkie były ulubione... 













5. Cesarz, Ryszard Kapuściński



Jesteśmy już na etapie liceum. Czytałam wtedy różne rzeczy, aż w ręce wpadł mi Cesarz. Wtedy odkryłam, jak bardzo kocham reportaże. Zaczęło się od przeczytania niemal całego dorobku Kapuścińskiego. Wiem, że wiele osób ma mu sporo do zarzucenia. I nie mówię tu wcale o teczkach i bezpiekach. Kapuściński lubił koloryzować rzeczywistość i interpretować ją tak, jak było mu wygodnie. Po kilku latach i ja dostrzegam te mankamenty, ale gdyby nie on, pewnie by mnie tu teraz nie było. To chyba też wtedy doszłam do wniosku, że kontynent afrykański jest najciekawszym miejscem na Ziemi. 










6. Formy i normy, red. K. Kłosińska



Jakoś na początku studiów zapałałam miłością do języka polskiego. Spędziłam długie godziny, odkrywając jego tajemnice, właśnie z tą książką. Choć podręczników do poprawności językowej było w moim życiu już wiele, to do Form i norm wracam najchętniej. Tytuł ten muszą przeklinać moi znajomi, bo to przez niego stałam się uciążliwym purystą. 














7. Sto lat samotności, G. G. Márquez



Pewnie najbardziej oklepana pozycja na tej liście. Ale to prawda! Na pewnym etapie mojego życia czytałam tylko reportaże. Świat rzeczywisty pochłonął mnie na tyle, że nie chciałam tracić czasu na czytanie fikcji. I wtedy pojawił się on. To Márquez przypomniał mi, jak piękna może być literatura piękna. I przekonał, że język nie służy tylko do opisywania rzeczywistości, ale można nim tworzyć całe światy.












8. Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd, K. Nowak



Kazimierz Nowak nigdy nie miał wielkiego talentu literackiego, a ta książka to tylko zlepek jego notatek z podróży. Autor nauczył mnie jednak dwóch ważnych rzeczy. Po pierwsze udowodnił, że żeby być wielkim podróżnikiem, nie potrzeba kamer, sławy, pieniędzy, ani nawet zapasowych opon. Po drugie pokazał, że szacunek wobec drugiego człowieka i zainteresowanie nim nie mają niczego wspólnego z poprawnością polityczną. Można żyć w czasach, w których używanie słowa barbarzyńca jest na porządku dziennym, i podchodzić do obcego z życzliwością, jakiej współcześni podróżnicy mogliby tylko pozazdrościć. 









9. Jeść, by żyć; J. Fuhrman



Od tej niepozornej książki zaczęło się moje nowe hobby. Jestem wegetarianką od ponad dekady, ale nigdy specjalnie nie interesowałam się dietetyką, a już tym bardziej tym, jak odżywianie wpływa na zdrowie. Od czasu lektury tej książki przeczytałam już o jedzeniu sporo, wyrobiłam sobie własne opinie i lepiej już rozumiem, jak działa mój organizm. Coraz bardziej lubię też gotować. 













10. Rzeka krwi. Podróż do pękniętego serca Afryki



Książka trafiła w moje ręce przypadkiem. Kiedy wreszcie ją otworzyłam, przeczytałam jednym tchem, wybrane fragmenty po dwa razy, żeby lepiej zapamiętać. Niektórzy twierdzą, że książka jest przeładowana faktami, a ja chciałam wiedzieć więcej i więcej. Tak zaczęło się moje zainteresowanie Demokratyczną Republiką Konga. Zrozumiałam też, że więcej satysfakcji daje mi lektura książki, której autor stara się szukać przyczyn, a nie tylko opisuje zastany stan rzeczy.