czwartek, 26 listopada 2015

Co ty wiesz o chrześcijaństwie?


Zastanawialiście się kiedyś, skąd czerpiecie wiedzę na temat własnej religii? O ile oczywiście jakąś wyznajecie. Ja, chociaż jestem wierząca, od dłuższego czasu mam wrażenie, że obraz chrześcijaństwa w mojej głowie jest poszatkowany i niekompletny. Wyniosłam go między innymi z lekcji historii i religii, niedzielnych kazań oraz lektury Nowego Testamentu. (Przyznaję się bez bicia, że Starego nigdy w całości nie przeczytałam, a tamten Bóg zawsze wydawał mi się obcy, groźny i jakiś taki nie mój). Pewnie złożyły się na niego też różne medialne relacje i powszechne przekonania, które obok teologii nawet nie leżały. Często nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, skąd wzięło się dane przekonanie czy tradycja, zwłaszcza jeśli odpowiedzi nie znajduję w Biblii. Najwięcej luk mam chyba właśnie w obszarze historii Kościoła, nie tyle tej politycznej, co właśnie teologicznej. Nie żebym zamierzała od razu rzucać się w wir studiów religioznawczych, po prostu rozglądałam się za książką, która zarysowałaby mi dzieje chrześcijaństwa w przystępny sposób. I tak trafiłam na leksykon Chrześcijaństwo autorstwa profesora historii religii z Uniwersytetu w Turynie Giovanniego Filorama. Jego niewątpliwym plusem są ilustracje, dzięki którym można też z grubsza przyjrzeć się dziejom sztuki sakralnej. 

Książkę dość sensownie podzielono na cztery części. Pierwsza poświęcona jest właśnie powstaniu chrześcijaństwa i jego historii. Możemy się z niej dowiedzieć, jak z prześladowanego wyznania stało się religią panującą w Cesarstwie Rzymskim, o czym obradowały najważniejsze sobory oraz na czym polegały średniowieczne herezje. Druga skupia się na rodzajach chrześcijaństwa, czyli katolicyzmie, prawosławiu i największych wyznaniach protestanckich. Trzecia część to już czysta teologia, czyli wyjaśnienie podstawowych pojęć i doktryn, czwarta zaś wyjaśnia, jak mają się do tego praktyki religijne. Słowem, mamy tu do czynienia z pozycją dość ogólną, równie odpowiednią dla praktykującego katolika, jak i dla osoby, która o chrześcijaństwie jeszcze nigdy nie słyszała. Autor zresztą bardzo się stara unikać specjalistycznego słownictwa, a wszystkie terminy grzecznie wyjaśnia na marginesie. Do opisywanych zagadnień podchodzi raczej chłodno i naukowo, co akurat mnie bardzo przypadło do gustu. Osób, które nie potrafią mówić o religii bez osobistych wycieczek i drobnych złośliwości, mam już po dziurki w nosie. Nie jest to jednak książka napisana jakimś szczególnie pociągającym stylem. Gdyby zbudowana była jedynie z ciągłego tekstu, pewnie można by ją nawet uznać za nużącą. Sytuację ratują ilustracje, a właściwie liczne reprodukcje obrazów. Niemal każdemu towarzyszy krótka historia powstania lub jakaś anegdotka z nim związana. Pewnie dzięki warstwie wizualnej to właśnie leksykon Chrześcijaństwo był w ostatnim miesiącu moją ulubioną lekturą do kawy. 

Książka Giovanniego Filorama na pewno nie wyczerpuje tematu. Dla kogoś, kto chciałby dogłębnie poznać chrześcijaństwo, mogłaby być co najwyżej wstępem. Niemniej jeśli chcecie pewne rzeczy sobie przypomnieć lub ograniczyć się do najważniejszych kwestii, a przy okazji pooglądać reprodukcje obrazów w leniwe popołudnie, leksykon Wydawnictwa Arkady będzie strzałem w dziesiątkę. W ofercie są też podobne publikacje poświęcone islamowi, judaizmowi oraz buddyzmowi. 

źródło: www.matras.pl

środa, 18 listopada 2015

Zimno, jeszcze zimniej


Od jakiegoś czasu systematycznie popełniam blogowe samobójstwo. Nie dość, że rzadko piszę, to jeszcze uparcie wybieram mało popularne tematy. A przecież zdarza mi się czytać i oglądać rzeczy znane i lubiane. Albo chociaż nowe. Jedak jakiś złośliwy chochlik podpowiada mi, że nie ma sensu o tym pisać. Dzisiaj też będzie coś ani nowego, ani znanego. Koreańska drama, która nijak nie przypomina typowego przedstawiciela gatunku. 

Jako widz lubię być zaskakiwana, a czasem nawet oszukiwana. Kiedy już za dużo wiem, robi się po prostu nudno. Twórcy tego serialu pogrywają sobie z widzem już samym tytułem. White Christmas. Taki tytuł przywidzi na myśl radosne piosenki, zapach choinki, kolorowe lampki i tym podobne rzeczy. Zwłaszcza jeśli zna się specyfikę koreańskich dram, które przeważnie bywają zabawne i łzawe zarazem. A tu z każdego kadru bije chłód. Rzecz dzieje się w elitarnej (jakże by nie!) Susin High School, do której może uczęszczać tylko ułamek najlepszych uczniów w kraju, szkole położonej wysoko w górach, gdzie nie dociera sygnał telefonów komórkowych. Uczniowie nazywają ją raczej obozem. Nie pozwala im się tu zajmować niczym poza nauką, za łamanie regulaminu grożą surowe kary, a każdy ich ruch śledzą kamery. Podczas roku szkolnego wolno im opuścić to miejsce tylko raz, na czas ośmiu dni przerwy świątecznej. Nie wszyscy chcą skorzystać z tego przywileju. W wigilię w szkole zostaje ośmioro uczniów, jeden nauczyciel i pewien psychiatra. Radio nadaje komunikat o zbiegłym seryjnym mordercy. Wiem, o czym pomyśleliście: będzie krwawy horror. Nic z tych rzeczy. Jest jeszcze list, który otrzymał każdy z uczniów. Wiersz, w którym autor wylicza grzechy, jakich się wobec niego dopuszczono. Kryminał! A my będziemy musieli zgadnąć, kto jest mordercą? Też nie. A przynajmniej nie do końca. White Christmas śmiało można nazwać kinem psychologicznym, a fabułę eksperymentem, którego nie powstydziłby się Philip Zimbardo. 


Serialowi przyświeca jedno pytanie: rodzimy się potworami, czy się nimi stajemy. Żeby na nie odpowiedzieć, będziemy musieli lepiej poznać bohaterów. Wśród uczniów od początku prym wiedzie Park Moo Yul (Baek Sung Hyun), ma zadatki na przywódcę, silne poczucie moralności i jest inteligentny (choć to w sumie oczywiste, skoro jest w najlepszej szkole w Korei). Choi Chi Hoon (Sung Joon) to jego główny rywal, najbystrzejszy z całej gromadki, ma jednak problem z prawą półkulą mózgu, przez co nie odczuwa emocji tak jak inni ludzie. Lee Jae Kyu (Hong Jong Hyn) jest tu nowy i nie potrafi się odnaleźć. Kiedyś uchodził za mądrego chłopaka, ale w szkole takiej jak ta mało kto w ogóle zaważa jego istnienie. Yoon Eun Sung (Esom), kiedyś najpopularniejsza dziewczyna w szkole, teraz samotniczka. Yang Kang Mo (Kwak Jung Wook) filmuje wszystko, co dzieje się w szkole, i stara się dawać, że wcale mu nie przeszkadza jego głuchota i konieczność noszenia aparatu słuchowego. Jo Jung Yae (Kim Jung Kwang) za agresją próbuje ukryć swoje własne potwory i słabości. Yoon Su (Lee Soo Hyuk) to uzdolniony muzycznie nastolatek, który walczy z depresją. I wreszcie Kang Mi Reu (Kim Woo Bin - panie się cieszą), czyli szkolny łobuz o dobrym sercu. Byliby wystarczająco skomplikowani jako zwykłe nastolatki, a to przecież przyszła elita kraju (w Korei edukacja naprawdę ma znaczenie). 

Fabuła i relacje między bohaterami nie są jednak tym, co najbardziej zachwyciło mnie w White Christmas. Najlepszy jest tu po prostu klimat. Tak, wiem, że to wyświechtane słowo, ale połączenie pięknych widoków ośnieżonych gór z chłodem zbudowanej z betonu i stali nowoczesnej szkoły naprawdę robią wrażenie. Operator wiedział, jak to wykorzystać, bo kadry są świetne i dość artystyczne jak na serial telewizyjny. Dobór muzyki tylko pogłębia ten efekt i już nie można się oderwać. 

źródło: www.dramawiki.pl