środa, 29 stycznia 2014

Dieta za życie


Wszystko zaczęło się od szczurów. Okazało się, że u szczurów laboratoryjnych karmionych bogatą w kazeinę (białko mleka) dietą wysokobiałkową nie tylko szybciej rozwijają się nowotwory, ale także częściej dochodzi do ich inicjacji. Było to dla doktora T. Colina Campbella odkrycie przełomowe. Wychował się on bowiem na farmie i żył w przeświadczeniu o korzystnym wpływie białka zwierzęcego na zdrowie, swoją karierę zawodową chciał poświęcić rozwiązaniu problemu niedoboru białka w diecie mieszkańców Trzeciego Świata. Potem przyszło, trwające dwadzieścia lat, badanie chińskie, przeprowadzone przez Oxford i amerykański Uniwersytet Cornella we współpracy z chińskim rządem. Dr T. Colin Campbell napisał wraz ze swoim synem książkę, która zatytułowana jest właśnie The China Study, a w Polsce ukazała się pod tytułem Nowoczesne zasady odżywiania. W tym wypadku polski tytuł wydaje się bardziej adekwatny, ponieważ słynnemu badaniu poświęcono w książce zaledwie jeden z rozdziałów. 

Mieszkańcy bogatszej części świata wcale nie chorują rzadziej niż ci z biedniejszej. Po prostu zapadają na inne choroby. Mieszkańców Europy, Ameryki Północnej i Australii zabijają przede wszystkim: choroba niedokrwienna serca (zawały), rak odbytu, płuc, piersi, żołądka i wątroby, białaczka oraz cukrzyce; podczas gdy w Drugim i Trzecim Świecie głównymi przyczynami śmierci są m.in. zapalenie płuc, gruźlica, choroby pasożytnicze czy powikłania poporodowe. To geny? Czy może raczej warunki, w jakich żyjemy? Trwające dwie dekady badanie chińskie miało wykazać korelacje pomiędzy odżywianiem i stylem życia a zapadalnością na najczęstsze choroby. Okazało się, że występowanie chorób cywilizacyjnych wzrasta wprost proporcjonalnie do spożycia żywności przetworzonej i odzwierzęcej. W biedniejszych, wiejskich rejonach Chin, gdzie ludność odżywia się głównie nieprzetworzoną żywnością roślinną, choroby cywilizacyjne prawie nie występowały. Bogatsi Chińczycy, których stać było na mniej zdrową dietę, zapadali na nie nawet do kilkuset razy częściej. A warto tu zaznaczyć, że niezdrowo odżywiające się Chińczyk to mniej więcej to samo, co zdrowo odżywiający się Amerykanin. O ile tłuszcz zyskał złą sławę, o tyle o negatywnym wpływie białka zwierzęcego na zdrowie wciąż mówi się mało. A oba te czynniki wpływają na podwyższony poziom cholesterolu we krwi. Zdaniem Campbella białko zwierzęce jest też odpowiedzialne za inicjowanie nowotworów. Cholesterol jest zresztą powiązany nie tylko za choroby serca, jego podwyższony poziom występuje również u osób chorujących na raka. Następne rozdziały książki poświęcone są dokładnemu omówieniu poszczególnych chorób cywilizacyjnych oraz wpływowi trybu życia na ich występowanie. Ciekawe są też statystyki, które zestawiają częstość występowania tychże chorób w rożnych krajach z typem stosowanej tam diety. Okazuje się, że poza obywatelami Stanów Zjednoczonych najbardziej schorowani są mieszkańcy Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii i krajów skandynawskich. Zdrowia i długości życia możemy za to pozazdrościć Japończykom. Mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni żyją dziś na wysokim poziome, zachowali przy tym tradycyjny sposób odżywiania, w dużej mierze oparty na świeżej żywności roślinnej. I nie jest to kwestia genów. Emigranci, którzy przyjęli zachodni styl życia, nie cieszą się już tak dobrym zdrowiem. Według autora za dużą częścią winy za nowotwory obarcza się dziś geny. Same geny nie determinują jeszcze choroby, są zresztą odpowiedzialne jedynie za kilka procent zachorowań i wcale nie muszą zostać aktywowane. Nawet słynny gen raka piersi nie jest jeszcze wyrokiem. Bardzo możliwe, że Angelinie Jolie bardziej pomogłaby zmiana stylu życia niż usunięcie obu piersi. Oczywiście możemy też obarczać winą zatrute środowisko, ale najwięcej szkodliwych substancji dostarczamy naszemu organizmowi sami. 

Zdaniem Campbella zdrowia nie gwarantuje wcale bycie wegetarianinem, bowiem wielu wegetarian to "wegetarianie śmieciowi", którzy wcale nie odżywiają się zdrowo. Sporo złego ma też autor do powiedzenia o nabiale, którego spożywanie ma - zdaniem autora - negatywny wpływ na zdrowie zwłaszcza u dzieci. Niestrawiona kazeina przedostaje się do organizmu, a ponieważ jej budowa przypomina ludzkie białka, może wywoływać reakcje autoimmunologiczne (w skrajnych wypadkach cukrzycę). Campbell podważa też teorię, jakoby nabiał był nam potrzebny do utrzymywania odpowiedniego poziomu wapnia. Wręcz przeciwnie, duże spożycie nabiału zakwasza organizm i przyspiesza wypłukiwanie tego minerału. W krajach, w których nabiału tradycyjnie nie jada się wcale, ludzie jakoś masowo nie łamią kości. Jak zatem się odżywiać? Autor zaleca jedzenie przede wszystkim owoców, warzyw (w tym strączkowych), grzybów, orzechów i produktów pełnoziarnistych. Powinniśmy za to ograniczać spożycie węglowodanów prostych (np. białego makaronu, ciast), dodanych tłuszczów roślinnych oraz ryb, a unikać czerwonego mięsa, drobiu, nabiału i jaj. Dzienne spożycie kalorii pochodzących z pokarmów odzwierzęcych nie powinno przekraczać 10% wszystkich kalorii, a najlepiej żeby było niższe. Taka dieta dostarcza organizmowi wszystkich niezbędnych składników odżywczych. Jedynym, czego może nam zabraknąć i co warto suplementować, jest witamina B12. Wytwarzają ją bakterie, a te raczej nie przeżyją w glebie nawożonej pestycydami. Trzeba też pamiętać o aktywności fizycznej, nasze organizmy nie są stworzone do siedzenia przed komputerem. Wbrew temu, co wmawiają nam reklamy i koncerny farmaceutyczne, zdrowej diety nie da się zastąpić suplementami. Te zawierają tylko pojedyncze, wyizolowane substancje chemiczne, podczas gdy w jedzeniu są ich tysiące. 

Najciekawsze jest ostatnia część książki, w którym Campbell krytycznie ocenia środowisko naukowe, lekarskie i przemysł spożywczy. Pomyślcie o jakimś produkcie bogatym w witaminę C. Pewnie większości przyjdą do głowy pomarańcze albo sok pomarańczowy. Tak naprawdę nie zawierają one więcej tej witaminy niż papryka czy zielony groszek. Nie oznacza to oczywiście, że pomarańcze nie są zdrowe, ale pokazuje, jak bardzo nasze wyobrażenie o żywności zostało ukształtowane przez marketing. Wiele osób, interesujących się zdrowym trybem życia, nie będzie nawet w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy witamina C naprawdę jest taka zdrowa. Wszystko przez sprzeczne informacje. Campbell nazywa to naukowym redukcjonizmem, jego zdaniem badacze niepotrzebnie skupiają się na badaniu pojedynczych substancji, które w takiej formie nigdy nie występują w przyrodzie. Stąd sprzeczne wyniki. Dla naszego organizmu znaczenie ma całość diety, a nie jej poszczególne elementy. Autor zwraca też uwagę na dość istotny fakt, znaczna część badań nad odżywianiem jest sponsorowana przez przemysł spożywczy, a naukowcy akademiccy często są w takich firmach zatrudnieni jako konsultanci za niemałe pensje. Nietrudno się domyślić, że pewne wyniki badań będą nagłaśniane, a inne zamiatane pod dywan. Badania nad zapobieganiem chorobom przewlekłym nie leżą też w interesie koncernów farmaceutycznych, które zarabiają miliardy na tym, że ludzie coraz częściej chorują. Firmy takie chętnie za to finansują poszukiwanie kolejnych leków. Jako pacjent wolałabym raczej nie zachorować, zwłaszcza że nie ma leków niewywołujących skutków ubocznych. Środowisko lekarskie też nie jest specjalnie przychylne leczeniu dietą, a lekarzy kształci się w kierunku dobierania odpowiednich leków i procedur medycznych (z błogosławieństwem firm farmaceutycznych). Te wszystkie przeszkody to jednak nic w porównaniu z dwoma największymi: ludzkim lenistwem i uprzedzeniami. Jedzenie jest bowiem jak najbardziej kwestią kulturową. 

Jeden z naukowców, zwolennik istniejącego stanu rzeczy, dostarczał sobie rozrywki, wyśmiewając typ człowieka o niskim ryzyku zachorowania na serce. W 1960 roku napisał taką oto satyrę, drwiąc z ówczesnych wyników badań:
Szkic mężczyzny nienarażonego na chorobę niedokrwienną serca
Zniewieściały pracownik miejski lub balsamista, flegmatyczny, pozbawiony bystrości umysłu oraz popędu, ambicji i ducha konkurencji - który nigdy nie próbował wywiązać się z jakichkolwiek terminów. Mężczyzna bez apetytu, żywiący się owocami i warzywami polanymi olejem kukurydzianym i wielorybim, gardzący papierosami, radiem, telewizją czy samochodem, z głową pełną włosów, wychudzony i pozbawiony atletycznej sylwetki, a mimo to stale wysilający wątłe mięśnie poprzez ćwiczenia; z niskim dochodem, ciśnieniem krwi, poziomem cukru, kwasu moczowego i cholesterolu, przyjmujący kwas nikotynowy, witaminę B6 i stosujący leczenie przeciwzakrzepowe, odkąd dokonał profilaktycznej kastracji.
Autor powyższego tekstu mógł po prostu stwierdzić: "Tylko PRAWDZIWI mężczyźni chorują na serce". Zwróć uwagę, że dieta składająca się z owoców i warzyw została uznana za "biedną", choć jak sugeruje autor, stosują ją osoby z najmniejszym ryzykiem chorób serca. To niefortunne powiązanie mięsa z aktywnością fizyczną, męskością, tożsamością płciową i bogactwem odzwierciedla zdanie konserwatywnych naukowców na temat żywności, ignorujących dowody naukowe. (...) W trakcie pierwszych dekad badań nad chorobami serca odbywała się zażarta bitwa na argumenty, a jedną z pierwszych jej ofiar była otwartość umysłu. 
W imię otwartości umysłu i jeszcze przed skrytykowaniem tez Campbella polecam przeczytać jego książkę. To naprawdę inspirująca lektura. 
 
źródło: www.galaktyka.com.pl
 

wtorek, 28 stycznia 2014

Gdy bogactwo przynosi biedę, czyli krótka historia Demokratycznej Republiki Konga


Teren Demokratycznej Republiki Konga, a zwłaszcza jej wschodnie prowincje, jest jednym z najbogatszych geologicznie na świecie. Występują tu złoża miedzi, diamentów, cynku, kobaltu, srebra, złota, manganu i uranu. W przypadku pierwszych trzech minerałów DRK, pomimo trudnej sytuacji politycznej, pozostaje jednym z największych na świecie wydobywców. Tak bogate zasoby mogłyby stać się fundamentem, na którym Kongo zbuduje swój dobrobyt. Historia regionu wygląda jednak zgoła odmiennie. Bogactwa naturalne okazały się czynnikiem destabilizującym, który w konsekwencji doprowadził państwo na skraj upadku. Chęć uzyskania wpływów w eksploatacji bogactw naturalnych nie tylko wywoływała konflikty wewnętrzne, ale była także jedną z głównych przyczyn zainteresowania państw ościennych i mocarstw europejskich. Już w XIX wieku kość słoniowa i kauczuk przyciągnęły do Konga króla Belgii Leopolda II. Wolne Państwo Kongo, a późniejsze Kongo Belgijskie, szybko zyskało zła sławę przez wykorzystywanie miejscowej ludności na ogromną skalę. Surowce naturalne były także powodem, dla którego Belgia nie chciała rezygnować ze swoich wpływów w Kongu również po uzyskaniu przez kraj niepodległości. Kiedy po pierwszych demokratycznych wyborach nowy premier, Patrice Lumumba, ostro skrytykował politykę Belgii, rząd belgijski podjął kroki w celu usunięcia go ze stanowiska. Temu służyć miało m. in. poparcie buntu dowódców w kongijskiej armii czy recesji prowincji Katanga. Gwoździem do trumny Lumumby okazała się chęć nawiązania współpracy z ZSRR, co zaniepokoiło nie tylko Belgię, ale i USA. Lumumba został uprowadzony, przewieziony do Katangi i tam zamordowany. Zdaniem świadków w uprowadzeniu brali udział belgijscy komandosi. Dyktatorską władzę w państwie, które nosiło od tej pory nazwę Zair, objął popierany przez USA i Belgię Mobutu Sese Seko, który dzięki lukratywnym kontraktom dla zachodnich przedsiębiorstw i militarnemu wsparciu politycznych sojuszników zdołał utrzymać się u władzy przez następne trzy dekady. Najbardziej krwawa i katastrofalna dla ludności walka o udziały w eksploatacji zasobów naturalnych w Kongu miała się jednak rozpocząć dopiero w latach dziewięćdziesiątych, w dużej mierze za sprawą rozwoju technologii i zwiększającego się zapotrzebowania na minerały rzadkie na światowym rynku.
W drugiej połowie XX wieku do grona najbardziej pożądanych bogactw naturalnych na świecie dołączył koltan, rzadki minerał również występujący w Kongu. Pod nazwą koltan kryją się tak naprawdę dwa minerały o podobnej strukturze: tantal i niob. W Afryce znajdują się największe złoża tego rzadkiego minerału na świecie, z czego 80% na terenie Demokratycznej Republiki Konga, głównie we wschodniej części kraju. Są to oczywiście dane szacunkowe, jako że trwające od lat konflikty zbrojne w regionie uniemożliwiają zebranie wiarygodnych danych. Autor książki „Coltan” Michael Nest twierdzi, że podawane dane są zawyżone i udział koltanu pochodzącego z Demokratycznej Republiki Konga w światowym wydobyciu nie przekracza 20-30%. Koltan jest wykorzystywany w przemyśle elektronicznym, tantal ma zastosowanie w produkcji telefonów komórkowych i laptopów, a także w lotnictwie oraz przy wytwarzaniu energii atomowej. Zapotrzebowanie na niob wytwarza z koli budownictwo, gdyż pierwiastek ten jest potrzebny do produkcji szklanych i żelaznych stopów metali. Oba rodzaje koltanu są zatem niezbędne w rozwoju elektroniki i przemysłu, a przy tym rzadkie i bardzo drogie, cena za funt waha się od 50 do 200 dolarów. Rocznie wydobywa się około 900 ton koltanu, z czego większość w Środkowej Afryce. Nic zatem dziwnego, że kupcy są zainteresowani pozyskaniem koltanu z tańszych i niekoniecznie etycznych źródeł. Trudno o bardziej konkurencyjne oferty niż te zbrojnych bojówek, które przy wydobyciu korzystają z niewolniczej pracy lokalnej ludności. Według Raportu o nielegalnej eksploatacji zasobów naturalnych Rady Bezpieczeństwa ONZ chęć udziału w zyskach ze sprzedaży koltanu była jednym z czynników, dla których w konflikt kongijski zaangażowały się też państwa ościenne. Największy w historii skok cen koltanu nastąpił w 2000 roku. Funt tego minerału zdrożał wtedy z 30 do 380 dolarów. Nie pozostał to bez znaczenia dla sytuacji politycznej w rejonie jego występowania. Prowincja Kiwu była wówczas zajęta przez odłam opozycyjnego Zgromadzenia na Rzecz Demokracji (RCD) – RCD-Goma, organizację blisko współpracującą z armią ruandyjską. Monopol na wydobycie koltanu uzyskało nowo powstałe przedsiębiorstwo Société Miniere des Grands Lacs, które wkrótce zawarło umowy handlowe z kilkoma europejskimi firmami. Na eksportowany z ich terenu koltan rebelianci nałożyli podatek, uzyskane kwoty wykorzystywano m. in. do zakupu broni, amunicji i narkotyków. Na wydobyciu zyskała również Ruanda, z danych ONZ wynika, że armia ruandyjska mogła w 2000 roku uzyskać z nielegalnego wydobycia koltanu dochód w wysokości nawet 250 milionów dolarów. I chociaż skok cen koltanu okazał się krótkotrwały, w prowincji Kiwu wytworzyła się grupa osób specjalizujących się w nielegalnym obrocie tym minerałem.
Eksploatacja złóż naturalnych we wschodniej DRK przez siły rebelianckie i państwa ościenne sięga jednak znacznie dalej i rozpoczęła się w 1994 roku, kiedy państwo nosiło jeszcze nazwę Zair. Na terenie Zairu schronili się wówczas przedstawiciele plemienia Hutu z sąsiedniej Ruandy, w tym bojówki Interhamwe, które zaczęły atakować zamieszkującą południową część prowincji Kiwu grupę etniczną Banyamulenge, czyli kongijskich Tutsich. Wydarzenia te były oficjalną przyczyną interwencji wojsk ruandyjskich na terenie Zairu. Nowy konflikt miał się okazać jeszcze bardziej krwawym niż samo ludobójstwo, liczbę ofiar wydarzeń w Ruandzie szacuje się na 900 tysięcy Tutsich, podczas gdy w wojnie kongijskiej miało zginąć nawet 4 miliony ludzi (Konarski 2006). Ruanda i Uganda poparły także opozycyjne wobec Mobutu Sese Seko i rebelianckie ugrupowanie Laurenta-Désiré Kabili, czyli Sojusz Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga (AFDL). Wsparcie to jednak okupione było przywilejami i stanowiskami w przedsiębiorstwach zajmujących się eksploatacją złóż mineralnych. Sytuacji nie poprawiło zdobycie Kinszasy i przejęcie władzy przez Kabilę w 1997 roku. Kabila nie chciał bowiem kontynuować współpracy z zagranicznymi sojusznikami, dlatego już rok później Ruanda, Uganda i Burundi utworzyły Koalicję Wielkich Jezior i za pomocą kolejnej „rebelianckiej” armii wkroczyły na teren Demokratycznej Republiki Konga. Kabili udało się uzyskać poparcie Zimbabwe, Namibii i Angoli. I choć walki oficjalnie zakończyły się w 2002 roku, znaczne obszary kraju – zwłaszcza w prowincjach Katanga i Kiwu – ciągle pozostają we władzy rebeliantów. Postępowanie Kabili i tak najprawdopodobniej było tylko pretekstem do wznowienia działań zbrojnych, do wojny parli bowiem ruandyjscy i ugandyjscy wojskowi. Raport OZN odnotowuje, że jeszcze przed wznowieniem konfliktu okupowane tereny odwiedził syn ugandyjskiego prezydenta Yoweriego Museveniego wraz z generałem Salimem Salehiem, a celem wizyty miało być zorganizowanie kontroli nad wydobyciem występujących tam surowców naturalnych. Zaraz po wznowieniu walk w 1998 roku rządy Ugandy i Ruandy z pomocą rebelianckiego Kongijskiego Ruchu na rzez Demokracji (RDC) rozpoczęły masowy rabunek przygranicznych prowincji. Początkowo chaotyczna eksploatacja stawała się coraz bardziej zorganizowana i obejmowała coraz większe tereny. Tylko od listopada do kwietnia następnego roku skonfiskowano od 2 do 3 tysięcy ton cynku i 1,5 tysiąca ton kobaltu z zagłębia górniczego SOMINKI w prowincji Kiwu. Łupem padały także plony rolnicze, m. in. kawa. Na okupowanych terenach wydobywano także złoto, zwykle w dość prymitywnych warunkach, co często skutkowało wypadkami. Jak alarmowała organizacja Human Rights Watch, ludność była zmuszana do pracy przez wojsko, a w kopalniach pracowały także dzieci. Na skutek rabunkowego wydobycia degradacji uległo także środowisko naturalne. O skali zjawiska może świadczyć fakt, że Ruanda, Uganda i Burundi praktycznie z dnia na dzień stały się eksporterami złóż naturalnych, które na ich własnym terenie występują w niewielkich ilościach. Eksport diamentów z Ruandy wzrósł podczas wojny dwukrotnie, a diamentów pięciokrotnie. Wartość złota eksportowanego przez Ugandę wzrosła z 23 milionów dolarów do 105 milionów dolarów rocznie. Rabunków dokonywali także rebelianci, którzy m. in. konfiskowali pieniądze z miejscowych banków. Wiele organizacji pozarządowych zajmujących się prawami człowieka apelowało w tym czasie o bojkot „krwawych surowców” eksportowanych przez okupantów Demokratycznej Republiki Konga. Ale jak słusznie zauważa Michael Nest, nawet ścisłe embargo nie rozwiązałoby sprawy. Korzyści z nielegalnego wydobycia surowców czerpały bowiem także oficjalne władze państwowe, czyli rząd Laurenta Kabili, a później jego syna Josepha. Kabila finansował w ten sposób prowadzenie działań wojennych, na przykład płacąc Zimbabwe za wsparcie wojskowe. Jednym słowem, surowce naturalne nie tylko były jednym z powodów wybuchu konfliktu w Kongu, ale też stały się głównym źródłem jego finansowania i umożliwiły jego przedłużanie przez następne lata.
Nasuwa się zatem pytanie, kto jest kupcem zrabowanych surowców. W przypadku takich minerałów jak kobalt czy koltan naturalnym nabywcą będą firmy produkujące sprzęt elektroniczny. Czy sprawdzają one, skąd pochodzą kupowane minerały? Na to pytanie próbował odpowiedzieć duński dziennikarz Frank Poulsen w filmie dokumentalnym „Krew w twoim telefonie”. Poulsen próbował uzyskać od firmy Nokia informacje o dostawcach, a jedyne co dostał po roku starań to bardzo wymijająca odpowiedź, według której łańcuch dostawców i podwykonawców jest zbyt skomplikowany, żeby można całkowicie go prześwietlić. Takie wyjaśnienia wydają się mało przekonujące. Zachodnie firmy zajmowały też bardziej aktywną postawę w tym procederze. Jak podaje Maciej Konarski w Portalu Spraw Zagranicznych, międzynarodowe konsorcja górnicze odegrały znaczącą rolę w wywołaniu i przedłużeniu wojny w Demokratycznej Republice Konga. Firmy te miały być aktywne i zawierać porozumienia z rebeliantami jeszcze przed zdobyciem władzy przez Kabilę. Konarski wymienia tu: Consolidated Eurocan Venture, członka konsorcjum Lundin Group; zajmującą drugie miejsce na świecie pod względem wydobycia złota Barrick Gold Corporation oraz największą poza sektorem naftowym firmę wydobywczą Anglo American Corporation. Autor szczególną uwagę zwraca na korporację American Mineral Fields Inc. (AMFI), która choć na tle pozostałych jest graczem drugoplanowym, odegrała w kongijskiej wojnie szczególną rolę. Już miesiąc po wkroczeniu wojsk Kabili do Kinszasy AMFI podpisało z jego rządem szereg kontraktów wartych 1,5 miliarda dolarów. Dotyczyły one wydobycia miedzi i kobaltu w prowincji Katanga (wówczas Szaba), a także eksploatacji złóż cynku w rejonie miasta Kipushi (Górna Katanga). Konarski idzie nawet dalej, jego zdaniem poszczególni członkowie konsorcjum mieli być zamieszani w kongijski konflikt jeszcze przed jego wybuchem. Jeden z jego kierowników, Jean-Raymond Boulle, współpracował bowiem z prezydentem Ugandy Yowerim Musavenim i Paulem Kagame (wówczas jeszcze wiceprezydentem Ruandy) jeszcze przed śmiercią prezydenta Ruandy Juvénala Habyarimany w katastrofie lotniczej w kwietniu 1994 roku. Dlatego pojawiły się teorie, jakoby biznesmeni związani z AMFI mieli współfinansować zamach na prezydenta, a w 1995 roku, kiedy konsorcjum oficjalnie powstało, plany przyszłych działań wojennych w Demokratycznej Republice Konga miały być już gotowe. Oczywiście nie ma dowodów na poparcie tej tezy, jednakże szczególne uprzywilejowanie właśnie tego konsorcjum przez rząd Kabili może wskazywać na wcześniejsze powiązania. Współpraca ta nie trwała jednak długo, rząd Kabili zrewidował bowiem kontrakty, przekazując uprawnienia do wydobycia surowców południowoafrykańskiemu koncernowi Anglo American Corporation. I tak AMFI znalazło się po stronie rebeliantów walczących z wojskami Laurenta Kabili. Działania rebeliantów Kabili ograniczały się do współpracy z prywatnymi firmami. Jak podaje Piotr Kucharski, autor książki „Zair 1996-1997”, pomoc Stanów Zjednoczonych odegrała w tym konflikcie kluczową rolę. Amerykański sprzęt wojskowy był dostarczany rebeliantom za pośrednictwem lotnisk w Kigali i Entebbe (miasto nad Jeziorem Wiktorii w Ugandzie). Waszyngton przyznał się później do organizowania dla ADFL na terenie Runady, Konga-Brazzaville i Demokratycznej Republiki Konga (wówczas Zairu) regularnych szkoleń wojskowych. Nie należy również zapominać o znaczącym udziale najemników w rebelianckiej armii, pochodzących z Francji, Belgii, Ukrainy, Serbii, Chorwacji, RPA, Angoli i Mozambiku. Oddział dowodzony przez serbskiego wojskowego nazywanego pułkownikiem Dominikiem Yugo nazywany był Białym Legionem i liczył około 300 osób.
Skutki tej międzynarodowej gry o wpływy były dla mieszkańców Demokratycznej Republiki Konga tragiczne. Różne źródła szacują liczbę ofiar konfliktu na od 2 do nawet 4 milionów, w zależności od tego, czy wliczane są także ofiary chorób i głodu, będących następstwem wyniszczających działań wojennych. Ciekawy opis tego, jak dziś wygląda życie we wschodnich prowincjach Konga, pozostawił dziennikach "The Daily Telegraph" Tim Butcher. Wybrał się on w podróż śladami XIX-wiecznego podróżnika, Henry'ego Mortona Stanleya, od jeziora Tanganika do rzeki Kongo, a potem aż do Oceanu Atlantyckiego, a swoje przeżycia opisał w wydanej w 2007 roku książce „Rzeka krwi.Podróż do pękniętego serca Afryki”. Zdaniem autora zbiorowa świadomość Kongijczyków jest ukształtowana przez wieloletnie walk i nieustający strach:
Ludzie doskonale pamiętają przebłyski z przeszłości - bestialstwo pierwszych kolonialistów, późniejszy chaos, mordowanie przywódców, korupcję dyktatorów, najemników rozpętujących wojny zbyt skomplikowane, by mogły zainteresować świat, rebeliantów hołdujących kanibalizmowi. Zagraniczni dziennikarze wzdrygają się na wspomnienie starej historii z lat sześćdziesiątych XX stulecia, gdy gwałty zdarzały się tak często, że kiedy brytyjski reporter podszedł do grupki uchodźców i zapytał: "Czy jest tu jakaś zgwałcona zakonnica, która mówi po angielsku?", nikt się nie zdziwił. 
Pierwszy etap podróży to właśnie Katanga i Maniema. Butcher opisuje te prowincje jako miejsca, w których nie tyle czas się zatrzymał, co w których czas się cofa. Tutaj to dziadek opowiada wnukom o wynalazkach XX wieku, o motorach, prądzie elektrycznym, o tym czym były samoloty. Tutaj prądu nie ma już od lat, żadne urządzenia nie działają, a ludzie wrócili do stanu, w jakim żyli w XIX wieku. Zagubione w dżungli wioski są odcięte od świata. Dawne drogi zamieniły się w błotniste bajora, a nieużywane tory pochłonęła dżungla. Jeszcze tylko stary naczelnik stacji kolejowej przychodzi codziennie do pracy z nadzieją, że kiedyś w kraju będzie znów normalnie i pociągi zaczną jeździć. Kongo Butchera to kraj bez historii. On jako obcokrajowiec więcej wie o historii Demokratycznej Republiki Konga niż jej mieszkańcy. Tu nikt historii nie spisuje, nie buduje się pomników ofiar masakr. Wiedza umiera wraz z najstarszym pokoleniem, a w tym piekle na ziemi trudno dożyć starości. Wszystko tu jest tymczasowe. Wsie to tak naprawdę tylko kilka lepianek. Mieszkańcy zapytani, czemu nie zbudują sobie porządnych domów, odpowiadają: „Po co? Przecież i tak zaraz przyjdą kolejne bojówki i wszystko spalą”. Tutaj najbezpieczniejszym miejscem jest dżungla. Stan pierwotny gwarantuje przetrwanie. Bo to przed ludźmi trzeba się chować. Poza tym dzikich zwierząt nie zostało już wiele. Przez te ciągle grabieże ciężko coś uprawiać, czasem wyrośnie maniok, ale też nie zawsze zdąży. Ludzie są niedożywieni, zjedli już większość zwierząt. A przede wszystkim nie działa prawo, nie ma żadnych zasad. To chyba jest dla ludzi najgorsze. Bojówki mogą zabijać kogo chcą, kompletnie bez powodu i nie spotka ich żadna kara. Tak wygląda pierwsze 1200 kilometrów podróży Tima Butchera - motorem przez dżunglę i pirogą po rzece Kongo. Aż do Kisangani, drugiego co do wielkości miasta w kraju. To pierwszy punkt trasy, w którym jest bieżąca woda i elektryczność. Ale to tylko jedna z nielicznych zalet miast w Kongu. Działania paraliżuje w nich przerośnięta administracja i żarłoczna korupcja. Pozory bezpieczeństwa sprawiają placówki ONZ-etu.  Chociaż i tak wszyscy wiedzą, że w razie prawdziwego zagrożenia, to oni ewakuują się pierwsi. Z tą całą tymczasowością ludzkiej egzystencji kontrastuje majestatyczna rzeka Kongo, spokojnie tocząca swoje wody w stronę Oceanu Atlantyckiego. Porażające w tym opisie są nie tylko fatalne warunki życia i ciągłe zagrożenie ze strony bojówek, ale i całkowita bezsilność Kongijczyków. Ich państwo znajduje się praktycznie w stanie upadku, administracja ani służby porządkowe nie spełniają swoich funkcji, nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Niepokój budzie też raczej powierzchowna działalność organizacji międzynarodowych, ograniczających się do monitorowania sytuacji i pomocy humanitarnej.
Sam konflikt kongijski można też rozpatrywać w perspektywie kolejnej porażki społeczności międzynarodowej. Pierwsza propozycja wysłania do Zairu sił pokojowych pojawiła się już w listopadzie 1996 roku na szczycie prezydentów państw Wielkich Jezior w Nairobi, w którym brały udział Tanzania, Kenia, Zambia, Uganda, Erytrea, przewodniczący Organizacji Jedności Afrykańskiej, a także wysłannicy z Republiki Południowej Afryki, Etiopii i Kamerunu. Ze względu jednak na niestawienie się na szczycie przywódców dwóch najbardziej zaangażowanych państw – Zairu i Ruandy – ograniczono się do wezwania RPA o zaprzestanie dostaw broni do Ruandy. 7 listopada Unia Europejska zwróciła się do Rady Bezpieczeństwa ONZ o podjęcie działań humanitarnych we wschodnim Zairze. Gotowość udziału zgłosiło dwanaście państw, planowano wysłać na miejsce od 10 do 12 tysięcy żołnierzy. Zanim jednak misja doszła do skutku uchodźcy z Ruandy zaczęli wracać do domów, a media i opinia publiczna straciły zainteresowanie konfliktem. Do interwencji nie doszło. Dopiero 16 czerwca 2000 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję, nakazującą wycofanie obcych sił z terenu Demokratycznej Republiki Konga. Przyjęto ją w obecności szefów dyplomacji państw zaangażowanych w konflikt, w tym Ruandy i Ugandy. Jednakże w lipcu Rada Bezpieczeństwa odroczyła wysłanie misji z powodu oporu kongijskiego rządu. Fiaskiem zakończył się również zorganizowany w tym samym roku szczyt w Lusace, jedynym co udało się osiągnąć był przedłużenie mandatu Misja Stabilizacyjna Organizacji Narodów Zjednoczonych w Demokratycznej Republice Konga (MONUSCO). Niespodziewanym zwrotem okazała się śmierć Laurenta Kabili w zamach w styczniu 2001 roku. Po zaprzysiężeniu nowego prezydenta, Josepha Kabili, wznowiono negocjacje, które w lipcu 2002 roku zakończyły się podpisaniem w Pretorii traktatu pokojowego pomiędzy Ruandą i Demokratyczną Republiką Konga. Traktat zakładał wycofanie wojsk ruandyjskich ze wschodnich kongijskich prowincji. Dotyczył on zatem tylko zewnętrznego wymiaru konfliktu, stanowiąc jedynie częściowe rozwiązanie problemu. Kwestia licznych bojówek jeszcze przez lata miała pozostać nierozwiązana. 
24 lutego 2013 roku podpisano w Addis Abebie pod auspicjami ONZ kolejne porozumienie pokojowe w sprawie wschodniej części Demokratycznej Republiki Konga. Sygnatariuszami byli prezydenci Demokratycznej Republiki Konga, Ugandy, Angoli, Burundi, Ruandy, Tanzanii, Zambii, Republiki Środkowoafrykańskiej, Republiki Konga, Republiki Południowej Afryki i Sudanu Południowego. Zgodnie z tym porozumieniem brygada interwencyjna MONUSCO może brać udział w walkach ze zorganizowanymi grupami rebelianckimi. Celem jest demobilizacja zbrojnych grup, pomoc organizacjom niosącym pomoc humanitarną i zapewnienie przestrzegania praw człowieka.
Słabe zainteresowanie światowych mediów ruandyjskim konfliktem też z pewnością ułatwiło prowadzenie działań zbrojnych i eksploatację ogarniętego wojną kraju. O ile bowiem o ludobójstwie w Ruandzie z 1994 roku mówiło się bardzo dużo, o tyle wojna kongijska nie wzbudziła już aż takiego zainteresowania. Być może opinia publiczna była już zmęczona konfliktami w tej części Afryki. Trzeba też przyznać, że sytuacja w Demokratycznej Republice Konga jest na tyle skomplikowana, że trudno ją w kilka minut wyjaśnić osobie nieobeznanej z afrykańską polityką, a tyle przeważnie poświęca się na jeden temat w ogólnokrajowych serwisach informacyjnych. Ludobójstwo w Ruandzie dało się łatwo wyjaśnić konfliktem etnicznym pomiędzy Hutu i Tutsi, sytuacja w Kongu jest o wiele bardziej zawiła i choć element etniczny również nie był tu bez znaczenia, nie wydaje się on najważniejszym aspektem. Zaangażowanie zachodniego kapitału i rządu Stanów Zjednoczonych w konflikt również utrudniało sytuację, podanie takich informacji przez jakąkolwiek redakcję bez twardych dowodów mogłoby się skończyć pozwem. Oczywistym jest, że również w interesie samych zainteresowanych nie leżało nagłaśnianie konfliktu. W kolejnych latach zachodnia opinia publiczna była już zbyt zajęta atakami terrorystycznymi, Afganistanem i Irakiem, żeby zwracać uwagę na sytuację w Demokratycznej Republice Konga. A ta – pomimo podpisanego porozumienia - jest niestabilna do dziś, ostatnie doniesienia o starciach sił rządowych z rebelianckimi pojawiły się 30 grudnia 2013 roku, kiedy to uzbrojone grupy zaatakowały lotnisko, koszary wojskowe i siedzibę publicznej telewizji. Akty przemocy zanotowano także w stolicy prowincji Górna Katanga – Lubumbashi.
Na świecie są państwa, które na bazie bogactw naturalnych zbudowały swoją potęgę. Zgoła inaczej jednak wyglądała sytuacja w Afryce Subsaharyjskiej, czego najjaskrawszym przykładem jest Demokratyczna Republika Konga. Choć warunków naturalnych mogłyby jej pozazdrościć największe światowe potęgi, DRK znajduje się dziś wśród dziesięciu najbiedniejszych krajów świata. W państwie tym przez lata prowadzono rabunkową gospodarkę, która doprowadziła je na skraj upadku. Systematyczny wyzysk rozpoczął się jeszcze w czasach kolonializmu, a jego apogeum nastąpiło podczas pierwszej i drugiej wojny domowej w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. W wschodniej części kraju jeszcze przez następne dziesięciolecie toczyły się krwawe walki, dzięki którym liczni watażkowie i wojskowi dorobili się fortun. Złożoność konfliktu i zaangażowanie wielu stron przez lata paraliżowały próby podjęcia działań pokojowych i stabilizacji sytuacji w regionie. Pomimo etnicznego zaplecza konfliktu, który na początku przez społeczność międzynarodową traktowany był jako echo ludobójstwa w Ruandzie, nie było innego równie ważnego powodu do kontynuowania działań wojennych przez te wszystkie lata niż czysto ekonomiczny. Biorąc po uwagę, iż popyt na występujące w Demokratycznej Regulice Konga minerały nie zmniejsza się, a w przypadku minerałów rzadkich nawet rośnie, kraj ten czeka jeszcze długo droga do osiągnięcia stanu, który można by nazwać stabilnym i pokojowym. I równie długa droga do demokratyzacji. Usprawnienie systemu kontroli nad surowcami mineralnymi jest też ogromnym wyzwaniem dla społeczności międzynarodowej. Dopóki bowiem firmy nie będą musiały rozliczać się ze źródeł pochodzenia wykorzystywanych surowców, dopóty wojny o zasoby naturalne i gospodarka rabunkowa będą opłacalne. Ważną rolę mogą tu też odegrać konsumenci. Zgodnie z podstawową zasadą gospodarki rynkowej podaż jest bowiem odpowiedzią na popyt. W Europie i Stanach Zjednoczonych coraz większą popularnością cieszą się idee sprawiedliwego handlu czy kupowania jedynie produktów cruelty-free. Być może w przyszłości również idea unikania produktów wytworzonych z surowców pochodzących z terenów ogarniętych konfliktami i uzyskanych przy pomocy pracy przymusowej zyska szerszy społeczny oddźwięk. 

                                                                     źródło: wikipedia.org

Bibliografia:
  1. Butcher T., Rzeka krwi. Podróż do pękniętego serca Afryki, Carta Blanca, Warszawa 2009.
  2. Davidson B., Społeczna i polityczna historia Afryki w XX wieku, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011.
  3. Jaremczuk E. J., Zair, Demokratyczna Republika Konga, przemiany wewnętrzne i ich implikacje międzynarodowe, Wydawnictwo Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Elblągu, Elbląg 2007.
  4. Konarski M., Uczta sępów, 6.02.2006
  5. Kucharski P., Zair 1996-1997, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2002.
  6. Zalega D., Człowiek Afryki, 19.01.2011

wtorek, 14 stycznia 2014

"12 Years a Slave", czyli sezon na oscarowe filmy uznaję za otwarty


Film Steve'a McQueena "Zniewolony. 12 Years a Slave" właśnie otrzymał Złoty Glob w kategorii najlepszy dramat. I choć bardziej spodziewałabym się statuetki za pierwszo i drugoplanową rolę męską, wszystko wskazuje na to, że obraz będzie faworytem w tegorocznym wyścigu o Oscary. I nie da się ukryć, film właśnie w takim celu został stworzony. Dobrzy aktorzy, ważny społecznie temat, a do tego szczypta patosu i kilka scen wyciskających łzy. Jeśli lubicie ten klimat, z pewnością się nie zawiedziecie. Ale od początku...

Wyraźcie sobie, że po jednej stronie granicy jesteście traktowani jak ludzie, ale już po drugiej jesteście rzeczą. To może być zaledwie kilkaset kilometrów stąd. Jeśli tam traficie, będzie was można sprzedać, a nawet zabić, i to całkowicie legalnie. Tak mniej więcej wyglądała sytuacja wolnych murzynów na Północy w przededniu wojny secesyjnej. Handlarze niewolnikami dostrzegli w tym świetny interes. Salomon Northup (Chiwetel Ejiofor) był jednym z tysięcy porwanych z ulicy obywateli Stanów Zjednoczonych. Zwabiony do Waszyngtonu pod pretekstem dobrze płatnej pracy, został schwytany i wywieziony na Południe. Zabrano mu dokumenty, od tego momenty nie był już Salomonem Northupem a towarem na sprzedaż. Żona, dzieci i przyjaciele nie mieli pojęcia, gdzie się podział. Historię Salomona znamy tylko dlatego, że udało mu się wrócić, a swoje przeżycia opisał w książce.

Południe nie jest w "Zniewolonym" takie jak choćby w "Przeminęło z wiatrem", gdzie wszyscy mają dobre maniery, bawią się na balach, a niewolnikom jest tak dobrze, że nawet po odzyskaniu wolności nie chcą opuścić swoich państwa. To raczej świetne miejsce dla wszelkiej maści sadystów i zboczeńców. Nawet jeśli nie miało się pieniędzy na własnego murzyna, zawsze jeszcze można było zostać nadzorcą na farmie i poznęcać się nad tamtejszymi niewolnikami. Dobór przewijających się tu bohaterów w żaden sposób nie jest przypadkowy. To postacie - symbole, swoiste uosobienia postaw, jakie można było przyjąć wobec zastanej sytuacji zalegalizowanego niewolnictwa. Pan Ford (Benedict Cumberbatch) wypada na tle innych plantatorów naprawdę dobrze, to człowiek głęboko religijny, kierujący się w życiu zasadami moralnymi. Kupuje niewolników, ale nigdy na żadnego nie podniósł ręki. Jest nawet w stanie wydać więcej, żeby nie rozdzielać rodziny. Pewnie dlatego nie jest bogaczem. Jego żona (Liza J. Bennett) jest współczująca i moralna już tylko na pokaz i to też jedynie do czasu, aż czyjeś lamenty nie przyprawią jej o ból głowy. Tibeats (Paul Dano) jest na farmie stolarzem i najwyraźniej cierpi z powodu jakiegoś kompleksu, który karze mu wyżywać się na czarnoskórych pracownikach plantacji. Szczególnie razi go, gdy ktoś ma od niego wyższy iloraz inteligencji, o co wcale nie tak trudno. Trzeba przyznać, że Paul Dano nie ma szczęścia do charyzmatycznych ani pozytywnych ról. Jego aparycja najwyraźniej skazuje go na granie psychopatów lub - w najlepszym wypadku - osób opóźnionych intelektualnie. I jest wreszcie Edwin Epps (Michael Fassbender), chyba najlepsza rola w filmie. Bohater ulubionego aktora McQueena znów jest uzależniony, tylko tym razem nie od seksu (choć może jednak trochę), a od władzy i przemocy. Epps jest dzieckiem swoich czasów i pewnie nawet uważa się za praworządnego obywatela, który zgodnie z prawem może zrobić ze swoją własności, co mu się tylko żywnie podoba. Ofiarą jego pożądania i zazdrości staje się młoda zbieraczka bawełny Patsey (Lupita Nyong'o), na przemian bita i gwałcona. Pani Epps (Sarah Paulson) nienawidzi swojego męża za jego rozpustny tryb życia, a jeszcze bardziej nienawidzi niewolnic, wzbudzających w nim pożądanie. Jeśli zaś mowa o aktorstwie na uwagę zasługuje rola Chiwetela Ejiofora, może nie tak brawurowa jak kreacja Fassbendera, ale świetnie pokazująca przemianę wewnętrzną bohatera, który z pewnego siebie obywatela staje się przestraszonym niewolnikiem, zachowując jednak przy tym nieco godności i nadziei.

Na ekranie pojawia się też Brad Pitt. Tylko na chwilę, ale w jakże doniosłej roli! Kanadyjczyk Samuel Bass jest w tej opowieści mężem opatrznościowym. Poza tym, że jako jedyny rzeczywiście pomaga Samuelowi, wdaje się z Eppsem w pogawędkę o niewolnictwie, w której wygłasza przewodnią myśl całego filmu. W tej może nie co nazbyt patetycznej mowie padają bardzo ważne słowa. Bass stwierdza, że niewolnictwo może być zgodne z prawem stanowym, ale to prawo jest wypaczone i na pewno nie jest zgodne z prawem boskim. Wszyscy jesteśmy dziećmi naszych czasów, zwykle za dobre i właściwe uznajemy to, co akurat jest uważane za dobre i właściwe. Moralność społeczeństwa się zmienia i może być wypaczona. Dziś jesteśmy przekonani o słuszności jakiegoś postępowania, kolejne pokolenia mogą dziwić się, jak mogliśmy pozwalać na takie okrucieństwa. Sam fakt, że coś jest legalne, nie czyni tego dobrym. Czasem chyba o tym zapominamy, dając się wciągnąć w różne legalizacyjne i delegalizacyjne boje medialne.

"Zniewolony. 12 Years a Slave" nie jest dla mnie najlepszym filmem 2013 roku, ale to na pewno kawałek solidnego kina. Zabrakło mi trochę muzyki, poza jedną melodią, która towarzyszyła najsmutniejszym scenom, nie było niczego wpadającego w ucho. A i ten utwór do złudzenia przypominał motyw z "Incepcji". Najwyraźniej nawet tak wielcy kompozytorzy jak Hans Zimmer czasem używają techniki kopiuj/wklej. Można by też się pewnie przyczepić do mocno wyidealizowanego obrazu Północy. Ówczesna walka o prawa czarnoskórych bardziej przypominała bowiem walkę o prawa zwierząt, niż stawianie na równi czarnego i białego. Samuel Northup przegrał w końcu sprawę w sądzie przeciwko swoim porywaczom tylko dlatego, że jako murzyn nie mógł świadczyć przeciwko białym.

źródło: filmweb.pl

środa, 8 stycznia 2014

Jak to powiedzieć po afrykańsku?


"Powiedz coś po afrykańsku" - to chyba najczęściej słyszane przez studentów afrykanistyki zdanie. U jednych wywołuje uśmiech, u innych zwątpienie, bo w końcu prośba ma tyle samo sensu co "Powiedz coś po europejsku". A nawet mniej, mówimy w końcu o najbogatszym pod względem językowym kontynencie świata. Szacuje się, że globalnie istnieje jakieś 6,5 tysiąca języków, z czego jednej trzeciej używa się właśnie w Afryce. Mało tego, w każdym afrykańskim państwie występuje średnio od czterdziestu do pięćdziesięciu języków! A granice ich występowania często nijak mają się do granic państwowych. Nietrudno sobie wyobrazić, jak bardzo utrudnia to organizację administracji czy systemu edukacji. Dlatego też władze państwowe często używają języków europejskich w codziennej pracy.

W jakim języku mówią Afrykanie?


Najwięcej, bo aż 17% mieszkańców kontynentu, używa różnych dialektów arabskiego. Mówimy tu oczywiście o krajach muzułmańskich na północy. Drugim co do wielkości językiem jest suahili, posługuje się nim 10% Afrykanów, głównie na wschodnim wybrzeżu. Inne duże języki, których nazwy być może obiły wam się o uszy, to m.in. hausa, joruba, ibo, fulfulde, amharski, oromo, somalijski, zulu, afrikaans czy języki berberyjskie.

Krótka lekcja suahili


Kilka słów w suahili zapewne znacie, nawet o tym nie wiedząc. Najpopularniejsze to safari, czyli po prostu podróż. Moje pokolenie, które w dzieciństwie płakało na "Królu lwie", może też znać słówka simba - lew i rafiki - przyjaciel czy czasownik pumbaa, który oznacza być niemądrym. Pewnie obił wam się o uszy zwrot hakuna matata, czyli nie martw się (dosłownie nie ma problemów)Wymowa suahilijskich słów jest bajecznie prosta, odczytujemy wszystko tak jak jest zapisane, z kilkoma wyjątkami: w wymawiamy jak ł, j jak , y jak j, a ch jak cz. Rozmowę zaczynamy od powitań, a w kulturze suahili witamy się długo i wylewnie. Dobre wychowanie nakazuje zapytać o samopoczucie naszego rozmówcy, ale i całej jego rodziny. I co najważniejsze nigdy nie narzekamy, odpowiedź zawsze musi być pozytywna. Kiedy chcemy przywitać jedną osobę, mówimy Hujambo!, odpowiedź to zawsze Sijambo!. Do więcej niż jednej osoby powiemy Hamjambo!, a w odpowiedzi usłyszymy Hatujambo!. Specjalnej formy wymaga pozdrowienie osoby starszej, do której mówimy Shikamoo! (dosłownie padam do twych stóp), odpowiedź to Marahaba!.  Możemy jeszcze zapytać, co słychać u kogoś w domu Habari za nyumbani? albo w pracy Habari za kazi? Odpowiedź na oba to Nzuri albo Salama. I jeszcze kilka przydatnych słówek i zwrotów:
Do widzenia! - Kwa heri!
Dziękuję! - Asante!
Proszę! - Tafadhali!
Jak masz na imię? - Jina lako nani?
Mam na imię Subira? - Jina langu Subira. 
Pomocy! - Msaada!
Ile to kosztuje? - Bei gani?
Która godzina? - Saa ngapi?
tak - ndiyo
nie - siyo

                                              Ewangelia według św. Łukasza w suahili 
                                         
Jeśli ktoś miałby ochotę pouczyć się suahili, to takie kursy swego czasu organizowało Forum Kenijsko-Polskie, na Uniwersytecie Warszawskim są też prowadzone lektoraty tego języka. Z kursów stacjonarnych to byłoby wszystko. Jest za to kilka anglojęzycznych podręczników, na poziomie bardzo podstawowym w internecie dostępny jest Teach Yourself Swahili, a na trochę wyższym warto polecić Colloquial Swahili: The Complete Course for Beginners. Niedawno ukazał się słownik suahilijsko-polski, który jest też dostępny w internecie na kamusi.pl.

Na zachętę jeszcze mój ulubiony utwór w suahili, który jest tak naprawdę muzyczną interpretacją modlitwy Ojcze nasz. 

I chyba najbardziej znana suahilijska piosenka Malaika (Anioł), opowiadająca o nieszczęśliwej miłości.