czwartek, 24 listopada 2016

Ptak na uwięzi

Czasem kupuję książki, kierując się tylko opisem na okładce. Już nie raz się zawiodłam. I nie mówię tylko o sytuacjach, w których zachwalana książka okazał się marna. Czasem po prostu opis ma się nijak do tego, co znajdujemy w środku. Coś takiego przydarzyło mi się właśnie z powieścią południowokoreańskiej pisarki Oh Jeonghui Ptak, którą kupiłam na którychś targach książki. Na okładce możemy przeczytać:
"Ptak" Oh Jeonghui to książka niezwykła, przejmująca i poruszająca, która pokazuje obraz dynamicznie rozwijającej się Korei Południowej widziany oczami wrażliwego dziecka pozbawionego normalnego dzieciństwa, bezpieczeństwa i wsparcia. (...) Przesiąknięta smutkiem i wyobcowaniem dziecięca wizja świata jest jednocześnie bardzo trafną obserwacją społeczeństwa koreańskiego lat 90. dwudziestego wieku. 
Spodziewałam się więc co najmniej powieści społecznej, dlatego byłam zawiedziona, że w książce tak niewiele jest samej Korei. No chyba że za obraz kraju uznamy to, że bohaterowie gotują ryż zamiast ziemniaków. Po pierwszym rozczarowaniu doceniłam jednak powieść Oh Jeonghui, to kawałek dobrej prozy. 

Naprawdę trudno jest napisać dobrą książkę, której narratorem byłoby dziecko. Pisarze dość łatwo popełniają błąd przypisywania mu zbyt dużej wiedzy, tłumią jego emocje, narzucają zbytnią bezstronność. Efekt przypomina w końcu bardziej wszystkowiedzącego narratora rodem z XIX-wiecznych powieści niż dziecko z krwi i kości. Dzieci nie są przecież idealne, dopiero uczą się świata i nie zawsze są w stanie rozróżnić prawdę od kłamstwa. Często ponoszą je emocje, zawodzi pamięć, potrafią nawet być okrutne. I co chyba najważniejsze, zwykle nie zdają sobie sprawy, że z ich światem jest (przynajmniej z perspektywy społeczeństwa) coś nie tak, po prostu przyjmują zastaną rzeczywistość bez zbędnych pytań. Bohaterka i narratorka Ptaka rzeczywiście taka jest. Czasem w jej pamięci zamazują się twarze, nie potrafi jeszcze ocenić, czy coś jest faktem, czy tylko przesądem, dlatego wszystkie docierające do niej bodźce na równi ją kształtują. W tej narracji rzeczywiste wydarzenia mieszają się z wyobrażeniami, tworząc naprawdę bogaty świat wewnętrzny dziecka (bo na pewno nie Korei Południowej). 

U-mi i jej brat U-il nie mają matki, a ich ojciec jeździ po całym kraju w poszukiwaniu pracy. Dzieci wychowują się kątem u krewnych. Pewnego dnia ojciec postanawia jednak zabrać do wynajętego mieszkania U-mi i U-ila, gdyż udało mu się znaleźć nową żonę. I ta kobieta szybko jednak odchodzi, a obraz jej twarzy powoli rozmazuje się w pamięci dzieci. Można powiedzieć, że U-mi i U-ila wychowują przypadkowo spotkani dorośli, gospodyni i inni mieszkańcy budynku, a dzieci ze strzępków uzyskanych od nich informacji budują sobie własny świat. Jak nietrudno się domyślić, ten świat niczym nie przypomina ciepłej i bezpiecznej rodziny. U-mi próbuje wychowywać brata i naśladuje przy tym dorosłych. Nie potrafi okazać chłopcu czułości, żeby pokazać, że jej zależy, obrzuca go więc epitetami. Od kogo miałaby nauczyć się cipełych słów? Od opiekunki socjalnej, która odwiedza ją w szkole raz na dwa tygodnie? 

Można oczywiście mówić, ze los tych dzieci nie jest typowy. Że to wręcz jakaś patologia. Jednak powieść Oh Jeonghui uświadomiła mi jedną bardzo ważą rzecz, a mianowicie jak istotne jest to, co pokazujemy i mówimy dzieciom. One nie mają innego świata i innego punktu odniesienia. Przyjmą za normalne wszystko to, co robimy my dorośli. Z równą łatwością nauczą się czułości jak nienawiści. Wezmą ten świat takim, jakim my go zostawimy. Tak chyba wygląda dziedziczenie biedy i wykluczenia. My nie uczymy się świata, my go nabywamy. Tak jak w językoznawstwie mówi się o nabywaniu języka rodziców z całym bagażem jego błędów, wypaczeń i udziwnień. Bardzo jestem ciekawa, jakimi dorosłymi będą U-mi i U-il, Mam nadzieję, że Oh Jeonghui napisze kiedyś kontynuację. 

źródło: ecsmedia.pl

PS Lojalnie uprzedzam, że w książce jest scena gotowania zupy z psa. Chociaż dla mnie nie ma żadnej różnicy między zabiciem psa i zabiciem świni (oba są w końcu myślącymi i czującymi stworzeniami), przyjmuję do wiadomości, że dla niektórych to problem. 

środa, 23 listopada 2016

Festiwal Filmowy Pięć Smaków 2016

Atak serca


źródło: www.imdb.com

Zaskakująco dobry film nagradzanego już na Festiwalu Pięć Smaków tajskiego reżysera, którego nazwiska nie jestem w stanie wymówić (Nawapol Thamrongrattanarit), a także ukłon w stronę freelancerów i ich ciężkiej doli. Yoon jest grafikiem komputerowym, który szczerze kocha swoją pracę. A do tego ma w sobie ten rodzaj dążenia do doskonałości, który każe mu wywiązać się z nawet najbardziej absurdalnych terminów. Świetny przepis na śmierć z przepracowania. Organizm Yoona nie chce się jednak tak łatwo poddawać i zaczyna wysyłać mu sygnały. Pierwszym jest swędząca wysypka, która pokrywa coraz to nowsze partie ciała. Yoon będzie musiał w końcu pójść do lekarza. 

Nasz bohater to prawdziwy tytan pracy. Potrafi nie spać przez kilka dni i żywić się tylko w sklepie całodobowym. Problem jednak w tym, że Yoon pracuje już zdecydowanie za długo. Zdążył zapomnieć, co w zasadzie innego mógłby w życiu robić. Dlatego zastosowanie się do zaleceń młodej pani dermatolog będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Jego usilne starania, żeby odpocząć, przypominają trochę nasz polski Dzień świra. W tej opowieści jest jednak coś więcej, ponieważ pomiędzy Yoonem a lekarką zaczyna się rozwijać nić porozumienia. 

Niewątpliwie najmocniejszym punktem filmu są konstrukcje psychiczne bohaterów. Wyraziste, oryginalne i autentyczne. To właśnie kiedy patrzymy na takie osoby, uzmysławiamy sobie, że ludzi czasem lubi się bardziej za ich wady, niż za zalety. Oczywiście na nic nam interesujące postacie bez dobrej obsady, na szczęście Sunny Suwanmethanon i młodziutka Davika Hoorne świetnie sobie poradzili. Ich naturalne kreacje i trafiający w sedno życia freelancera (i życia uczuciowego w sumie też) humor złożyły się na naprawdę udany seans. 


Miłość za sto jenów


źródło: cdn.fantasiafestival.com

Chyba tylko Japończycy potrafią zrobić tak pozytywny film o bandzie dziwaków, którym cały czas przydarzają się złe rzeczy. Główną bohaterką jest trzydziestodwuletnia Ichiko, która nigdy nie pracowała i ciągle mieszka z rodzicami. Nie chce jej się nawet pomagać mamie i siostrze w budce z bento. Ichiko jest zaniedbana, a życie po prostu jej nie interesuje, momentami bierność bohaterki wydaje się wręcz komiczna. Jednak pewnego dnia, po kolejnej awanturze, Ichiko nieoczekiwanie decyduje się na wyprowadzkę. A co za tym idzie, będzie musiała znaleźć pracę. Najbliższa wolna posada trafia się w sklepie Wszystko za 100 jenów. Myli się jednak ten, kto sądzi, że taka zmiana będzie w stanie poruszyć bohaterkę. W pracy Ichiko też wydaje się obecna bardziej ciałem niż duchem, nie są jej w stanie poruszyć nawet osobiste nieszczęścia. 

Wszystko zmienia się, kiedy Ichiko poznaje pewnego boksera. Ale to nie z powodu miłości, która szybko okazuje się klapą. Kiedy jednak bohaterka ogląda walkę bokserską, na jej twarzy po raz pierwszy pojawiają się jakieś emocje. Do tego momentu nieco irytowała mnie gra odtwórczyni głównej roli. Do tej pory Sakura Ando jako Ichiko praktycznie nie używała mięśni twarzy! Zresztą trudno by było to zauważyć, bohaterka w końcu nieustannie chowała twarz za włosami. Dopiero w połowie filmu odkryłam, że w tym szaleństwie jest metoda. Mimika powraca u Ichiko razem z chęcią stawienia czoła życiu. Dziewczyna zaczyna... trenować boks. Dalej nie będzie jednak melodramatycznie jak w filmie Za wszelką cenę. Reżyser Masaharu Take zdecydował się na znacznie więcej czarnego humoru, co nie czyni jednak emocji bohaterów mniej realistycznymi. 

Miłości za sto jenów trzeba dać trochę czasu, żeby opowieść się rozkręciła, ale za to druga część filmu niewątpliwie rekompensuje nieśpieszne tempo pierwszej. 

Ostatni pociąg

źródło: imdb.com

Na filmweb.pl film figuruje jako Zombie express, tytuł ten jest jednak tak głupi, że nie mam serca go użyć. Dałabym mu też pewnie wyższe noty, gdyby dystrybutorzy zdecydowali się zaklasyfikować go jako komedię. Ale dramat? Naprawdę? Niektórym udało się jednak doszukać tu czegoś głębszego, na stronie festiwalu czytamy na przykład:
Film konsekwentnie wypełnia założenia gatunku, które George Romero określił już w 1968 roku w "Nocy żywych trupów". Nie brakuje tu więc mocnego komentarza społecznego i krytyki nierówności klasowych, którą można odnieść zarówno do katastrofy promu Sewol z 2014 roku jak i do kryzysu imigracyjnego na świecie.
No cóż, chyba w snach. Mamy tu do czynienia z filmem całkowicie rozrywkowym, który zresztą z tego powodu podbił box office w wielu azjatyckich krajach. I rzeczywiście ciężko się na nim nudzić. Ostatni pociąg to niezła propozycja na wieczornym seans po ciężkim dniu i to koniecznie z piwem w ręku. 

Głównym bohaterem jest Seok Woo (w tej roli Gong Yoo), pracoholik, egoista i manager w dużej korporacji, który jedzie ze swoją córeczką do mieszkającej w Pusanie byłej żony. Pech chce, że w chwili odjazdu do pociągu wbiega kobieta ugryziona przez zombie. Reszty można już się chyba domyślić. Twórcy dodali tu kilka scen melodramatycznych retrospekcji w stylu znanym na pewno fanom koreańskich dram, które jednak u bohaterów ściganych przez tabuny zombie wypadają raczej komicznie. Plusem są niewątpliwie sami bohaterowie, którzy chociaż mają jakieś charaktery i nawet można im kibicować. To się w końcu w filmach o zombie nie zdarza zbyt często. 

poniedziałek, 14 listopada 2016

Popularny vs. powszechny, czyli dlaczego nowotwór nie może być popularny

Dość często ostatnio widuję różne artykuły o popularnych chorobach cywilizacyjnych XXI wieku. Najpierw mnie to zaskakiwało, potem zaczęło bawić. Dlaczego? Zajrzyjmy do słownika. 
popularny
1. «powszechnie znany, ceniony i używany»
2. «mający na celu głównie dostarczanie rozrywki i przyjemności»
3. «przedstawiony w sposób zrozumiały dla wszystkich»
W pierwszym i najczęstszym znaczeniu popularny jest zatem określeniem pozytywnym, synonimem uznawanego. W drugim już trochę mniej, ale jednak ciągle dość przyjemnie się kojarzy. Dlatego nowotwory nie mogą być popularne, nikt ich nie ceni i nikomu nie dostarczają rozrywki. Odpada nawet ostatnie znaczenie tego słowa, przyczyny ich powstawania są zwykle złożone i laik ich nie rozumie. Nowotwory i inne choroby cywilizacyjne mogą być co najwyżej powszechne.  
powszechny
1. «dotyczący wszystkich rzeczy, osób, spraw itp.»
2. «częsty, ogólnie znany i stosowany»
Mylenie znaczeń słów zdarza się dość często, kilka takich najpowszechniejszych przypadków jest w stanie przytoczyć przeciętny użytkownik języka, nawet jeśli nie zna terminu błąd semantyczny (bo w szkole uczono w zasadzie tylko o ortograficznych). Niby wiemy więc, że bynajmniej to nie to samo co przynajmniej, a efektowny znaczy coś innego niż efektywny. Niektórzy nawet wiedzą, że reprezentacyjny to jednak nie to samo co reprezentatywny. Ale już na przykład o sklepie z dziecinnymi ubraniami słyszałam w życiu wielokrotnie. I byłoby to nawet możliwe, ale oznaczałoby, że mówiący nie wyraża się zbyt pochlebnie o asortymencie. Jeśli coś lub ktoś jest dziecinny, to znaczy, że zachowuje się jak dziecko, naiwnie i niepoważnie. Produkty przeznaczone dla dziecka są po prostu dziecięce. 

Jeszcze zabawniej robi się, kiedy w grę rzeczywiście zaczyna wchodzić ortografia. W pewnej książce przeczytałam niedawno, że bohaterowi mleko się zważyło. I nie była to bynajmniej opowieść fantasy, wtedy można by jeszcze sobie wyobrazić, że owo mleko samo wyszło z lodówki i usiadło na wadze, żeby się zważyć. W dzisiejszych czasach w końcu nawet mleko może liczyć kalorie. W prawdziwym świecie mleko jednak zwykle co najwyżej się warzy, czyli psuje. 


Źródła:
1. sjp.pl