czwartek, 1 czerwca 2017

AfryKamera 2017

Maj był dla mnie bardzo intensywnym miesiącem, przez co cierpiałam na chroniczny brak czasu. Nie udało mi się niestety obejrzeć wszystkich filmów, na które miałam ochotę, podczas tegorocznej AfryKamery. Obejrzałam za to dwa bardzo podnoszące na duchu dokumenty. 

Opowieść ugandyjska




Jesteśmy w północnej Ugandzie, rejonie zamieszkałym głównie przez lud Aczolich, któremu kulturowo i językowo zdecydowanie bliżej jest do nilotyckich ludów z południowego Sudanu niż do mieszkańców południa kraju. Dodatkowo rejon ten zaledwie od około dziesięciu lat cieszy się względnym spokojem po trwającej dwadzieścia lat wojnie domowej. Północna Uganda została zdewastowana przez bojówki Armii Bożego Oporu Josepha Kony'ego, które słynęły między innymi z porywania dzieci. W efekcie prawie 2 miliony Aczolich zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów i chronienia się w rządowych obozach dla uchodźców, które też szybko stały się siedliskiem wszelkiej patologii. O takich obozach pisał w znakomitej książce Nocni wędrowcy Wojciech Jagielski. Ten film nie jest jednak o wojnie, a o stopniowym powracaniu do normalności. 

Film powstał pod auspicjami ONZ, przez co ma nieco propagandowy charakter i pokazuje różne agencje tej organizacji w zbyt cukierkowy sposób. Jeśli jednak wytniemy te fragmenty, obraz, który pozostanie, ciągle jest naprawdę optymistyczny. Widzimy ludzi, który zakładają gospodarstwa rolne, przetwórnie, szkoły i po prostu próbują wreszcie normalnie żyć. Poznajemy kolejnych bohaterów dnia codziennego takich jak Louis Lakor, który po odzyskaniu wolności (jako dziecko został porwany przez Armię Bożego Oporu) skończył szkołę zawodową, otworzył warsztat i teraz uczy inne dzieci ulicy zawodu spawacza. Poznajemy kobiety w grupy wsparcia, porwane jako małe dziewczynki i wykorzystywane jako niewolnice seksualne przez rebeliantów, które teraz marzą już tylko o tym, żeby posłać dzieci do szkoły, bo im nigdy nie było dane się uczyć.Wszyscy ci ludzie wykazuję się niezwykłą wolą przetrwania i zarażają optymizmem. Patrząc na nich, uświadamiamy sobie, że normalność jest prawdziwym darem losu. To pewnie dość banalna konkluzja, ale po obejrzeniu tego filmu trudno nie odnieść wrażenia, że zdecydowanie za często narzekamy na nasze nudne życia, podczas gdy ta nuda jest właśnie tym, o czym wielu może tylko pomarzyć. 

Kolwezi na fali 




W Demokratycznej Republice Konga skumulowały się chyba wszystkie nieszczęścia, jakie dotknęły kontynent afrykański. Od jednego z największych w dziejach ludzkości ludobójstw w czasach kolonialnych, kiedy Kongo było prywatną własnością belgijskiego króla Leopolda II, przez zamordowanie pierwszego wybranego w demokratycznych wyborach prezydenta i ustanowienia krwawej dyktatury wspieranej przez kraje zachodnie (w tym wypadku Belgię i Francję) aż do wieloletniej wojny domowej w czasach już nieco bliższych naszym, kiedy to okazało się, że do produkcji telefonów komórkowych i innych sprzętów elektronicznych potrzeba minerałów rzadkich, a Kongo ma największe ich złoża na świecie. Jeśli ktoś jest zainteresowany historią tego kraju odsyłam do mojej notki z 2014 roku Gdy bogactwo przynosi biedę, czyli krótka historia Demokratycznej Republiki Konga. Szczerze polecam też książkę dziennikarza Tima Butchera Rzeka krwi. Podróż do pękniętego serca Afryki, o której pisałam tutaj. Niedawno nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukazała się obszerna publikacja Davida van Reybroucka Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju. Już stoi na mojej półce, ale jeszcze jej nie przeczytałam, więc nie jestem w stanie powiedzieć, czy jest godna polecenia. 

Ale wróćmy do filmu, który śledzi losy dziennikarzy pracujących w największej niezależnej stacji radiowej i telewizyjnej w Kolwezi, głównym mieście prowincji Katanga we wschodniej części kraju, która najbardziej ucierpiała na skutek wojny domowej. Jesteśmy więc w miejscu biednym i zacofanym, lata wojny oznaczają bowiem brak prądu, bieżącej wody i zamknięte szkoły. Kolwezi leży też wiele kilometrów od stolicy kraju, władze państwowe zwykle więc traktują ten region po macoszemu. No chyba, że któryś z dziennikarzy powie coś nieodpowiedniego, bo Demokratyczna Republika Konga zdecydowanie nie jest demokratyczna. Bohaterowie filmy na co dzień zmagają się z całym szeregiem trudności od nagłych przerw w dostawach prądu aż do cenzury. Kamera podąża kolejno za poszczególnymi dziennikarzami stacji RTMA. Ich praca często ma znamiona prowizorki, oprawa graficzna programów wygląda, jakby została wykonana w programie MS Paint, a główne studio to tylko pokój ze stołem pośrodku i z kolorową płachtą zakrywającą ścianę. Dziennikarzom nie można jednak odmówić poczucia misji, angażują się w lokalne sprawy całym sercem, czy chodzi o zwykły wypadek drogowy, czy o problemy górników pracujących przy wydobyciu radioaktywnych substancji bez odzieży ochronnej. Paradoksalnie przez moment poczułam nawet ukłucie zazdrości. Oczywiście nikomu nie życzę życia w kraju zniszczonym przez wojnę. Po prostu dziennikarze z Kolwezi wiedzą, po co wykonują swój zawód. Cały czas podkreślają, że służą lokalnej społeczności. U nas też sporo mówi się o misji, ale mam wrażenie, że już dawno zastąpiły ją słupki oglądalności i przychody z reklam, a dziennikarze zdecydowanie zbyt często traktują widzów z pobłażaniem i niepotrzebnie angażują się w polityczne przepychanki.Bohaterowie filmu nie są ideałami, nikt nie jest przecież nieomylny czy w pełni obiektywny, ale mają w sobie tak dużo chęci działania i pasji, że trudno ich za to nie podziwiać.