czwartek, 28 sierpnia 2014

O najmniej egzotycznym z egzotycznych krajów


Kultura Japonii jest specyficzna. To dość oczywiste stwierdzenie, ale nie o taką specyficzność mi chodzi. Niewątpliwie jest dla nas kulturą egzotyczną, z drugiej jednak  strony to chyba najbardziej znana egzotyczna kultura na naszej szerokości geograficznej. Wszyscy wiedzą o gejszach i samurajach, a większości obiły się o uszy nazwiska Kurosawy czy Murakamiego oraz pogłoski o japońskim pracoholizmie, wielu z nas ma też pewnie w domu sprzęt elektroniczny jednej z japońskich firm. Nie brakuje też pewnie takich, którzy czytali gdzieś o syndromie hikikomori i automatach z używaną bielizną. Jakby tego było mało, w internecie jak grzyby po deszczu wyrastają strony dla polskich otaku zafascynowanych mangą i j-popem. Jeśli ktoś odpowiednio często ogląda anime, zapewne jest w stanie bez problemu rozpoznać język japoński, który w warstwie fonetycznej znacznie się różni od innych w tamtej części Azji. Wielu śmiałków decyduje się też na naukę. Choćby na Uniwersytecie Warszawskim japonistyka od lat jest jednym z najbardziej obleganych kierunków i niestraszny jej żaden niż demograficzny, także prowadzący lektoraty języka japońskiego nie mogą się skarżyć na brak chętnych. Dostępność informacji na temat Kraju Kwitnącej Wiśni sprawiła zapewne, że obrósł on szeregiem stereotypów. Kiedy przez chwilę zastanowimy się, co wiemy choćby o kulturze Samoa, Botswany albo nawet Chin, okaże się, że Japonia nie jest wcale aż tak egzotyczna. Pewnie wielu z nas jest o niej w stanie powiedzieć więcej niż o Słowacji czy Litwie. Jedno jest pewne, Japonia fascynuje, a wydawcy książek o Kraju Kwitnącej Wiśni jeszcze długo nie będą musieli martwić się o sprzedaż nakładów. 

Zafascynowany czytelnik trafi prędzej czy później na tytuł "Tatami kontra krzesła". Nota na okładce głosi: "to nie monografia ani encyklopedia, lecz zbiór intrygujących ciekawostek, anegdot i faktów na remat Japonii". I rzeczywiście, książka nie jest niczym więcej. Japonista Rafał Tomański wybrał szereg ciekawostek, które mogłyby zainteresować polskiego czytelnika. Jedne informacje pogłębił bardziej, inne mniej, a jeszcze inne wcale. Ciężko w tym doborze doszukać się jakiegoś ogólnego zamysłu czy sumiennie realizowanej strategii. Aby nieco zmniejszyć wrażenie wybiórczości informacji, autor zdecydował się na podzielenie ich i umieszczenie w tematycznych rozdziałach. Pomysł okazał się strzałem w stopę, bo tak na samym początku książki wylądowały najgorsze teksty. Z rozdziału "Pierwsze wrażenia" możemy się na przykład dowiedzieć, że dla Europejczyka wszyscy Japończycy wyglądają tak samo, co oczywiście po pewnym czasie mija, a wszyscy Japończycy chcą wyglądać jak Europejczycy, bo farbują włosy na brązowo. Czy autor każdej Polce, która farbuje włosy na rudo, mówi, że chce wyglądać jak Irlandka? Nie? No właśnie. Po takiej dawce stereotypów wielu czytelników może się zniechęcić, dlatego lepiej by było zostawić je na koniec. Potem jest już lepiej. Tomański najlepiej wypada, kiedy mówi o języku japońskim i historii Kraju Kwitnącej Wiśni. Widać, że te tematy najbardziej go interesują. Książka z założenia miała dotyczyć tematyki społecznej, ta jednak traktowana jest nieco po macoszemu. Dowiemy się co prawda, czym są syndrom paryski czy syndrom męża na emeryturze, ale nie mamy co liczyć na pogłębienie tematu. Autor i tak wszystko uzasadnia kolektywistyczną kulturą i niemożnością indywidualnego działania. 

Książka "Tatami kontra krzesła" ma jeszcze jeden poważny mankament: styl. Rafał Tomański może i jest dobrym japonistą, ale kiepski z niego pisarz. Można tu dostrzec braki w technice przelewania myśli na papier, przez co wiele fragmentów tekstu sprawia wrażenie urwanych albo niedopowiedzianych. Podczas lektury często miałam wrażenie, że autorowi po prostu brakuje słów. Momentami posługuje się on językiem bardzo potocznym, który może i nadaje się do rozmowy ze znajomymi przy piwie, ale w tekście pisanym jednak razi ("totalnie, ale to totalnie zatłoczone autostrady"!?). Nie sądzę, aby był to świadomy zabieg, chociaż taki styl pisania jest ostatnio bardzo popularny. Nie jest on zapewne pozbawiony zalet, tak napisany tekst można czytać po ciężkim dniu w pracy albo po zakrapianej alkoholem imprezie i się przy tym nie zmęczyć. Ja jednak należę do tej uciążliwej grupy czytelników, którzy od książki oczekują czegoś więcej. Kolejnym warsztatowym błędem jest umieszczanie informacji, które dotyczą Tomańskiego, ale nie mają szans zainteresować czytelnika. Kiedy sięgamy po literaturę faktu, raczej niewiele  nas obchodzi, że autorowi nie podobają się japońskie telefony komórkowe ani z jakim filmem kojarzy mu się dane zjawisko. Na domiar złego redaktor najwyraźniej nie czuł się w obowiązku poprawić styl autora. Możliwe, że pracował w pośpiechu. Przepuścił w końcu tak podręcznikowe błędy, jak nadmierne użycie cudzysłowów czy pleonazmy typu chwila czasu. Nie zauważył nawet, że dywagacje to bezładne i rozwlekłe mówienie nie na temat, a powiedzenie tak o czyjejś książce naprawdę nie jest komplementem. Z "Tatami kontra krzesła" byłby całkiem interesujący blog miłośnika Japonii, książka to jednak trochę za wiele. Jak już wspominałam na początku, Japonia nie jest aż tak egzotyczna, żeby wystarczyło o niej napisać cokolwiek. 


piątek, 15 sierpnia 2014

Science czy fiction?

Termin science fiction bywa niekiedy mylący. Widz spodziewa się obu tych elementów w filmie i kiedy dostaje dużo fiction, a mało science, może być niezadowolony. Tak właśnie jest w wypadku wchodzącego właśnie na ekrany polskich kin filmu Luca Bessona Lucy. Całkiem nieźle sprawdza się on jako kino rozrywkowe, ale obecny na sensie naukowiec mógłby sobie wyrwać sporo włosów z głowy. 


Fabuła opiera się  na znanym naukowym micie, jakoby człowiek wykorzystywał tylko 10% swojego mózgu. Wszystko zresztą wyjaśnia nam Morgan Freeman, czyli profesor Norman, filmowy twórca tej teorii. Twierdzi on, że tylko delfiny potrafią lepiej korzystać z mózgów niż ludzie, dzięki czemu wytworzyły system echolokacji i Bóg jeden raczy wiedzieć, co by się stało, gdyby człowiek też tak potrafił. Jeszcze lepsze wykorzystanie mózgu miałoby skutkować panowaniem nad materią oraz innymi ludźmi. Wkrótce do profesora Normana zgłosi się Lucy (Scarlett Johansson), która na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności stała się żywym dowodem słuszności teorii 10%. Imię bohaterki nie jest przypadkowe i ma ją łączyć z pierwszą humanoidalną kobietą. O czym twórcy filmu nie omieszkają nam przypomnieć. 


Współczesna Lucy jest amerykańską studentką na wymianie, która dużo imprezuje i chyba rzeczywiście używa dość ograniczonych obszarów mózgu. Nie ma też szczęścia do facetów. Przez swojego nowego chłopaka Richarda wpada w ręce tajwańskiej mafii narkotykowej. Ma przemycić przez granicę zaszyty w jej brzuchu woreczek z nowego typu narkotykiem, a właściwie syntetyczną wersją hormonu produkowanego przez organizm matki w okresie prenatalnym. Niestety, woreczek pęka i zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Żegnaj nauko, witaj fikcjo! Na ekranie zobaczymy drgawki na suficie, ludzi padających jak muchy, kontrolowanie fal elektromagnetycznych siłą umysłu, a nawet spotkanie oko w oko z dinozaurem. Jedynym, czego Lucy nigdy się nie nauczy, są języki obce. Już jako superczłowiek będzie pytała wszystkich, czy mówią po angielsku. Najwyraźniej dla Amerykanów nauka języków obcych jest na tyle abstrakcyjna, że nie zaprzątają nią sobie głowy nawet nadludzie. 

Jeśli przymknie się oko na te kilka niedociągnięć, Lucy naprawdę dobrze się ogląda. Scarlett Johansson świetnie się sprawdza w roli przypadkowego geniusza, a Morgan Freeman świetnie się sprawdza w każdej roli. Wartka akcja i liczne strzelaniny na pewno nie pozwolą się nudzić, a fani Luca Bessona nie powinni być zawiedzeni. 


czwartek, 7 sierpnia 2014

Miłość blondynki według blondynki


Wspominałam już, że nie lubię prywatnych teatrów? Zdecydowanie zbyt często można w nich trafić na słabe sztuki, których reżyserzy na siłę próbują rozśmieszyć widza żartami na poziomie Świata według Kiepskich. I nie mówię tu wcale o komediach. Wakacje rządzą się jednak swoimi prawami i wtedy już nie można wybrzydzać. Poza tym Miłość blondynki w Och-Teatrze zapowiadała się naprawdę dobrze. Sztuka powstała na podstawie sztandarowego filmu czechosłowackiej Nowej Fali z lat sześćdziesiątych w reżyserii Milosa Formana. Za realizację spektaklu wzięła się sama Krystyna Janda. Do zadania reżyserskiego podeszła najwyraźniej tak jak do swego aktorstwa - bardzo ekspresyjnie. Niestety, żeby stworzyć dobry spektakl nie wystarczy częste potrząsanie głową i dramatyczny ton. Przydałaby się jeszcze jakaś historia. 


Film Formana jest prosty, momentami zabawny, ale w ogólnej wymowie dość smutny. Mamy lata sześćdziesiąte, Andula pracuje w fabryce obuwia na czechosłowackiej prowincji i mieszka z koleżankami w hotelu robotniczym. W mieście jest dużo robotnic, brakuje za to mężczyzn. Zauważywszy problem, dyrekcja fabryki postanawia zorganizować bankiet i zaprosić na niego żołnierzy z pobliskiej jednostki. Wieczór ma nawet uświetnić orkiestra z Pragi. Na bankiecie Andula poznaje muzyka Mildę. Jedna wspólnie spędzona noc wystarczy, żeby dziewczyna związała z nim wszystkie swoje nadzieje na miłość i pojechała szukać ukochanego w Pradze. Wyważony i bardzo trafny obraz zawiedzionych młodzieńczych nadziei i pragnienia bliskości z drugim człowiekiem. Spektakl w Och-Teatrz już tak wyważony nie jest. 


Przede wszystkim, warto znać zarys historii, zanim się pójdzie do teatru. W samym spektaklu bowiem niespecjalnie zadbano o to, aby widzom cokolwiek wyjaśniać. Jest właściwie tylko jedna scena rozmowy dyrektora fabryki z szefem garnizonu, która w jakikolwiek sposób uzasadnia to, co dzieje się na scenie. Miłość blondynki według Jandy to zlepek najważniejszych momentów z filmu, do których dołożono pewne kwestie bohaterów, a nawet całą scenę. Wyborów miss w czasie Dnia Strażaka w pierwowzorze nie było i Bóg raczy wiedzieć, po co pojawia się w spektaklu. Niczego bowiem nie wnosi i nie pasuje do reszty. Funkcją dodatkowych kwestii jest zapewne rozbawienie widza. Nie raz już byłam w teatrze Krystyny Jandy i ktoś tam na górze najwyraźniej uważa, że widownia nie jest w stanie usiedzieć półtorej godziny bez kilku żartów, a najlepszy sposób, żeby ją rozśmieszyć, to rzucenie mięsem w niespodziewanym momencie. Najbardziej ucierpiała scena, w której Milda zaciąga Andulę do swojego pokoju. W filmie wypada dość zgrabnie, na scenie jest swoją własną karykaturą. 

Spektakl może też sprawiać wrażenie chaotycznego. Aktorzy zdecydowanie zbyt często biegają po scenie, a aktorki piszczą. Za dużo w tym emocji, a za mało treści. Największą jego bolączką wydają się jednak bohaterowie. Grana przez Aleksandrę Domańską Andula albo jest naburmuszona, albo przestraszona. Wydaje się też nieco opóźniona umysłowo, podobnie zresztą jak jej wybranek. Postać Anduli miała być naiwna, a nie zwyczajnie głupia. To spora różnica. Nie do końca podoba mi się też pomysł rozbierania aktorów na scenie, nagość w kinie a nagość w teatrze to dwie zdecydowanie różne rzeczy. Jasnym punktem tego spektaklu jest śpiewająca Matylda Damięcka w roli Januszki. Pozostali aktorzy nie mieli okazji się wykazać. Podsumowując, jeśli jesteście zainteresowanie Miłością blondynki, zdecydowanie lepiej obejrzeć film. Jeżeli jednak zdecydujecie się na pójście do Och-Teatru, zwróćcie uwagę na dekorację. Nie, to nie baloniki. To nadmuchane prezerwatywy.