sobota, 16 stycznia 2016

Jeszcze jedna podróż tramwajem zwanym pożądaniem

Tennessee Williams jest niewątpliwie jednym z najbardziej kochanych dramaturgów Ameryki, a tytuły jego spektakli zwykle mówią coś nawet osobom, które na co dzień teatry omijają z daleka. Wystawianie jego sztuk wciąż więc te teatry kusi, w końcu to niemal gwarancja pełnej widowni. Tylko czy do wystawianych tyle razy spektakli, na podstawie których powstały kultowe już dla wielu filmy, można jeszcze coś dodać? Bogusławowi Lindzie w Teatrze Ateneum się udało. Wyszedł z tego Williams przyprawiony nieco klimatem filmów Pasikowskiego. 

źródło: www.teatrateneum.pl

Na ten nowy obraz złożyły się tłumaczenie Tramwaju zwanego pożądaniem Jacka Poniedziałka oraz niezwykle wyrazisty duet aktorski Julii Kijowskiej i Tomasza Schuchardta. Nieco zmieniły się dialogi, które zyskały na wulgaryzmach i obsceniczności, co już chyba nikogo we współczesnym teatrze nie dziwi ani nie oburza. Ale to tak naprawdę nie w tekście tkwi sekret tej interpretacji. Julia Kijowska jako Blanche DuBois wypowiada w większości te same kwestie, które wypowiadała choćby Vivien Leigh w filmie Elii Kazana. Kreuje jednak przy tym zupełnie inną postać. Tamta Blanche, choć również zagubiona, źle prowadząca się i koloryzująca na temat wydarzeń ze swojego życia, pozostawała jednak nad wyraz skromną i elegancką damą, przynajmniej jeśli spojrzeć na nią z dzisiejszej perspektywy. Mówimy w końcu o 1951 roku, kiedy to nie pokazywano jeszcze nietrzeźwych kobiet w filmach, a bohaterki przy pocałunku odchylały nienaturalnie głowy do tyłu. Blanche Julii Kijowskiej damą jest już tylko we własnej wyobraźni. Nadużywa alkoholu niemal w każdej scenie, obnosząc się przy tym ze swoim seksapilem. Postać jest jednak przy tym tak spójna i przykuwająca uwagę, że widzowie kupują ją bez słowa sprzeciwu. 


Na wyrazistości zyskuje też Stanley Kowalski, choć moim zdaniem jest on w spektaklu Lindy zbyt jednowymiarową postacią. Chyba wolałam Stanleya w wykonaniu Marlona Brando. Też był prostym pracownikiem fizycznym, ale jednak nie jawił się jako postać jednoznacznie negatywna. Przynajmniej można było zrozumieć, co siostra Blanche Stella w nim widziała. Stanley Kowalski Tomasza Schuchardta ma po prostu wzbudzać antypatię. Jest nosicielem wszystkich negatywnych cech, jakie tylko przychodzą nam do głowy na hasło Polaczek. A ja nie lubię takich stereotypowych postaci. Zdaję sobie sprawę, że polscy imigranci w Stanach Zjednoczonych może i nie cieszyli się zbyt dobrą sławą i pewnie sami się do tego przyczynili, ale wrzucanie wszystkich wad do jednej zaledwie postaci to przesada. Przez takie potraktowanie charakteru Stanleya traci też Stella Kowalska. Zamiast kobiety zakochanej w swoim mężu pomimo licznych wad, staje się jedną z tych żon, które tkwią przy agresywnych i głupich mężczyznach, bo najwyraźniej nie mają na siebie innego pomysłu. Paulina Gałązka próbowała wycisnąć jakieś życie z tej postaci, ale od początku była na przegranej pozycji. O niebo lepiej poradził sobie Bartłomiej Nowosielski, którego Mitch jest znacznie ciekawszy i wielowymiarowy niż jego filmowy odpowiednik. 

Tramwaj zwany pożądaniem ma jeszcze jednego bohatera, a jest nim Nowy Orlean końca lat czterdziestych. Teatralna scena ma oczywiście swoje ograniczenia i nie można na niej pokazać tyle, co na srebrnym ekranie. Bogusław Linada jako reżyser wybrnął z tego całkiem nieźle i stworzył klimat Nowego Orleanu za pomocą dzięków. Jazz miesza się tu z cykaniem świerszczy i w zasadzie to wystarcza, żeby wczuć się w realia epoki. Miłym i zaskakującym akcentem był też deszcze padający na scenie. Pomimo licznych zmian Lindzie udało się zachować gęstą atmosferę oraz silny ładunek emocjonalny sztuki i pozostać przy tym wiernym duchowi oryginału. 


czwartek, 14 stycznia 2016

Wojciech Jagielski o obozach dla uchodźców

W ciągu ostatnich kilku miesięcy w mediach co chwilę pojawiały się doniesienia o niepokojących wydarzeniach w obozach dla uchodźców i imigrantów. Przemoc seksualna i przemoc w ogóle wydają się największą plagą w takich miejscach. Wielu zapewne zadaje sobie pytanie, skąd bierze się ta agresja. Część z przebywających tam osób to po prostu przestępcy? A może nietypowa sytuacja, w jakiej się znaleźli, i zerwanie więzów społecznych wyzwoliło w zwyczajnych do tej pory ludziach jakieś ukryte pokłady zła? Problem nie jest wcale nowy, przemoc seksualna, jak jakaś zmora, pojawia się w obozach bez względu na kontynent czy wyznawaną przez uchodźców religię. Chyba najtrafniej nastroje panujące w tego typu miejscach opisał Wojciech Jagielski w Nocnych wędrowcach. Poniższy fragment dotyczy rządowego obozu dla uciekających przed rebeliantami Aczolich w Ugandzie.
   Chowając się pod strzechami chat przed deszczem i słońcem, oparci plecami o chropawe gliniane ściany, mężczyźni w milczeniu palili tytoń. Siedzieli tak całymi dniami, pozbawieni wszelkiego zajęcia, nie wiedząc, co począć z czasem, z bezczynnymi rękami, wielkimi i sękatymi od ciężkiej pracy na polu. Zwijali je z chrzęstem w pięści, wciskali w kieszenie spodni, prostowali, zaplatali na piersiach, kościstymi palcami chwytali z ziemi źdźbła trawy, kamienie. Prędzej czy później sterane ręce i tak zwisały niezdarnie w geście kapitulacji, jakby niedopasowane, do niczego niepotrzebne, do niczego niepasujące.
   Wystawali też przy drodze, przed drzwiami kilku sklepów, które rozepchnęły się tam wśród stożkowatych chałup. Można w nich było kupić przeterminowaną żywność, papierosy, lemoniadę i piwo. Piwo było ciepłe, bo w Palendze wciąż wyłączano prąd, ale i tak nigdy nie brakowało na nie chętnych.
   Żołnierze z miejscowego posterunku i kierowcy ciężarówek zmierzających do Kampali przysiadali z otwartymi butelkami na drewnianych skrzyniach. Pili piwo powoli, z przymkniętymi oczami, zdając się nie zauważać mężczyzn, którzy obstępowali ich nieśmiałym, niepewnym, ale zacieśniającym się kręgiem. Przysiadali tuż obok, niby nie zwracając na nic uwagi, a naprawdę czujni, wypatrujący przekrwionymi oczyma najmniejszego gestu zachęty ze strony żołnierzy czy kierowców, każdej okazji do pogawędki, która przy odrobinie szczęścia mogłaby się przecież okazać także zaproszeniem do miłej i darmowej biesiady.
   Sprzedawane w sklepach butelkowe piwo było zbyt drogie, by się nim upijać. Ci więc spośród mieszkańców Palengi, którzy codziennej beznadziei nie potrafili już znieść na trzeźwo, odurzali się pędzonym przez miejscowe kobiety kwete, piwem z sorgo, bananów i kukurydzy. Upijali się także dlatego, że nic lepszego do roboty po prostu nie mieli.
   Najpierw stracili na wojnach stada długorogiego bydła, będącego dla Aczolich nie tylko symbolem dostatku, ale i godności, powodem do dumy. Potem odebrano im ziemię, wioski, a nawet cmentarze, gdzie spoczywały prochy przodków.
   Straciwszy ostatnie źródła dochodów, nie mogli już dłużej utrzymywać swoich rodzin, a po ucieczce przed partyzantami, spędzeni przez żołnierzy do przydrożnych obozów, nie potrafili nawet zadbać o bezpieczeństwo własnych dzieci. Nienawidzili swego losu, samych siebie i wszystkich dokoła. Nie mogąc zaś w czymkolwiek zmienić życia, które zdawało im się tak nieznośne, wyrzekali się go i marnieli, umierali jak ich porzucone i obracające się w ugory poletka.
   Ostatnimi uczuciami, jakie w nich jeszcze drzemały, były złość i pożądanie. Złość, bezradna, mściwa i ślepa, zwracająca się nie przeciwko sprawcom ich nieszczęścia – ci byli potężni, nieosiągalni – lecz przeciwko wszystkim tym, którzy z dobroci serca próbowali im pomagać. Pomagając, stawali się świadkami ich upadku i upokorzenia, a więc winowajcami.
   Ze złości, a nie z miłości brało się też pożądanie. Nie było w nim żaru, troski czy czułości, lecz przemoc, chęć niszczenia, zadania bólu, zatracenia się w wyrządzonej krzywdzie i czerpania z niej siły.
   Abola Imbakasi, naczelnik Palengi, uważał, że te złe, mroczne uczucia brały się z tego, iż miejscowi mężczyźni za wiele kobietom zawdzięczali, zanadto stali się od nich zależni. Nie mogąc, a może po prostu nie chcąc wyrwać się z wygnańczego odrętwienia, pozwolili, by ich kobiety wzięły na siebie ciężar utrzymania rodzin, wychowania dzieci. Wypalały cegły i węgiel drzewny, warzyły piwo i sprzedawały je potem w przydrożnych kramach. Zarobione pieniądze musiały dobrze ukrywać przed mężczyznami, by ich nie wykradli i nie roztrwonili na tani, gorzki dżin albo na dziewczyny z Gulu, które za garść szylingów szły z żołnierzami do lasu za wsią.
   Mężczyźni z Palengi nie mieli pieniędzy i nie mogli kupować sobie miłości. Brali więc kobiety siłą, jakby tylko zadawanym gwałtem budzili się do życia z martwoty, w którą zaraz na powrót zapadali.
źródło: lubimyczytac.pl

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Warszawskie słoiki, czyli o stereotypach wkładanych łopatą do głowy


Jakiś czas temu usłyszałam w radiu rozmowę z panią Magdaleną Żelazowską, autorką pierwszej książki o warszawskich słoikach. Temat był w mediach modny jakiś czas temu, teraz już trochę ostygł. Poza stereotypami w zasadzie nic nowego w tej dyskusji nie padło. Pani Żelazowska roztoczyła wizję przyjezdnych jako ludzi nieszczęśliwych, którzy muszą borykać się z cały szeregiem bolesnych problemów, jak wyobcowanie w nowym miejscu, przejmująca tęsknota za domem czy wreszcie dojmujące poczucie wstydu przed pokazaniem domu rodzinnego nowemu chłopakowi. Bo w końcu na prowincji wszyscy mieszkają w byłych PGR-ach z ojcami alkoholikami, a w Warszawie to same dzieci profesorów, intelektualne dysputy i kawior na śniadanie. 

Autorka podobno rozmawiała z wieloma słoikami. No cóż, jak ich spotkam, to uwierzę. (Teraz będzie wycieczka osobista). Sama jestem przyjezdna, tak jak i większość moich znajomych, ale w naszych historiach nie ma żadnego dramatyzmu. Wyjazd do większego miasta na studia był po prostu naturalnym etapem po skończeniu liceum. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, dokąd chcę jechać. Obstawiłam dwa uniwersytety, które na przemian zajmowały pierwsze miejsce w rankingach. Jagielloński mnie nie chciał, wylądowałam w Warszawie. Większość kontaktów z rodzinnego miasta szybko mi się pourywała, były to w końcu znajomości raczej wymuszone faktem, że chodziliśmy do jednej klasy, niż wynikające z rzeczywistej sympatii. Zostało tylko kilka osób, z którymi naprawdę chciałam się zadawać. Poza tym szybko pojawiły się nowe przyjaźnie. Może i byliśmy tą biedniejszą częścią studentów. Śmialiśmy się się nawet, że w akademiku mieszkają głównie ludzie z Polski wschodniej, ze świętokrzyskiego i dzieci nauczycieli. Sama należę do dwóch ostatnich grup. Może i zachłysnęliśmy się trochę wielkim miastem. Nigdy dotąd nie mogłam przebierać w ofercie kilkunastu teatrów ani chodzić na przeglądy filmów ze wszystkich kontynentów. Wtedy nawet współczułam Warszawiakom. Ja mogłam sobie robić, co chciałam, a oni musieli meldować się rodzicom jak licealiści. Dopiero teraz, kiedy już spora część z nich ma dzieci, dostrzegam plusy ich pozycji. Mają przynajmniej babcie do pomocy na miejscu. Prawie nikt nie wracał w swoje rodzinne strony, bo i po co wracać do miejsc, w których trzeba mieć znajomości, żeby znaleźć pracę w supermarkecie. Tyle że zanim w ogóle nastąpił moment decyzji, większość z nas już zdążyła się tutaj poczuć jak w domu.

Moje nastawienie do pierwszej książki o warszawskich słoikach było więc nieco negatywne, postanowiłam jednak dać jej szanse. Po tej radiowej rozmowie spodziewałam się raczej reportażu, a dostałam powieść. Dla autorki to pewnie nawet lepiej, wiele niedociągnięć można w takim wypadku złożyć na karb fikcji literackiej. Magdalena Żelazowska miała pomysł na ramy opowieści. Mamy tu trzy historie z różnymi motywami przewodnimi, ale powiązane ze sobą bohaterami, którzy po prostu się znają. Szkoda tylko, że autorka nie potrafiła wypełnić tych ram sensowną fabułą. Chyba najbardziej irytująca była dla mnie pierwsza historia. Jej bohater cierpi na brak zdolności kredytowej i właśnie wokół problemów mieszkaniowych wszystko tu się kręci. Dosłownie wszystko, bo słowo mieszkania pada w co drugim zdaniu. O samym bohaterze nie dowiadujemy się w zasadzie niczego, co studiował, gdzie pracuje albo czy ma jakieś zainteresowania. Został wyposażony jedynie w kilka stereotypowych cech słoika, a mianowicie nie lubi Warszawy i przywozi jedzenie z domu. Pewnego dnia Paweł, bo tak mu na imię, słyszy od znajomego historię, jak to znajomi jego znajomych dostali mieszkanie w spadku po pewnej samotnej staruszce, którą się zaopiekowali. Nasz bohater zaczyna więc polować na starsze osoby, w tym celu idzie nawet do pobliskiego kościoła i na zebranie spółdzielni. (Uwaga, będzie spoiler). I dzieje się rzecz "niespodziewana". Znajduje staruszka, który po kilku wspólnie wypitych herbatach przepisuje mu dom. Ba, nawet popełnia samobójstwo, żeby bohater nie musiał za długo czekać. Cóż za uczynność! Po drodze dzieje się jeszcze kilka absurdalnych rzeczy. Paweł przechadza się po osiedlach i zagląda ludziom do mieszkań, bo jak wiadomo ludzie w Warszawie tych mieszkań nie zamykają (sic!). Bohaterką drugiej części jest Ewa. Ona mieszkanie ma, ale brakuje jej miłości. W związku z tym zakłada konto w portalu randkowym i zaczyna uprawiać seks z przypadkowo poznanymi mężczyznami. W międzyczasie spotyka się z koleżankami, żeby wspólnie utyskiwać na fakt wymarcia prawdziwych samców. Ostatnia część książki opowiada o Aśce, która po skończeniu studiów nie chce wchodzić w utarty schemat zakładania rodziny, w związku z czym zakłada lifestylowy blog z plotkami o gwiazdach. 

Autorka zdecydowała się na narrację w pierwszej osobie w imieniu trójki swoich bohaterów. Z pozoru takie rozwiązanie może wydawać się łatwe, a nawet atrakcyjne, niesie jednak ze sobą wiele trudności, z których Żelazowska najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy. Nie zadała więc sobie trudu, żeby wszystkie trzy narracje jakoś zróżnicować, nadać wypowiedziom bohaterów jakieś cechy, które świadczyłyby o posiadaniu przez nich osobowości. Nie wiedziała też, że nie należy wkładać w usta mężczyzny frazesów rodem z reklamy kremu L'Oreal o tym, jak to cera jego dziewczyny wyglądała promiennie. W efekcie mamy wrażenie, że to autorka cały czas do nas mówi i tylko podaje się za rożne osoby. Tekst zwarty nie jest jednak w Zachłannych największym problemem. Może nie ma jakiejś większej literackiej wartości, ale pozostaje na poziomie artykułu prasowego. Dramat zaczyna się w dialogach. Tak sztucznych i kanciastych nie czytałam już od wielu lat. Jaskrawym tego przykładem jest rozmowa Ewy z babcią. Żeby oddać sposób myślenia i mówienia dziewięćdzisięciotrzyletniej wiejskiej gospodyni domowej naprawdę nie wystarczy wstawić do jej wypowiedzi zwrotów typu "moje dziecko". Nie wspomnę już nawet o takich szczegółach, jak bardzo wątpliwe jest, żeby taka osoba wiedziała, co to internet, ani jak wspaniałe sklepy są w stolicy.

Z powieści możemy się też dowiedzieć kilku zaskakujących rzeczy. Na przykład, że od studiowania filologii zostaje się gejem. Naprawdę. Wyśmiewani przez dziewczyny koledzy z roku jednej z bohaterek szukali pocieszenia w męskich ramionach. I jeszcze tego, że mężczyźni w Warszawie noszą kuse garniturki. Bóg jeden raczy wiedzieć, co to znaczy. Próbowałam sobie wyobrazić, ale efekt był raczej komiczny. W finale tej opowieści znalazłam iście grafomańska perełkę, która warta jest zacytowania: 
Dopadł do mojego dekoltu. Chwycił zębami mój sutek i mocno przygryzł. Znieruchomiałam przeszyta bólem. Pod powiekami zapiekły mnie łzy. Przerażona spojrzałam w dół. Spod pękniętej skóry wydostało się kilka gęstych czerwonych kropel. Były ciepłe jak łzy, które pojedynczo kapały na moje policzki. Popatrzyłam na pochylonego nade mną Pawła, który chciwie wpatrywał się w moją rankę. Miał ciemne oczy. Wydawało mi się, że przemknął przez nie strach. Wyciągnęłam prawą rękę i dotknęłam jego policzka. Wtedy spojrzał mi w oczy. Przesunęłam dłoń na jego włosy. Zatoczyłam krąg od czoła po kark. Przyciągnęłam jego głowę w dół. – Pij – powiedziałam.
Nie chciałam być niesprawiedliwa wobec autorki, więc usilnie szukałam w Zachłannych jakichś zalet. I znalazłam.  Tę książkę da się przeczytać. Jest całkiem przyzwoicie zredagowana i można dobrnąć do końca bez większego bólu. Naprawdę widywałam gorsze. Ale na jakąś sensowną książkę o słoikach pewnie przyjdzie nam jeszcze poczekać. 

źródło: empik.com