wtorek, 31 marca 2015

Warszawa kinomaniaka

Stolice to świetnie miejsce dla wszystkich kinomaniaków, przeglądów i festiwali jest tyle, że czasem można o niektórych zapomnieć. To lista tylko tych najważniejszych i moich ulubionych, jeśli jakiś pominęłam, a uważacie, że koniecznie powinien się tu znaleźć, dajcie znać.

Tydzień Kina Hiszpańskiego
termin: marzec


Tegoroczny mamy już za sobą. Twórcy zwykle skupiają się na największych hitach hiszpańskiego kina z ostatniego roku. Rzecz zwykle ma miejsce w Kinie Muranów lub Kinie Luna. 










Cinema Italia Oggi
termin: marzec


Tegoroczny przegląd nowego kina włoskiego zakończył się wczoraj. Co roku organizuje go Włoski Instytut Kultury we współpracy z Kinem Muranów. Poza najnowszą włoską kinematografią w repertuarze zwykle można też znaleźć jeden lub dwa kultowe filmy klasycznych reżyserów z Półwyspu  Apenińskiego. 









Wiosna Filmów
termin: 10-19 kwietnia


Ten festiwal ma już ponaddwudziestoletnią tradycję. Poświęcony jest najgłośniejszym i nagradzanym w poprzednim roku filmom z całego świata. W tym roku w repertuarze znalazły się między innymi Birdman, Dzikie historie, Timbuktu czy Lewiatan. Projekcje odbywają się w Kinie Praha. 














Festiwal Filmów Afrykańskich "AfryKamera"
termin: 21-26 kwietnia



To z oczywistych powodów mój ulubiony festiwal, który w tym roku obchodzi już dziesiąte urodziny. Tegoroczna edycja odbędzie się w Kinotece, a sprzedaż biletów już ruszyła. Tym razem szczególną uwagę poświęcono filmom etiopskim. 














Międzynarodowy Festiwal Filmowy Żydowskie Motywy
termin: 8-10 maja


Niewielki, ale interesujący festiwal w Kinie Muranów. Prezentuje filmu z całego świata, które łączy jedynie tematyka żydowskiej tożsamości. 

















Docs Against Gravity Film Festival (wcześniej Planete+ Doc Film Festival)
termin: 8-17 maja 


Znany i lubiany festiwal filmów dokumentalnych pod nową nazwą. Jak informują organizatorzy, po dziecięciu latach zdecydowano się zakończyć współpracę z kanałem Planete+, ponieważ ten zmienia swój charakter na rozrywkowy. 











Przegląd Nowego Kina Francuskiego
termin: 13-19 maja


To już szósta edycja przeglądu organizowanego przez Kino Muranów i Instytut Francuski w Polsce. Tegoroczna będzie poświęcona adaptacjom literackim i ekranizacjom komiksów. 
















Filmowa Stolica Lata 
termin: czerwiec-sierpień


Filmy wcale nie najnowsze, ale za to całkiem za darmo i pod chmurką. Projekcje odbywają się w największych parkach Warszawy, a także nad Wisłą, w Centrum Nauki Kopernik i Muzeum Historii Żydów Polskich czy ogrodach BUW. 















Warszawski Festiwal Filmowy
termin: październik


Największy i najstarszy z warszawskich festiwali. Dziesiątki filmów z całego świata w kilku kinach, każdy znajdzie coś dla siebie. 











Festiwal Filmów Rosyjskich Sputnik nad Polską
termin: listopad


Podobno największy na świecie festiwal filmów rosyjskich i drugi pod względem frekwencji ze wszystkich polskich festiwali filmowych. A przynajmniej tak twierdzą organizatorzy. 















Festiwal Filmowy Pięć Smaków
termin: listopad


Drugi z moich ulubionych festiwali i niepowtarzalna okazja, żeby zobaczyć filmy z różnych części Azji. Przekrój jest naprawdę duży (Chiny, Japonia, Wietnam, Tajlandia, Malezja, Tajwan, Singapur), a filmy zwykle dzieli się na kilka bloków tematycznych. W zeszłorocznej edycji były to: Nowe Kino Azji, Queer Azja, Na Dzikim Wschodzie oraz Kino Grozy. 





Warszawski Przegląd Filmów Górskich
termin: grudzień


Ja tam góry wolę na żywo, ale wiem, że niektórych to kręci. Przegląd zwykle gości Kino Wisła, a projekcjom towarzyszą spotkania ze znanymi alpinistami. 






Międzynarodowy Festiwal Filmowy WATCH DOCS
termin: grudzień


Znów filmy dokumentalne i to skupione wokół jednego tematu - praw człowieka. Nazwa ma nawiązywać do idei patrzenia władzy na ręce. 

niedziela, 29 marca 2015

Difret, czyli o grzechach kina zaangażowanego

Porwanie przyszłej żony może się wydawać całkiem romantyczne, zwłaszcza że w wielu kulturach, w których było praktykowane, stało się tylko zwyczajem, pozbawionym głębszego znaczenia jak biały welon czy oczepiny. Niestety są miejsca na świecie, gdzie porwania pozostały tym, czym były zawsze - formą seksualnej przemocy. O tej ciemnej stronie mówi wyświetlany na ekranach polskich kin Difret.

Producentem tego amerykańsko-etiopskiego filmu jest Angelina Jolie i w zasadzie można to uznać za część jej działalności charytatywnej. Difret opowiada o pracy prawniczki i działaczki na rzecz praw kobiet w Etiopii Meazy Ashenafi, a konkretnie o pewnej przełomowej dla niej sprawie. Recz dzieje się w latach dziewięćdziesiątych na wsi położonej trzydzieści kilometrów od Addis Abeby. Czternastoletnia Hirut zostaje porwana w drodze powrotnej ze szkoły. Pobita, zgwałcona i przestraszona dziewczynka zabija swojego porywacza. Lokalna społeczność domaga się dla niej kary śmierci, a centralne instytucje nie bardzo chcą mieszać się do prawa zwyczajowego. I wtedy pojawia się Meaza Ashenafi, żeby uratować niewinną ofiarę. Wszyscy znamy ten typ filmów, co ważniejsze postacie historyczne czy bardziej znani laureaci Pokojowej Nagrody Nobla mają na swoim koncie co najmniej jeden taki. 


Nie oznacza to, że film Zeresenaya Mehariego jest zły, ogląda się go z przyjemnością, a nawet zainteresowaniem, i to nie tylko dlatego, że trzeba, bo temat jest ważny. Dla mnie największą atrakcją było oglądanie codziennego życia w Etiopii oraz tych wszystkich kulturowych niuansów, na które reżyser niepochodzący z tamtego regionu pewnie nie zwróciły uwagi. Meron Getnet sprawdza się w roli Meazy, a młodziutka Tizita Hagere świetnie poradziła sobie jako Hirut. Film jest jednak obarczony ciężkim brzemieniem dydaktyzmu, a przez to niestety momentami schematyczny i przewidywalny. W określonych momentach mamy się wzruszać, a w innych potępiać. Reżyser nie pozostawia widzowi pola na interpretację czy własne emocje. Porywacze mają być wyklęci, a prawniczki zaliczone w poczet wybawicieli. Doceniam oczywiście ogrom pracy, jakie Meaza Ashenafi i jej współpracownice włożyły w poprawę sytuacji etiopskich kobiet, niemniej wolałabym, żeby filmy, które oglądam, było trochę mniej czarno-białe. 

Chyba powinnam się cieszyć, że afrykańskie filmy pojawiają się w polskich kinach. W tym miesiącu etiopski Difret, w przyszłym tanzański Biały cień, który ma opowiadać o problemie albinosów. To wszystko ważkie problemy, ale czy zawsze musimy oglądać tylko to najczarniejszą stronę kontynentu? Wojny, głód, okrutne zwyczaje - to przecież tylko część całego obrazu. Z niecierpliwością czekam na czas, w którym w naszych kinach zacną wyświetlać filmy o jasnej stronie Afryki, i to nie tylko na takich festiwalach jak Afrykamera, ale po prostu w podczas weekendowego seansu. 


sobota, 28 marca 2015

Ole, ole, ole, ole, ole, oleanna


Zaraz po wojnie secesyjnej przybył do Pensylwanii pewien bogaty Norweg o imieniu Ole. Chciał tam stworzyć dla swoich rodaków utopię. Była z nim żona Anna, dlatego komunę nazwano Oleanna. Skończyło się bankructwem i zawiedzionymi nadziejami. Do tych wydarzeń nawiązuje tytuł sztuki Davida Mameta wystawianej na deskach Teatru Studio. Tu jednak bankrutują idee, a zawodzi system edukacji. 

Łatwiej polubić Jego, chociaż ma swoje wady. Jest z pokolenia, które nie rozumie, że do studentek nie mówi się "kochanie" ani "podobasz mi się". Nie można mu jednak odmówić odwagi i chęci wyłaniania się ze sztywnych ram uniwersytetu. Dlatego, kiedy przychodzi do niego Ona, nie poprzestaje na zwykłym niezaliczeniu jej przedmiotu. Choć tak pewnie postąpiłaby większość jego kolegów. Postanawia poprowadzić wykład od nowa, tylko dla Niej, i wyjaśnić wszystko, czego dziewczyna nie zrozumiała. Ona jest już nowym typem studenta, ale nie takim, o jakim marzył On. Potrafi wymagać i wie, gdzie złożyć skargę, jeśli coś jej się nie spodoba. Nie jest niestety specjalnie pojętna, a kiedy czegoś nie rozumie lub z czymś się nie zgadza, reaguje krzykiem. Nie potrafi prowadzić akademickiej dyskusji, a teoretyczne rozważania bierze za inwektywy. Trudno jej jednak odmówić odrobiny racji, w jej świecie w końcu wykładowcy się tak nie zachowują. A jeśli się zachowują, to muszą mieć nieuczciwe zamiary. John i Carol, z tego spotkania musiało wyjść jakieś nieszczęście. 

Sztuka Mameta jest tak naprawdę o schematach i o tym, jak łatwo wpaść w nowe, kiedy się tylko wyjdzie ze starych. Johnowi nie podoba się świat, w którym wykładowca jest wszechwiedzącym panem sytuacji, ale nie spodziewa się, że próba zmiany schematu skończy się tylko zamianą ról, a swobodna wymiana myśli pozostanie nieosiągalną utopią. Oleanna to też sztuka o niemożności porozumienia pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy z pozoru są do siebie podobni. Obracają się w akademickim środowisku, wychowali się w tej samej amerykańskiej kulturze, mówią z pozoru tym samym językiem i dzieli ich tylko nie aż tak wielka różnica wieku. Oni jednak, chociaż wypowiadają te same słowa, mają zupełnie co innego na myśli. W ich głowach siedzą inne schematy i stereotypy, które uporządkowały im świat tak, że stanowisko drugiej strony jest nie do przyjęcia. Czy ta sytuacja nie brzmi znajomo? Pewnie większość z nas się znalazła się kiedyś w podobnej, nawet jeśli nie skończyło się to tak dramatycznie, jak w przypadku Johna i Carol. 

Oleanna to skromna sztuka dwojga aktorów. Jeśli ktoś czasem czytuje ten blog, pewnie zdążył już zauważyć, że ten typ lubię najbardziej. Pozwala skupić się na historii i aktorach, a ci drudzy też wypadają bardzo dobrze. Bohaterka Natalii Rybickiej może i mogłaby momentami być mnie rozemocjonowana, ale to w końcu teatr, trochę więcej ekspresji mu nie zaszkodzi. Za to Krzysztof Stelmaszyk wyreżyserował spektakl i zagrał w nim całkowicie bez zarzutu.  


poniedziałek, 16 marca 2015

Między Danią a Szwecją

Nie polubiliśmy się specjalnie ze skandynawskimi kryminałami w formie pisanej, ale filmy i seriale to zupełnie inna historia. Cenię je za specyficzny klimat, dzięki któremu wypadają znacznie bardziej autentycznie i intrygująco niż choćby ich amerykańskie wersje. Wiele razy zaczynałam oglądać takie serie, jak CSI czy Agenci NCIS, ale bardzo szybko je porzucałam, bo chociaż odurzały mnie feerią barw i natłokiem scen akcji, nijak nie mogłam się w nie wciągnąć. Po obejrzeniu odcinka natychmiast o nim zapominałam, a wszyscy ci bohaterowie o śnieżnobiałych zębach i tak mi się mieszali. Powiedzenie od przybytku głowa nie boli najwyraźniej nie sprawdza się w świecie telewizji. Skandynawowie są bardziej oszczędni w środkach i zapewne dlatego ich produkcje lepiej trafiają w moje gusta. A już idealnie trafia w nie duńsko-szwedzki serial Most nad Sundem.



Tytułowy most to ten łączący Danię ze Szwecją. Gdy pewnego dnia ktoś porzuca zwłoki dokładnie na granicy obu państw, policjanci z Kopenhagi i szwedzkiego przygranicznego Malmö muszą połączyć siły w poszukiwaniu mordercy. Szybko okaże się, że sprawca nie ma zamiaru poprzestać na jednej zbrodni. Nasz tajemniczy szaleniec uważa się bowiem za samozwańczego piewcę prawdy, który swoimi zbrodniami zamierza obnażyć wszystkie bolączki duńskiego (i szwedzkiego) społeczeństwa. Rozwiązanie tej sprawy zajmie bohaterom wszystkie pięć dwugodzinnych odcinków pierwszego sezonu. Fabułę drugiego zbudowano podobnie, choć tu motywem przewodnim jest ekoterroryzm. 

Twórcy Mostu nad Sundem postawili przede wszystkim na charakterystyczne postacie, wśród których prym wiedzie Saga Norén z komendy w Malmö, świetnie zresztą zagrana przez Sofię Helin. Bohaterka jest nieprzystosowana do życia w społeczeństwie, ale wcale nie w ten nudny i oklepany sposób, jaki cechuje większość męskich bohaterów kryminalnych serii. Saga jest inteligentna, sumienna i bardzo racjonalnie podchodzi do życia. Inaczej nie potrafi, emocje innych ludzi są dla niej kompletnie niezrozumiałe (pewnie można by to podciągnąć pod Zespół Aspergera). Mówi zawsze to, co myśli i to w najmniej odpowiednim momencie. Nie da się jej nie polubić. Jej starszy duński kolega po fachu Martin Rodhe (Kim Bodnia) próbuje uczyć ją nieco bardziej ludzkiego podejścia do życia, choć sam też nie zawsze sobie z nim radzi. Problemy sprawia mu zwłaszcza utrzymywanie związków i wierności małżeńskiej. Postaci w serialu przewija się znacznie więcej i każda z nich może się pochwalić jakimś rysem charakterologicznym. Oryginalny jest już sam sposób ich wprowadzania. Niektóre wątki poprowadzono równolegle z głównym nawet przez kilka odcinków bez wyjaśniania widzom związku pomiędzy nimi. Dla mnie taka nieoczywistość jest zaletą, pozostawia pole na własne domysły i zachęca do obejrzenia kolejnego odcinka. 

Most nad Sundem doczekał się trzeciego sezonu i dwóch remake'ów. Na jego podstawie powstał francusko-brytyjski Tunnel i amerykański serial The Bridge


wtorek, 3 marca 2015

Zapach Kairu

Brakuje w naszych księgarniach i bibliotekach dobrych książek z fabułą osadzoną w świecie arabskim. Nie mówię tu o literaturze faktu, lecz o beletrystyce. Półki uginają się za to pod ciężarem pseudodramatycznych historii kobiet, które uzbrojone w niewiedzę i potężne zaplecze ignorancji wyruszyły za swoimi ukochanymi do któregoś z muzułmańskich krajów, a potem wypłakiwały sobie oczy zdziwione, że tamtejsze społeczeństwo nie miało ochoty zmieniać obyczajów z okazji ich przyjazdu. Pozycje takie można łatwo rozpoznać po charakterystycznej okładce z twarzą przesłoniętą nikabem lub owiniętą hidżabem. Niewiele z nich można wynieść poza ogólnym odczuciem niezrozumienia i niechęci wobec tego, co obce. Gdzieś na przeciwległym biegunie leżą Opowieści starego Kairu Nadżiba Mahfuza. Ten egipski noblista wykroił ociekający kulturą i obyczajami kawałek miasta, żeby ocalić go od zapomnienia.

Akcja pierwszej części trylogii toczy się w latach 1917-1918, kiedy to Egipt stoi na progu politycznej i społecznej rewolucji. Sama polityka pozostaje jednak na drugim planie, do czasu aż siłą nie wedrze się do domu bohatera, a właściwie zbiorowego bohatera, którym jest rodzina kupca As-Sajjida Ahmada al-Dżawwada. Od pierwszych stron nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z tekstem bardzo dobrym, jeśli nie genialnym, a przy tym niezwykle gęstym, który stylem przypomina nieco pozytywistyczne powieści. Autor wyłapuje i przenosi na papier detale, dzięki którym możemy usłyszeć gwar kairskiej ulicy i poczuć zapach sprzedawanych przez kupców przypraw. Nadżib Mahfuz bierze czytelnika za rękę, oprowadza po domach, pokazuje stroje, zabiera na piątkową modlitwę w meczenie i na uroczystość zaślubin. Nie ukrywam, że uwielbiam właśnie taki styl pisania, dzięki któremu zanurzam się w innym świecie aż po czubek głowy i już po paru linijkach nie jestem w warszawskiej komunikacji miejskiej, a w Kairze zaraz pod koniec I wojny światowej. 

Naszego kupca As-Sajjida na początku trudno polubić, rażą zwłaszcza jego podwójne standardy moralne. Człowiek ten wobec swojej rodziny stosuje zasady najbardziej konserwatywnej szkoły islamu, a żonie i córkom nie pozwala nawet opuszczać domu. Synowie też nie zaznali od niego niczego prócz surowości i gniewu. Sam jednak niemal każdy wieczór spędza z przyjaciółmi, a przy tym nie stroni od alkoholu i kobiet. Z czasem jednak nabieramy pewności, że As-Sajjid - w sposób z naszej perspektywy kompletnie niezrozumiały - naprawdę kocha swoją rodzinę. Najstarszy syn Jasin całkowicie wrodził się w ojca, choć może nawet mniej od niego dba o pozory. Nie przeszkadza mu to jednak mieć o sobie jak najlepszego zdania. Drugi syn, student Fahmi, jest za to ulepiony z zupełnie innej gliny. To romantycznie zakochany idealista, którego z czasem coraz bardziej pochłania działalność w niepodległościowych organizacjach. W domu mieszkają też dwie siostry Aisza i Chadżidża. Pierwsza jest piękna i łagodna, drugiej Najwyższy co prawda poskąpił urody, ale dał w zamian ostry język. Najmłodszy z rodzeństwa Kamal jest dopiero uczniem szkoły podstawowej, za to rozpiera go energia i chęć poznawania świata. Jest wreszcie Amina, kobieta całkowicie posłuszna woli męża. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat zaledwie kilka razy opuściła dom, a świat poza jego murami jest dla niej jedynie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa. Kiedy jednak odrzucimy z oczu płachtę współczucia, możemy w Aminie dostrzec różne przymioty charakteru, a także pewien specyficzny rodzaj mądrości, którym potrafią zaskoczyć tylko proste kobiety. 

Lektura Opowieści starego Kairu jest niewątpliwie testem otwartości i tolerancji, zwłaszcza jeśli czytający przypadkiem jest kobietą. By dolać oliwy do ognia wystarczy przytoczyć fragment rozmyślań Jasina:
O czym może marzyć kobieta, jakie może mieć ambicje poza małżeństwem i zaspokojeniem seksualnym? Żadnych! To są oswojone zwierzęta i takiego wymagają traktowania. Tak... zwierzęta domowe nie powinny pasożytować na naszym życiu prywatnym, mają czekać w domu, aż będziemy mieli czas, żeby się z nimi pobawić. 
Bardzo łatwo zakładamy, że ludzie, którzy żyją inaczej niż my, po prostu muszą być nieszczęśliwi. A jeśli nawet oni sami tak nie uważają, robią to przez zwykłą niewiedzę. A już załamywanie rąk nad muzułmańskiemu kobietami wydaje się czymś naturalnym. Życie bohaterek Opowieści starego Kairu nie jest jednak pasmem nieszczęść. Ma swoje radości i smutki i jest przy tym całkiem zwyczajne. Mahfuzowi udała się sztuka pokazania człowieka, tam gdzie inni chcieliby widzieć tylko nieuświadomiony obiekt godny pożałowania.