sobota, 25 października 2014

Związki patologiczne

Znana przede wszystkim z Pręg reżyser Magdalena Piekorz powraca po kilku latach milczenia. Do kin weszły właśnie Zbliżenia, film ani na tyle zły, żeby całkiem go skrytykować, ani na tyle dobry, żeby go zapamiętać. Filmowy plakat szumnie obiecuje spotkanie ze wszystkim obliczami miłości, ale na ekranie zobaczymy głównie jedno: patologiczną relację dorosłej córki i jej matki. 


Marta (Joanna Orleańska) ma już prawie czterdzieści lat i właściwie nie wiadomo, czym się do tej pory zajmowała. Udało jej się skończyć Akademię Sztuk Pięknych i namalować kilka obrazów. Przez większą część życia mieszkała z matką (Ewa Wiśniewska), z którą nie rozstała się nigdy nawet na kilka dni. Dobrze się składa, że chociaż wymyślono internet, dzięki któremu Marcie udało się poznać Jacka (Łukasz Simlat) i wyjść za niego za mąż. Ciężko powiedzieć, jakim cudem obie  kobiety były w stanie się utrzymać i pozwolić sobie na mieszkanie w tak dużym domu. Bo na pewno nie z lekcji włoskiego, okazjonalnie udzielanych przez matkę, ani z artystycznych aspiracji córki. Po ślubie Marta przeprowadza się do designerskiego mieszkania i dalej wiedzie dość wygodne życie. Jak nietrudno się domyślić, relacje kobiety z matką wkrótce zaczną rozsadzać małżeństwo do środka. 

Pomysł na fabułę rzeczywiście jest niezły. Przyzwyczailiśmy się już do poruszania problemu dorosłych mężczyzn uzależnionych od swoich matek tak emocjonalnie, jak i kulinarnie. Kobiety zwykle postrzega się jako te, które łatwiej odcinają pępowinę łączącą je z rodzicielkami. Marta mogłaby być nietuzinkową postacią. Mało tego, scenariusz wspólnie z panią reżyser napisał Nagrody Literackiej NIKE Wojciech Kuczok. Co zatem poszło nie tak? Martę wtłoczono w przerysowany schemat małej dziewczynki, która najpierw się z mamą kłóci, a potem płacze i przeprasza. Wyolbrzymione jest wszystko, od idiotycznego dzwonka w telefonie kobiety, który co chwilę oznajmia: "Martusiu, odbierz, tu mama", aż do scen kłótni z rozbijaniem talerzy. Reakcje kobiety momentami są tak sztuczne, jak śmierć Hanki Mostowiak w kupie kartonów. Takie rzeczy to w telenowelach, pani Piekorz! Postać matki wcale nie jest lepsza. Rozumiem, że kobiety, które całą swoją miłość i uwagę przelały na dziecko, mogą czuć się odrzucone, kiedy dziecko zacznie żyć własnym życiem. Mogą się nawet buntować i próbować szantaży emocjonalnych. Ale załamanie nerwowe z omdleniem tylko dlatego, że córka pojechała na kilkudniowy urlop, to już lekka przesada. O wiele lepiej zarysowano relację pomiędzy Martą i Jackiem. Emocje są znacznie subtelniejsze, nikt nie próbuje ich widzowi wbijać młotkiem do głowy. W Jacku walczą ze sobą miłość do żony i niemożność zaakceptowania pewnych jej wad. W roli męża świetnie i naturalnie wypada Łukasz Simlat. Nie żeby Joana Orleańska i Ewa Wiśniewska miały mniej talentu aktorskiego, po prostu dostały gorsze postacie. 


Odświeżające okazało się umiejscowienie akcji filmu w Katowicach. Nie ma w tym nic dziwnego, zarówno reżyser, scenarzysta, jak i dwójka z trójki głównych aktorów pochodzi w końcu ze Śląska. (W tym momencie podpadłam pewnie wszystkim rodowitym Ślązakom, bo Magdalena Piekorz i Łukasz Simlat są akurat z Sosnowca.) Niemniej, kiedy się człowiek naogląda polskiego kina, może dojść do wnioski, że młodzi, piękni i bogaci mieszkają tylko w stolicy, artyści - ewentualnie w Krakowie. Poza tym ileż można oglądać te same wieżowce!? 


piątek, 24 października 2014

A czy ty jesteś nosorożcem?

Eugène Ionesco napisał Nosorożca w 1959 roku, czyli prawie dekadę po Łysej śpiewaczce, kiedy był już znanym na świecie współtwórcą teatru absurdu. Sztuka opowiada o mieszkańcach pewnego miasteczka, którzy jeden po drugim popadają w zbiorową histerię i zamieniają się w nosorożce. Sam Ionesco o Nosorożcu mówił tak:
Wielokrotnie w moim życiu zadziwiało mnie to, co można by nazwać prądem opinii, nagłą zmianą, którą on wywołuje, siłą zarażania, mającą charakter istnej epidemii (...) Ludzie zmieniają swoje poglądy, zmieniają siebie, i gotowi są z całą świadomością zamordować tych, którzy tych poglądów nie podzielają. Za nimi idą inni i tak dalej. Wszystko to dzieje się nie w kategoriach intelektu, ale uczucia, ślepego witalizmu.
Współcześni dramaturgowi często interpretowali tekst w kontekście zagrożeń związanych z totalitaryzmami i narzuconym z góry sposobem myślenia. A jak interpretować go dzisiaj?  Jakie formy zbiorowego myślenia dziś nam zagrażają? Do głowy przychodzą konsumpcyjny i bezrefleksyjny styl życia, pozorność informacji przekazywanych przez media i bezkrytyczne ich przyjmowanie oraz opinie, które za pośrednictwem internetu rozchodzą się tak szybko, że uznanie ich wydaje się niemal obowiązkowe. 


Artur Tyszkiewicz, reżyser Nosorożca w Teatrze Dramatycznym, zdecydował przenieść akcję z sennego miasteczka do miejsca, które dziś uchodzi za siedlisko wszelkiego zła. Do dużej korporacji. Domyślamy się, że rzecz ma się dziać w Warszawie, z okna widać bowiem Żagiel Libeskinda. Reżyser zrezygnował też z pełnego przedstawienia I aktu, w którym poznajemy bohaterów: niesumiennego, rozczochranego i nadużywającego alkoholu Bérengera (Paweł Domagała) oraz jego przyjaciela pedantycznego, zadowolonego z siebie Jana (Krzysztof Ogłoza). Scenę okrojono do rozmowy przez SMS-y dwójki anonimowych pracowników biura. Posunięcie to dość ryzykowne. Widz, który sztuki nie zna, może się poczuć nieco zdezorientowany. Reżyser najwyraźniej jednak uznał, że teatr absurdu w wykonaniu Ionesco jest jeszcze za mało absurdalny i trzeba w sztuce namieszać. Genialnie za to zaczyna się II akt. Pracownicy biura czytają informacje o nagłym pojawieniu się nosorożców w mieście i spierają się, czy rzecz rzeczywiście miała miejsce. Niektórzy nie wierzą dziennikarzom i nawet obecność dwójki naocznych świadków, Bérengera i Daisy (Anna Szymańczyk), nie jest w stanie ich przekonać. Dyskusję przerywa kierownik Papillon (Andrzej Blumenfeld), który każe wszystkim zabrać się do pracy. Za chwilę widzowie zobaczą reżyserską i choreograficzną perełkę. Pracownicy poruszają się rytmicznie, są zgrani jak trybiki w wielkiej maszynie. Na chwilę zamierają bez ruchu, żeby jeszcze z większym zapamiętaniem wykonywać te same, wyuczone ruchy. Ich działania stają się coraz bardziej nerwowe, żeby w końcu zamienić się w histerię. Pracę przerywa pojawienie się pani Beuf (Magdalena Smalara), żony nieobecnego pracownika. Ściga ją nosorożec, który teraz próbuje wedrzeć się na schody budynku. Wreszcie wszyscy mogą zobaczyć zwierzę na własne oczy. Pani Beuf rozpoznaje w nim swojego męża, a pracowników musi ewakuować Straż Pożarna. Kolejne ryzykowne posunięcie - zaczynać od tak efektownej sceny. Niebezpiecznie rozbudza to u widzów apetyt, którego nie ma czym zaspokoić. 

Następne sceny nie będą już tak widowiskowe, czkawką odbije się też okrojenie I aktu. Bérenger odwiedza Jana, który na jego oczach zamienia się w nosorożca. Ale kim jest Jan? Przyjaciel bohatera nie został nam wcześniej przedstawiony i pewnie wielu widzów weźmie go za jednego z pracowników biura. Epidemia nosorogacizny coraz szybciej się rozprzestrzenia. Na ulicach nie widać już ludzi, z radia wydobywa się ryk nosorożca. W nosorożce zamieniła się już większość mieszkańców. Na koniec zostanie tylko Bérenger, Daisy i Dudard (Sławomir Grzymkowski). Ten pierwszy coraz więcej pije, żeby uchronić się przed zezwierzęceniem. Ten ostatni widzi coraz więcej plusów w byciu nosorożcem. Bo skoro wszyscy to robią, to musi być dobre, prawda? 




niedziela, 19 października 2014

O tym, jak wampiry ratowały Europę


Od ładnych kilku lat w kinie panuje moda na odświeżanie czy nawet odmienianie bohaterów książkowych, filmowych i komiksowych. Tym razem pod nóż poszedł Drakula. Film debiutującego irlandzkiego reżysera Gary'ego Shore'a dawał nadzieję na połączenie postaci z powieści Brama Stokera z jego historycznym pierwowzorem, czyli rumuńskim księciem Władem Palownikiem. Jeśli jednak ktoś rzeczywiście liczył na porządnie przygotowane tło historyczne, może się srogo zawieść. Jeśli natomiast miał nadzieję na czystą rozrywkę - będzie zachwycony. 


Wład (Luke Evans) to w tej historii całkiem porządny człowiek. Mordował ludzi, bo nie miał wyboru. Można nawet powiedzieć, że robił to dla ich dobra. Oddany jako dziecko tureckiemu sułtanowi, musiał wziąć udział w nieludzkim treningu wojskowym i walczyć ramię w ramię z sułtańskimi żołnierzami. Teraz jednak jest dobrym mężem, ojcem i władcą. Płaci sułtanowi Mehmedowi II Zdobywcy (Dominic Cooper) coroczny trybut, żeby utrzymać pokój. Z najbliższą rodziną łączą bohatera ckliwe i iście dwudziestowieczne relacje. (Prędzej mi kaktus na ręce urośnie, niż uwierzę, że średniowieczni władcy właśnie tak rozmawiali z żonami.) Kiedy więc Mehmed zażąda oddania księcia i tysiąca innych rumuńskich chłopców do tureckiej armii, Wład w akcie buntu wyrżnie całe sułtańskie poselstwo. A potem jeszcze ponadziewa na pale pokaźny oddział tureckiego wojska. Wszystko to jednak za mało, żeby stawić czoła najpotężniejszej wówczas armii świata. Nasz bohater postanawi poszukać pomocy u żyjącego w transylwańskich górach wampira. Ten, jak nietrudno się domyślić, zaoferuje mu siłę do walki w zamian za duszę. Potem to już czysta fantastyka. Nasz Sobieski okazuje się zbędny, pochód Turków na Europę z powodzeniem mogą przecież zatrzymać wampiry. Warto tu wspomnieć, że prawdziwy Wład Palownik nie miał tyle szczęścia. Stracił nie tylko władzę, lecz także głowę, którą posłano do Stambułu. 

Dracula. Historia nieznana to film naprawdę przyjemny wizualnie. Efekty specjalne nie są nachalne i świetnie pasują do mrocznego klimatu. Pomimo przewidywalności zdarzeń w filmie dzieje się naprawdę dużo i nie sposób się nudzić. Nie można też narzekać na aktorstwo, uwagę zwraca szczególnie odtwórca głównej roli, który do tej pory nie miał okazji pobyć na ekranie nieco dłużej i pokazać, że naprawdę nieźle sobie radzi. I tak, w filmie pojawia się Jakub Gierszał, choć nie na długo. Gra tam butnego tureckiego wojaka, który szybko ginie. Szczerze polecam ten film na leniwy wieczór z wielkim kubłem popcornu. Pamiętajcie tylko, żeby odłożyć na bok prawa biologii i fizyki. Jeszcze by was raziło, że bohaterka po upadku z wysokości kilkunastu pięter jest w stanie się ocknąć i przemówić czule do męża. 



środa, 15 października 2014

Gniew rodzi się z rozpaczy


Grona gniewu mogą być najlepszą powieścią, jaką dane mi było przeczytać. Szukam w pamięci i nie znajduję żadnej innej książki, która byłaby tak doskonała zarówno w warstwie fabularnej, jak i w szerszej społecznej wymowie. John Steinbeck po mistrzowsku łączy historię rodziny Joadów z krytycznym spojrzeniem na amerykańskie społeczeństwo. Wielu próbowało uczynić ze swoich bohaterów symbole, ci jednak stawali się przez co ociężali, moralizatorscy i nieznośnie nieludzcy. Joadowie pozostają zwyczajni, można ich polubić i trudno o nich zapomnieć. Nic dziwnego, że zakazano rozpowszechniania powieści zaraz po tym, jak się ukazała. 


Koniec lat dwudziestych XX wieku. Tom Joad wychodzi warunkowo z więzienia i wraca do rodzinnego domu. Nikogo tam jednak nie zastaje. Trwa Wielki kryzys, a banki zaczęły przejmować gospodarstwa zadłużonych dzierżawców. Tomowi udaje się odnaleźć rodzinę, zanim ta wyjedzie do Kalifornii - krainy, która kusi ciepłym klimatem, urodzajem i pracą dla wszystkich. Do Joadów przyłączają się mąż najstarszej córki, wuj John i były pastor Jim Casey. Rodzina za ostatnie pieniądze kupuje używaną ciężarówkę i rusza na południe. Z Oklahomy do Kalifornii ciągną tłumy, niczym Izraelici do Ziemi Obiecanej. Wielu umrze po drodze i nigdy jej nie zobaczy. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, jak działa system. Nie rozumieją, że im więcej ludzi przybędzie do Kalifornii, tym niższe będą stawki. Nie spodziewają się, że ich chęć przetrwania wywoła wśród miejscowych strach, który szybko przerodzi się w nienawiść. Nic już nie jest takie jak dawniej, panujący od pokoleń porządek został zburzony, a rodzina zaczyna się rozpadać. Bohaterowie jeden po drugim tracą złudzenia. Wuj John traktuje wszystko jako karę za swoje grzechy, ciężarna Rosesharon rozpacza, jej mąż Connie ucieka od odpowiedzialności, Casey odnajduje powołanie w jednoczeniu ludzi przeciw wyzyskiwaczom, a ojciec wycofuje się z życia rodzinnego i popada w apatię. Powoli na pierwszy plan wysuwa się postać matki. Wcześniej trzymała się na uboczu, teraz zastępuje pogrążonych w rozpaczy mężczyzn i zostaje filarem rodziny. Jak sama twierdzi: "Kobieta potrafi zmieniać się i dopasować lepiej niż mężczyzna". Ziemia obiecana istnieje, ale tylko dla bogatych. Skojarzenia z Biblią nie są tu przypadkowe, autor sam narzuca taką interpretację, a rozdziały opisujące historię rodziny Joadów przeplata krótkimi tekstami stylizowanymi na przypowieści. 

Steinbeck przypomina nam, jak powstawał system rządzący zachodnim światem. Wszystkie zabezpieczenia społeczne, które dziś mamy, nie powstawały z miłosierdzia, a ze strachu. Na kilku głodujących można jeszcze posłać uzbrojonych policjantów, ale co zrobić z kilkuset tysiącami? Ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia, robią się niebezpieczni. Widzimy czasy dzikiego kapitalizmu, w którym niszczy się jedzenie na oczach głodujących ludzi, żeby podbić jego cenę. Autor ze swoją krytyką trafił na nienajlepsze czasy. Grona gniewu ukazały się w 1939 roku, kiedy wszyscy bali się komunistów. My Polacy świetnie te nastroje rozumiemy. Już jako dziecko miałam wpojoną wizję tego złego socjalizmu z octem na półkach, kolejkami i zwalczaniem opozycji. A jeśli kapitalizm jest jego przeciwieństwem, to przecież musi być dobry! Dopiero teraz jako społeczeństwo dojrzewamy do dostrzegania jego minusów. Bo czy tak naprawdę wiele się zmieniło od opisywanych przez noblistę czasów? Nie mam zamiaru zacząć narzekać, że praca byle jaka i płace marne. U nas się nie głoduje. Za nas przymiera głodem Trzeci Świat. A my udajemy, że tego nie widzimy. Dziś najubożsi nie soją nam już przed oknami, możemy ich tylko czasem zobaczyć w telewizji w jakiejś szwalni w Bangladeszu. Wielki kapitał ciągle nie jest jednak człowiekiem, ma tylko lepszy PR. 


Im więcej czytam takich Steinbecków, tym bardziej zdaję sobie sprawę, na czym polega dobre pisarstwo. To nie temat powieści jest najważniejszy. Pomysł na fabułę może być najciekawszy na świecie, ale jeśli do pióra siądzie nieodpowiednia osoba, zanudzi mnie na śmierć. W Gronach gniewu z wypiekami na twarzy czytałam historię żółwia przechodzącego przez szosę. Steinbeck i jemu podobni piszą tak, że natychmiast całą sytuację widzimy i od razu wierzymy, że bohaterowie istnieją. Choć fikcyjni, ulepiono ich z tej samej gliny co nas. Takie książki pamięta się latami. 

Bezrobotna zbieraczka grochu, matka siedmiorga dzieci. Zdjęcie Dorothei Lange z 1936 roku.
źródło: wikipedia.org

poniedziałek, 13 października 2014

Masła bardziej i mniej maślane


Nieuzasadnione powtórzenie jest w języku polskim błędem. Takie rzeczy lepiej wyjaśniać sobie na początku. Wielu internautów skończyło bowiem szkołę jakiś czas temu i mogło już zapomnieć, co pani od polskiego podkreślała im na czerwono w wypracowaniach. Nic zatem dziwnego, że według raportu Instytutu Monitorowania Mediów z czerwca tego roku pleonazmy stanowią aż 43,56% wszystkich błędów popełnianych w internecie. W pułapkę powtarzania Polacy wpadają z wielu powodów. Na przykład wtedy, kiedy chcą być bardziej oficjalni. Nie bez kozery, w końcu to administracja publiczna przyzwyczaiła nas do załatwiania spraw w dniu dzisiejszym* i w miesiącu lipcu*

Pleonazmy i tautologie, zwane potocznie masłem maślanym*, to powtórzenia znaczeniowe. Z pleonazmem mamy do czynienia, gdy w wyrażeniu jeden lub więcej wyrazów powtarza jakąś część znaczenia innych. Tautologia natomiast jest powtórzeniem całego znaczenia przez użycie dwóch wyrazów bliskoznacznych. Typowe przykłady tautologii to: tylko i wyłącznie*, źródło i geneza*, chwila-moment*, ważne i istotne*, ciężar i waga*, poprawność i zgodność*, jeszcze w dodatku*. A jakich pleonazmów najczęściej używają polscy internauci?


Wyniki nie są zaskakujące. Gdybym poprosiła o podanie w komentarzu najczęściej słyszanych pleonazmów, pewnie padłyby podobne odpowiedzi. Może ktoś dodałby jeszcze: swój własny*, błędna pomyłka*, zabić na śmierć*, godzina czasu*, chwila czasu*całkowita zgoda*, cięta riposta*, emigrować za granicę* albo zdążyć na czas*. Często zdarzają się też połączenia przysłówka bardziej z przymiotnikami stopnia wyższego (np. bardziej odpowiedniejszy* zamiast bardziej odpowiedni). Obszerną listę pleonazmów zebrał prof. Müldner-Nieckowski w Lekarskim Poradniku Językowym. W tropieniu powtórzeń nie warto jednak iść za daleko. Wiele pozornych pleonazmów może pełnić funkcję poetycką albo być terminami naukowymi. Niektóre zostały uznane za poprawne, tak stało się choćby ze skrótowcami pamięć RAM, wirus HIV czy podatek VAT. Kontrowersje budzi powtarzanie znaczenia w zestawieniach z nazwami obcojęzycznymi. Formalnie wyrażenie hrabstwo Oxfordshire* jest pleonazmem, ale czy powinniśmy zakładać, że wszyscy odbiorcy tekstu wiedzą, co znaczy słówko shire po angielsku? Jeszcze większy dylemat mamy z językami mniej popularnymi. Kto w Polsce, poza afrykanistami oczywiście, wie, że w wyrażeniu język kiswahili* przedrostek ki- już oznacza język? 

A jakie inne błędy przydarzają się polskim internautom? 


(Na wszelki wypadek podaję poprawne formy: na pewno; wziąć, z powrotem; dlatego lub bo, dlatego lub ponieważ; w każdym razie; wkładać buty, sukienkę, spodnie; stąd, stamtąd; po linii najmniejszego oporu; połowy zawsze są równe; w cudzysłowie; włączać.)

Całość raportu dostępna jest tutaj

* Wszystkie formy oznaczone gwiazdką są niepoprawne. 

poniedziałek, 6 października 2014

Myśli nieuporządkowane

Warszawski Teatr Studio wystawia właśnie monodram na podstawie sztuki rosyjskiego dramatopisarza Jewgienija Griszkowca. Nie znamy imienia bohatera, w którego wcielił się Łukasz Simlat. Nie jest ono do niczego potrzebne. Bohater ma być tak zwyczajny, jak to tylko możliwe. Griszkowiec należy bowiem do tego gatunku autorów, których fascynuje codzienność i przeciętność. Osoby niezwykłe i wyróżniające się z tłumu zwyczajnie go nie interesują. Bohater Jednocześnie ma przeciętną twarz, nosi typowe i nijakie ubrania i jak wielu jemu podobnych wieczorami ogląda filmy w ulubionym fotelu. Prawdopodobnie gdzieś pracuje, czasem podróżuje po kraju. Jest jednoosobowym tłumem. Ale chce przy tym, żeby jego historia została wysłuchana. Dla siebie przecież jest jedyny. 

Co to za historia? Nic specjalnego. Zbiór myśli, niepokojów i marzeń. A do tego pytania. Choćby o związek ducha z materią. Bo przecież, kiedy burczy w brzuchu, to nie bohater burczy. Samo się burczy. Gdzie jest więc to ja? Jak daleko sięga i z czego się składa? Bohater wspomina z pozoru nieistotne rzeczy, które go ukształtowały i najbardziej zapadły w pamięć. Wiele z jego spostrzeżeń jest bardzo trafnych. Człowiek nie jest przecież od początku do końca logiczny, zaplanowany i kompletny. Czasem sam nie wie, dlaczego coś mu się tak bardzo nie podoba. Albo odwrotnie. Nagle przeżyje chwilę nieuzasadnionego zachwytu. Momenty, które powinny być niezwykłe, wcale takie nie są, a sałatka sylwestrowa smakuje najlepiej następnego dnia. Wszystkie te zbierane przez lata myśli i odczucia tworzą jakieś ja. Powstała już niejedna psychologiczna teoria, która miała włożyć to ludzkie ja w jakieś ramy. Ale może właśnie tak powinniśmy je postrzegać. Taka mieszanka może być przypadkowa, ale na pewno jest jedyna w swoim rodzaju, a to czyni nawet najbardziej szarego człowieka wartym poznania. 

Spektakl ma jeden poważny mankament. Widz przez cały czas czeka na jakąś puentę. Klamrę, która wszystkie przemyślenia bohatera zepnie w jakąś sensowną całość. Ale Godot nie przychodzi, a my wychodzimy z teatru rozbici i zdezorientowani. No bo o czym właściwie był ten spektakl?