środa, 30 grudnia 2015

Afrykańska Nana


Jeśli spojrzeć na kontynent afrykański pod kątem literackim, na mapie wyraźnie zaznaczają się obszary bogate pod względem utalentowanych pisarzy. Pierwszą taką wyspą jest na pewno RPA, choć tutaj mamy do czynienia raczej z białymi pisarzami burskiego pochodzenia. Drugą jest niewątpliwie południowa Nigeria. Z jakiegoś powodu to ludy Igbo i Joruba wydały ich najwięcej. Wystarczy tu wspomnieć kilka nazwisk, które na stałe zapisały się w historii afrykańskiej literatury, czyli Chinua Achebe, Ben Okri, noblista Wole Soyinka czy popularna ostatnio Chimamanda Ngozi Adichie. Jednym z tych pisarzy jest też zmarły kilka lat temu prozaik Cyprian Ekwensi. Jak to zwykle bywa w przypadku afrykańskich twórców, w polskim przekładzie kazały się tylko dwie jego książki, w tym chyba najbardziej znana Jagua Nana

Już samym tytułem Ekwensi nawiązuje do tradycji powieści o luksusowych kurtyzanach. Bohaterka jego ksiązki też taka jest, w końcu mówią na nią Jagua, droga i pożądana jak samochód marki Jaguar. Już sama jej historia jest niezmiernie ciekawa, bo Jagua to naprawdę dobrze skonstruowana postać, wielowymiarowa, niebanalna, a przy tym niepozbawiona sprzeczności. Zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że to jeden z lepszych charakterów, na jaki natrafiłam w prozie. Poznajemy ją wiele lat po tym, jak przyjechała do Lagos. Córka prowincjonalnego pastora, która dusiła się w zaaranżowanym małżeństwie. Odrzuciła społeczność, w której się wychowała, a jednocześnie sama została odrzucona. Dla bezpłodnej kobiety nie ma w końcu miejsca na prowincji. Nie jest wykształcona, ale też nie można jej nazwać lekkomyślną. Pewna swoich wdzięków, lubi być w centrum wagi. Jest zdolna do zemsty na młodszych rywalkach, tak jak do bezinteresownej pomocy. Martwi się o swoich mężczyzn, nawet o tych, którzy ją porzucili. Chyba najbardziej podobało mi się to, że autor nie pokazuje od razu czytelnikowi całej swojej bohaterki, a raczej pozwala jej stawać się coraz bardziej intrygującą i prawdziwą z każdą kolejną stroną. Do pewnego stopnia Jagua jest też pewnie wytworem miasta, w którym przyszło jej żyć. Książka Ekwensiego to też świetny społeczny obraz Lagos skorumpowanego, bezwzględnego, głośnego i brudnego, tak w dosłownym, jak i metaforycznym znaczeniu. Dzięki Jagule i innym dziewczynom z Tropicany czytelnik może poznać je na wskroś, od luksusowych willi do slumsów. W życiu kobiety lekkich obyczajów pojawiają się zaroówno przedstawiciele elity, jak i drobni złodzieje. Aż trudno uwierzyć, że ta książka wyszła w latach sześćdziesiątych, musiała wywołać wtedy niemały skandal. 

Gdy jednak wejść w tekst głębiej, poza główny wątek, znajdziemy w nim ciętą satyrę polityczną. Ekwensi nie przez przypadek stawia na drodze bohaterki Wuja Taiwo, kandydata na radnego w lokalnych wyborach. W ten sposób trafiamy w sam środek walki pomiędzy Organizacją Polityczną Numer 1 a Organizacją Polityczną Numer 2, która nazywają się tak nie bez powodu, niczym poza brakiem kręgosłupa moralnego się w końcu od siebie nie różnią. Obie przekupują wyborców i zatrudniają zbirów do napadania na przeciwników politycznych. Tę karykaturę polityki chyba najjaskrawiej widać w scenie, w której Wuj Taiwo prosi Jaguę, żeby przemówiła do handlarek z targu.
- Nie wiem, co im powiedzieć.    Przechylił się do tyłu i poklepał po kolanie.
- Powiedz im, żeby głosowały na O.P.2. Co? Mówisz, że nie wiesz, co masz powiedzieć? Zaczął się śmiać i klepać po kolanach, stołku, trząść się, aż szklanki do piwa podskakiwały. - Nie wiesz, co im powiedzieć? Nie żartuj! Powiedz im, żeby głosowały na O.P.2. Powiedz im, że nasza partia jest najlepsza. Damy im nowe stragany, dużo towaru i prowizję, żeby miały za co kształcić dzieci. Obiecaj im wszystko, co ci ślina na język przyniesie. Kiedy Wuj Taiwo zwycięży, nie będą pamiętały o obietnicach. Powiedz im, że jestem przeciwny temu, żeby kobiety płaciły podatki. To złe, podłe. Powiedz im, że walczę o równość kobiet. Kobiety muszą mieć równe prawda z mężczyznami. Zastanawiasz się, co im powiedzieć? O Boże! Powiedz im, że wszystkie kobiety w Lagos na pewno dostaną dobrą pracę, jeśli będą na mnie głosowały. Zniknie bezrobocie. Kobiety będą sprawiedliwie traktowane. Będą miały pozycję społeczną. Muszą reprezentować klasę...
Z powieści zniknął niestety w polskim tłumaczeniu specyficzny język. Ekwensi pisał łamaną angielszczyzną ulic Lagos, żeby jeszcze lepiej wczuć się w sposób myślenia swoich bohaterów. Niemniej to, co zostało, i tak jest warte uwagi. Jagua Nana jest jedną z tych książek, przy których nie należy się zrażać wolno zawiązującą się akcją w pierwszych kilku rozdziałach, bo potem już wciąga na dobre. 

źródło: lubimyczytac.pl

sobota, 26 grudnia 2015

Rok 2015 w animacji


Albo co roku wychodzi coraz mniej dobrych anime, albo ja robię się coraz starsza. Obawiam się, że to raczej ten drugi przypadek. Już na etapie oglądania zapowiedzi mam wrażeniem, jakbym tonęła w morzu kiepskich szkolnych komedyjek ecchi. Anime coraz bardziej staje się dla mnie zbiorem powielanych schematów. Już wiem, że bohaterowie, których losy niespodziewanie się połączyły, na pewno spotkali się już w dzieciństwie i przypomną to sobie w miarę rozwoju fabuły. Domyślam się też, jaki charakter będzie miał bohater z czerwonymi włosami, a jaki ten z niebieskimi. Nie wiem, czy jest to efekt zamiłowania Japończyków do schematów, czy może odpowiedź na oczekiwania odbiorców. W końcu to oni uparcie wpisuję do wyszukiwarek internetowych frazę "anime podobne do...". W tym zalewie typowych rozwiązań fabularnych z przyjemnością witam każdy przejaw oryginalności. Niestety nie było w tym roku zbyt wielu anime, które mogłabym szczerze polecić. A właściwie są tylko dwa tytuły. 

One Punch Man


Niekwestionowany król sezonu. Zyskał nawet sympatię osób, które swoją przygodę z anime zakończyły w gimnazjum, kiedy jeszcze Dragon Ball leciał na RTL7. Ale to fanom gatunku ten serial dał najwięcej radości, bo One Punch Man to świetna parodia. Pewien mangaka amator o pseudonimie ONE wziął popularny schemat shounena o superbohaterach i postawił go na głowie. To, że Saitama nie jest typowym bohaterem anime, widać na pierwszy rzut oka. Nie ma w końcu bujnej grzywy. Imperatyw ciągłego treningu i doskonalenia się, żeby stawić czoła kolejnym przeciwnikom, zamienia na sto brzuszków i sto pompek. Zamiast wymyślać coraz dziwniejsze nazwy stylów walki, zadaje po prostu zwykły cios. A więcej czasu niż starcie ze strasznym potworem zagrażającym światu zajmuje mu łapanie komara. Darmowy internetowy komiks bardzo szybko zrobił się popularny, a jego potencjał zauważyło jedno z większych wydawnictw mangowych Shueisha, właściciel popularnego magazynu Jump. One Punch Man musiał jednak zostać przerysowany, umiejętności graficzne nie są bowiem jednym z talentów, jakimi może poszczycić się ONE. Za nową wersję odpowiedzialny był słynący z dbałości o detale Yusuke Murata. Anime było już tylko kwestią czasu. Wyszło naprawdę dobrze, grafika jest ładna, a humor nietuzinkowy. Dodatkową zabawą może być rozpoznawanie w rysach przewijających się po ekranie postaci podobieństwa do bohaterów innych tytułów.

Shokugeki no Souma


Tu za to mamy do czynienia z jak najbardziej typowym shounenem. Rzecz dzieje się w szkole, celem głównego bohatera jest ciągłe doskonalenie swoich umiejętności i wygrywanie z kolejnymi przeciwnikami, a wokół niego zbiera się gromadka wiernych towarzyszy. Nawet kolor włosów się zgadza, temperament Soumy jest tak ognisty jak jego czupryna. Jedynym odstępstwem od normy jest tu zamienienie walki na pięści na... gotowanie. Wyszło całkiem zgrabnie. Fabuła wciąga, a bohaterowie dają się lubić. Nigdy też nie widziałam, żeby ktoś tak ładnie narysował jedzenie (na szczęście tylko narysował, bo kuchnia w serialu jest dość mięsna, a ja słabo znoszę widok padliny). Oczywiście pojedynki na gotowanie, w których o wygranej przesądza dodanie jednej przyprawy lub użycie jakiegoś nieznanego przeciwnikowi sposobu duszenia, są znacznie przesadzone, ale przecież wiemy, że to wszystko nie jest tak całkiem na poważnie. Nawet element ecchi w Shokugeki no Souma za bardzo nie razi. Występuje na szczęście głównie w momentach próbowania potraw i daje całkiem humorystyczny efekt. 

Oczywiście w tym roku wyszło jeszcze kilka całkiem przyzwoitych tytułów, na które można zwrócić uwagę. 
Overlord 
Pewien gracz VRMMO, który nie lubi swojej pracy i ogólnie woli świat wirtualny od rzeczywistości, nagle zostaje przeniesiony do gry. Tak, to już było. Ludzie uwięzieni w grze są ostatnio popularnym tematem. Niemniej ten bohater wcale nie zamierza uciekać. Staje się lordem Momongą, władcą ciemności, który ma na swoje rozkazy bandę całkiem niebezpiecznych potworów. Na początku niezbyt orientuje się w sytuacji, ale z czasem zaczyna myśleć o ekspansji na to nowe, nieznane terytorium. Jeśli za czymś tęskni, to jedynie za swoimi przyjaciółmi, których poznał w wirtualnym świecie. Niestety fabuła po pierwszym sezonie zostaje dość brutalnie ucięta w momencie, w którym właściwie jeszcze nic się nie wyjaśniło. 
GATE
Tu z kolei nasz świat przenika się ze światem magicznym, a japońskie siły samoobrony jako jedyne dbają o prawa człowieka. Czyli po prostu fantasy. Pewnego dnia w Tokio otwiera się brama do innego wymiaru, w którym żyją czarownice, smoki i tym podobne. Całkiem udana przygodówka z niestety dość schematycznymi bohaterami. 
Shigatsu wa Kimi no Uso
Historia romansu utalentowanego pianisty, który po tragicznych przeżyciach porzucił fortepian, oraz nad wyraz energicznej i optymistycznie nastawionej do świata skrzypaczki. Tegoroczna perełka z gatunku okruchy życia, która na pewno przypadnie do gustu wielbicielom takich tytułów jak choćby Clannad czy Honey & Clover

sobota, 19 grudnia 2015

Co twój pradziad jadał na obiad, czyli o historii prywatności


Nigdy nie lubiłam historii w wydaniu szkolnym. Za dużo było tam niepowiązanych ze sobą faktów, bitew i dat. Miałam wrażenie, że taki sposób ukazywania przeszłości kompletnie niczego nie wyjaśnia. Wolałabym się dowiedzieć, jacy byli ludzie w danej epoce, jak wyglądał ich zwykłe dzień, co zajmowało myśli i jakimi wartościami się kierowali. Łatwo te różnice zbagatelizować, co świetnie widać w filmach historycznych i kostiumowych, których bohaterowie zdecydowanie za często zachowują się jak osoby wyjęte z XX wieku. Zupełnie jakby wtrącenie do ich wypowiedzi archaicznych zwrotów całkiem załatwiało sprawę. Można też naszych przodków skrytykować i przykleić im łatkę ciemnogrodu bez jakiejkolwiek próby zrozumienia. Obyczaje danej epoki czy też dominujące wówczas prądy myślowe są też często traktowane jako historia drugiej kategorii, nie tak ważna jak twarda polityka. Ale czy ta polityka byłaby w ogóle możliwa, gdyby nie trafiła na podatny grunt? 

Na pięciotomową Historię życia prywatnego wydawnictwa Ossolineum polowałam już od jakiegoś czasu. Niestety nie jest to pozycja łatwo dostępna w bibliotekach. Znalazłam ją dopiero w wypożyczalni książek naukowych. Zaczęłam od czwartego tomu, który obejmuje XIX wiek rozumiany jako spójną epokę kulturową, a nie kalendarzową. Za cezurę początkową przyjęto rewolucję francuską, a za końcową - I wojnę światową. Zawsze miałam słabość do tej epoki, jestem w końcu dzieckiem wychowanym na XIX-wiecznych powieściach. Był to czas odkryć naukowych, postępu techniki, ale też ogromnych zmian w mentalności. To wtedy rodziło się nowoczesne poczucie tożsamości narodów i rozpowszechniła idea miłości romantycznej. Zawierać małżeństwo z miłości? Jeszcze kilka pokoleń wcześniej uznano by to za nonsens. Nową wartość zyskała rodziną, której autorzy książki poświęcili cały rozdział. Bo jak mawiała pewna moja pani wykładowca: jeśli widzicie w filmie średniowiecznych rodziców płaczących po stracie dziecka, nie wierzcie w to. W XIX wieku coś się zmieniło. Dzieci wszakże ciągle dość często umierały, choroby niemowlęce były bardzo powszechne, a jednak już wypadało po nich płakać. Stały się wartością. Ba, niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać, że wychowanie za pomocą kija czy pasa nie jest najlepszym pomysłem. 

Wiek XIX był też oczywiście wiekiem pruderii i obłudy. Poprawiały się warunki życia ludności, co niosło niespodziewane konsekwencje. O ile w czasach, w których kilka pokoleń mieszkało w jednej izbie ze zwierzętami gospodarskimi, edukacja seksualna przebiegała dość naturalnie, o tyle pannom z lepiej sytuowanych XIX-wiecznych rodzin zabraniano nawet mówić o tych sprawach. Tej krucjacie przeciwko życiu seksualnemu autorzy poświęcili osobny podrozdział. Sporo jest też o kobietach, co jest niewątpliwie uzasadnione. Ich pozycja znacznie się w tej epoce zmieniła i to wcale niekoniecznie na korzyść. Choć w zbiorowej świadomości nierówności mają znacznie dłuższy rodowód, obraz kobiety jako strażniczki ogniska domowego w pełni ukształtował się dopiero w XIX wieku. No cóż, społeczeństwo musi stać na to, żeby trzymać swoje kobiety w domu. Trudno sobie wyobrazić taki podział ról u średniowiecznego chłopstwa. Żeby rodzina mogła przetrwać, każdy jej członek musiał w końcu wykonywać ciężką fizyczną pracę. Oczywiście lwia część zawartych w książce relacji dotyczy lepiej sytuowanych warstw społeczeństwa, po których zostało po prostu więcej źródeł historycznych. 

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić,  to na pewno do skupienia się jedynie na wybranych regionach Europy. Historia życia prywatnego  to publikacja stworzona przez historyków francuskich i brytyjskich i to właśnie Francji jest tu najwięcej, czasem wtóruje jej Wielka Brytania, a o innych obszarach jakby zapomniano. Tę wadę równoważy jednak bogactwo obrazów, rycin i zdjęć (Francja to w końcu ojczyzna fotografii). Materiał uszeregowano w dość nietypowy sposób na wzór teatru życia. Mamy więc wprowadzający rozdział, czyli podniesienie kurtyny, przedstawienie aktorów, tutaj członków rodziny, opis sceny i miejsca akcji (domu) i wreszcie zaglądamy za kulisy, za którymi ukryto wszystkie wstydliwe bolączki epoki jak epidemię chorób wenerycznych czy nieludzkie metody leczenia chorób psychicznych. Dość nietypowy jest język publikacji, zadziwiająco wysublimowany jak na opracowanie historyczne. Mnie to nie przeszkadza, już dawno nie miałam w rękach książki, z której nauczyłabym się jakiego nowego polskiego słówka, ale wielu uzna to pewnie za zbędny ozdobnik. 

źródło: www.matras.pl

piątek, 4 grudnia 2015

Sudan Południowy albo opowieść o chciwości


Film Jesteśmy waszymi przyjaciółmi na pewno nie jest dokumentem idealnym, czasem za dużo tam dopowiedzeń reżysera, a momentami w narrację wkrada się chaos, który widzowi bez jakiejkolwiek wiedzy o Sudanie Południowym utrudni interpretację. Niemniej to odważna próba wyjaśnienia, co naprawdę stało się z największym państwem Afryki. Reżyser podważa schematy i obnaża pozorność działań pokojowych, a to już wystarczający powód, żeby film obejrzeć. 

Hubert Sauper przybywa do Sudanu Południowego własnoręcznie skonstruowaną awionetką na chwilę przed uzyskaniem niepodległości przez to najmłodsze państwo świata. Opowieść zaczyna jednak od nawiązania do kolonializmu. Głosami Sudańczyków przypomina, jak kolonialni władcy, których noga nieraz nawet nie postała na kontynencie, podzielili go na strefy wpływów, nie bacząc przy tym na istniejące podziały etniczne czy państwowe. Sam Sudan od początku był więc tworem sztucznym. Arabski i muzułmański na północy, a rdzennie afrykański i chrześcijański na południu nie mógł uniknąć rozpadu. Europejska opinia publiczna, a szczególnie ta jej część niezbyt zainteresowana sprawami Afryki, zwykła uznawać kolonializm za element historii. Hubert Sauper udowadnia jednak bliską memu sercu tezę, że taka polityka państw pierwszego świata wobec Afryki nigdy się nie skończyła, nabrała tylko nieco bardziej ekonomicznego charakteru. Dlatego już w momencie przedstawiania nam najważniejszych postaci sudańskiej sceny politycznej reżyser wyjaśnia, kto cieszy się poparciem światowych mocarstw. 

źródło: filmweb.pl

Przez kadry filmu przewija się cała galeria postaci mających wpływ na los Sudańczyków. Są tam skorumpowani politycy, którzy za bezcen oddają w dzierżawę zachodnim koncernom najlepsze tereny, przedstawiciele amerykańskich koncernów naftowych z całym tym ich luzem i groteskowymi przemówieniami o równości i rozwoju, a nawet oderwani od rzeczywistości misjonarze z Teksasu, którzy za największy problem miejscowej ludności uważają brak ubrań i próbują na siłę wciskać małym dzieciom skarpetki na nogi. Jest wreszcie kontrowersyjna obecność chińskiego kapitału, który już od kilku lat szturmem wdziera się na kontynent afrykański. Z pozoru współpraca z Chińczykami wydaje się niezłym rozwiązaniem. Przynajmniej nie inspirują wojen i przewrotów ani nie dozbrajają różnych szemranych bojówkarzy czy rebeliantów, jak to od lat mają w zwyczaju choćby Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy. Chińskie inwestycje nic jednak Sudańczykom nie dają. Dla pracowników rafinerii buduje się co prawda całe kompleksy biur i hoteli, ale miejscowi mogą w nich być co najwyżej stróżami lub sprzątaczkami. 

A gdzie w tym wszystkim Sudańczycy? Można ich znaleźć w naprędce skleconych wioskach pośród gór śmieci za ogrodzeniami fabryk. Tam, gdzie woda nie nadaje się już do picia, bo zatruł ją przemysł naftowy. Na najgorszych ziemiach, bo te żyzne już dawno przejęły koncerny spożywcze pod uprawę palm olejowych. Sam reżyser podchodzi do Sudańczyków podmiotowo, co chyba najbardziej spodobało mi się w jego filmie. Ci nie wyglądają tu jak w reklamach organizacji humanitarnych, nie są bezmyślnymi obiektami, którym trzeba pomóc nawet bez pytania ich o zdanie. Sudańczycy w Jesteśmy waszymi przyjaciółmi są biedni, ale na pewno nie głupi. Nawet jeśli brakuje im wyszukanych słów, w prosty sposób wyjaśniają przyczyny swojego nieszczęścia. Dużo w tym rezygnacji i zawiedzionych nadziei, jak choćby słowach pewnego starszego mężczyzny, który stwierdza, że nawet jeśli trafi się jakiś silny i uczciwy przywódca, to pewnie i tak zginie w wypadku lotniczym. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi to gorzka pigułka zwłaszcza dla tych mieszkańców pierwszego świata, którzy ciągle wierzą w swoją misję cywilizacyjną.