poniedziałek, 16 maja 2016

O cienkiej granicy pomiędzy środkami wyrazu artystycznego a robieniem z siebie idioty albo załóż majtki aktorze


Mogłabym skwitować Księgi Jakubowe w Teatrze Powszechnym zdaniem: nie zawsze wiedziałam, o co chodzi, ale było to interesujące doświadczenie. Naraziłabym się jednak zapewne na zarzuty o niski iloraz inteligencji, więc postaram się bardziej. Trudno mi jednoznacznie ocenić sceniczną interpretację powieści Olgi Tokarczuk, która momentami wydaje się genialna, żeby już za chwilę zakrawać na przerost formy nad treścią. Ważne jest jednak, że nie pozwala się nudzić, a to dość istotne, kiedy mówimy o sztuce trwającej ponad cztery godziny. 

źródło: www.powszechny.com

Przede wszystkim mamy tu do czynienia z piekielnie interesującą kartą historii. Jej zbiorowym bohaterem jest XVIII-wieczny ruch mesjanistyczny Żydów z Podola pod wodzą Jakuba Franka, który dziś pewnie nazwalibyśmy sektą. Frank głosił wyzwolenie poprzez połączenie trzech wielkich religii i wyjście poza nie, w praktyce jednak nie różnił się zbytnio od innych samozwańczych mesjaszy. Przyznał sobie prawo do ciał i dusz swoich wyznawców, dzięki czemu mógł sypiać ze wszystkimi kobietami oraz utrzymywać się z oferowanych mu majątków. Jakub Frank miał też talent do polityki, udało mu się zdobyć poparcie polskich biskupów w sporze z talmudystami, co ostatecznie doprowadziło do prześladowań na Podolu. I to tym razem Żydów przez Żydów, choć z cichym przyzwoleniem katolików. Potrafił też zręcznie handlować wartościami, w zamian za chrzest uzyskał tytuł, ziemię i ochronę samego króla. Ostatecznie jednak Frak okazał się zbyt pewny siebie, po tym jak sam ogłosił się mesjaszem, trafił do więzienia jako heretyk. 

Pozostaje pytanie, jak tę wielowątkową opowieść przetłumaczyć na język teatru. Oczywistym jest, że konieczne będą pewne opuszczenia i uproszczenia i tak też się dzieje. Ewelina Marciniak, reżyser spektaklu, już na początku zaskakuje jednak samą formą. Początkowo postacie odgrywane są przez ludzkiej wielkości lalki. Na szczęście tylko w pierwszej odsłonie, bo na dłuższą metę ten zabieg mógłby okazać się nieco męczący. Odrzucenie lalek można też odczytywać symbolicznie  jako pozbycie się narzuconej przez religię i pozycję społeczną formy, która to możliwość zapewne przyciągała ludzi do Jakuba Franka. Iście mistyczny nastrój budują jednak scenografia i oprawa muzyczna. Z tyłu sceny zawieszono lustra, w których widownia może się przejrzeć i porównać do XVIII-wiecznego polskiego społeczeństwa i jego wad. Prawdziwą perełką jest jednak muzyka ze świetnym wokalem Barbary Derlak i choćby dla niej warto spędzić te cztery godziny w Teatrze Powszechnym. Innych aktorów dość trudno ocenić, bo pojawiają się jedynie w krótkich epizodach. Postać samego Franka niestety wypada dość blado w porównaniu choćby do charyzmy hrabiny Kossakowskiej. Po macoszemu potraktowano też księdza Chmielowskiego, tak jak i całą teologiczną warstwę tej opowieści. 

Księgi Jakubowe nie są spektaklem idealnym i momentami cierpią na nadmiar artystycznej ekspresji. Widać to choćby w dość popularnym ostatnio w stołecznych teatrach stylu gry aktorskiej, w którym ruchy nijak mają się do wypowiadanych kwestii. Objawia się to głównie tym, że aktorzy rzucają się po scenie lub na siebie nawzajem i właściwie nie wiadomo po co. Kolejnym nadmiarem w tej sztuce jest niewątpliwie nadmiar golizny (następna choroba tocząca warszawskie teatry). W niektórych scenach jest ona jak najbardziej na miejscu, jak choćby w tej rozpoczynające drugi akt. Niezwykły i zmysłowy taniec aktorów oddaje tu orgię wyznawców Jakuba Franka. Problem w tym, że aktorzy pozostają nadzy także w scenach, które w żaden sposób tej nagości nie wymagają. Niemal w każdej recenzji sztuki narzekam ostatnio na nadmiar nagich piersi, pośladków czy penisów i zaczynam się obawiać, że jeśli w następnym sezonie jakiś teatr wystawi sztukę z ubranymi aktorami, wybuchnie niezły skandal. Istotę problemu świetnie obrazuje scena chrztu z trzeciego aktu, w której aktorzy występują w strojach tak lekkich, że niemal wszystko przez nie prześwituje. Nie jestem w stanie znaleźć żadnego fabularnego czy też artystycznego uzasadnienia takiego rozwiązania. Mieszanie sacrum i profanum? Czyż nie jest nim już sam chrzest z tak niskich pobudek? Po cóż tu jeszcze te pośladki? Moja podejrzliwa natura natychmiast karze szukać dość przyziemnych przyczyn. Na przykład nadziei, że może ktoś poczuje się urażony i ogłosi sztukę kontrowersyjną. Takie ostentacyjne machanie męskim przyrodzeniem wychodzi po prostu jakoś tak głupio i niesmacznie, a przecież ta historia świetnie obroniłaby się sama. Jeśli jeszcze kiedyś miałabym się wybrać na sztukę pani Marciniak, to jednak wolałabym, żeby sprawiła swoim aktorom majtki. 

źródło: www.powszechny.com

piątek, 6 maja 2016

W obronie drobnego rolnika


Słyszeliście kiedyś o grabieży ziemi? Specjalnych strefach ekonomicznych? Prywatnych firmach wojskowych zatrudnianych przez koncerny spożywcze? Zastanawialiście się, czemu niektórzy ludzie bojkotują olej palmowy? I co u licha nieetycznego może być w zwykłym kakao? Pokazywany na tegorocznej AfryKamerze film dokumentalny Życie bez ziemi (No Land, No Food, No Life) odsłania zaledwie niewielką część tej ciemnej strony przemysłu spożywczego. 

Rolnictwo na pierwszy rzut oka wydaje się niewinne. Ludzkość od tysięcy lat żywi się plonami ziemi i to zapewne opanowanie technik uprawy roślin pozwoliło naszemu gatunkowi aż tak się rozwinąć. Druga połowa dwudziestego wieku diametralnie zmieniła jednak jego oblicze. Do głowy od razu przychodzą pestycydy i ich negatywny wpływ na ludzkie zdrowie oraz środowisko naturalne, niestety to tylko jeden z grzechów nowoczesnego rolnictwa. W szkole uczono nas, że uprzemysłowienie produkcji rolnej ma dużo zalet, może choćby pomóc poradzić sobie z problemem głodu na świcie. Gdy jednak zagłębimy temat, wychodzi na jaw, że to wszystko bujda na resorach. Dlaczego? Żeby to zrozumieć trzeba przyjrzeć się miejscom, w którym powstaje ogromna część żywności współczesnego świata, czyli okolicom równika.  

Twórcy filmu Życie bez ziemi zabierają nas kolejno do Mali, Kambodży i Ugandy, państw o niezwykle żyznych i atrakcyjnych terenach uprawnych, o dostęp do których walczą dziś globalne koncerny spożywcze. Ziemia odbierana jest lokalnym rolnikom i wykorzystywana do zasiewania monokultur na ogromnych terenach. Czasem ziemię odkupuje się za bezcen, ale częściej wykorzystuje do tego luki prawne i skorumpowanie miejscowych władz, a nieraz nawet brutalną siłę. Amy Miller, reżyser Życia bez ziemi, rozmawia z ofiarami tego procederu. Słyszymy dramatyczne relacje ludzi, którzy kiedyś byli w stanie utrzymać się z pracy własnych rąk, a teraz pozostawieni są na łaskę koncernu - jedynego pracodawcy w regionie. Ci ludzie nie stracili tylko pól uprawnych, ciężko im zaspokoić podstawowe potrzeby. Nie mają już lasu, do którego mogliby chodzić po drewno na opał, a pestycydy z pól zatruły źródła wody. Wypowiedzi pracowników koncernów spożywczych zestawione są tu z obrazem ogólnego spustoszenia. Jednogatunkowe uprawy zastępują zróżnicowany krajobraz i wyjaławiają ziemię. A co w takim razie ze zwalczaniem głodu? Niestety, większość z tych upraw nie trafi do ludzi. Jako pasze zaspokoją potrzeby przemysłu mięsnego lub zostaną wykorzystane do produkcji biopaliw. 

Film Amy Miller jest niewątpliwie bardzo sugestywny i pozbawiający złudzeń. Dodatkowym plusem jest pokazanie widzowi szerszego kontekstu i wyjaśnienie choćby związku nasilającego się zjawiska grabieży ziemi z ostatnim kryzysem na rynkach finansowych. Choć temat jest ciężki, twórcy postarali się, żeby podać go w możliwe lekkostrawnej formie i wykorzystali do tego szereg animacji i wizualizacji. Całość ogląda się więc bardziej jak film fabularny niż wykład z alterglobalizmu.

źródło: www.civictheatre.ca
PS Przy okazji polecam świetny wywiad z Marią Świetlik z Instytutu Globalnej Odpowiedzialności w miesięczniku Znak Prawo do żywności