środa, 24 grudnia 2014

Mieszkańcy ziemi niczyjej

Zanim cokolwiek napiszę o Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją, należy pewną rzecz wyjaśnić: w tej książce nie ma ani jednego Aborygena. Sven Lindqvist może i podróżuje przez Australię ich śladami, ale nie po to, żeby z nimi rozmawiać. Co najwyżej obserwuje rdzennych mieszkańców kontynentu z bezpiecznej odległości, a z jego relacji podróżniczej więcej dowiemy się o geografii niż o ludziach. Jeśli nie jesteście specjalnie zainteresowani geologią i botaniką, możecie spokojnie te strony przekartkować. Rozumiem, jaka przyświecała mu idea, chciał po postu potraktować australijską ziemię z taką samą powagą i szacunkiem, z jakim podchodzą do niej Aborygeni. Efekty są jednak dalekie od interesujących. Ciekawie robi się dobiera, gdy autor sięga do źródeł z czasów, gdy biały człowiek dopiero co postawił stopę na najmniejszym kontynencie świata. 

Lindqvist przeplata swoją relację z podróży cytatami z historycznych materiałów i swoimi przemyśleniami na ich temat, przez co książka ma nie tyle charakter reportażu, co przypomina raczej Lapidaria Ryszarda Kapuścińskiego. To naprawdę świetny przekrój całej buty, ignorancji i okrucieństwa białego kolonizatora. Momentami tak absurdalnych, że aż zakrawających na czarny humor. No bo jak ocenić podróżnika, który nie potrafi w niegościnnym klimacie znaleźć niczego do jedzenia i na tej podstawie dochodzi do wniosku, że Aborygeni to kanibale, po czym wybija całe plemię? Tysiące ludzi straciło życie tylko przez głupotę i nieporadność takich jak on. Jak ocenić piewców cywilizacji, którzy z braku białych kobiet masowo gwałcili Aborygenki? Jak nie uśmiechnąć się z powodu oburzenia przedstawicieli wyższej rasy, którzy nie mogli zrozumieć, jak ci dzikusi mogą wychowywać dzieci bez bicia? Autor Terra nyllius ma nosa do wyłapywania takich smaczków. Dla większości białych końca XIX i początku XX wieku Aborygeni nie byli ludźmi, a jeśli nawet byli to tylko gatunkiem niższego rzędu. Pierwotną formą człowieczeństwa. Uważano to wtedy za naukowo potwierdzony fakt. Pierwszych, którzy odważyli się przeciw temu stwierdzeniu buntować, uznawano za wariatów. Masowe przesiedlenia, odbieranie mieszanych dzieci czarnym kobietom, obozy internowania - tak przez dziesiątki lat wyglądała rzeczywistość rdzennych mieszkańców Australii. Nawet jeśli istnieli biali, którzy nie chcieli zrobić im krzywdy (np. misjonarze), to i tak nie uznawali oni kulturowej tożsamości Aborygenów, którzy mieli być ludem zacofanym, pozbawionym historii i pogańskim. Nikt nawet nie zaprzątał sobie głowy rozróżnianiem ludów i języków Australii. Lindqvist opisuje tę kulturową ignorancję białego człowieka wobec rdzennych ludów całego świata z nieskrywaną drwiną: 
Kiedy byłem mały, uczono mnie, żeby do każdego dorosłego mężczyzny zwracać się "wujku". W tamtych czasach nikogo to nie dziwiło i nikt nie podejrzewał, że wszyscy dorośli mężczyźni są braćmi mojego ojca, a moja babcia uprawiała grupowy seks.     Moja babcia należała do stowarzyszenia misyjnego Betania, którego członkowie zwracali się do siebie "bracie" i "siostro". Również i w tym przypadku było oczywiste, że nie uprawia się tam grupowego seksu.                                                                           Lecz gdy zamożny amerykański przedsiębiorca Lewis Henry Morgan zaobserwował, że niektórzy północnoamerykańscy Indianie mówią do siebie "bracie" i "siostro" , otwarły się przed nim nowe, interesujące horyzonty myślowe. Być może, fantazjował Morgan, jest to pozostałość wcześniejszego stadium rozwoju, kiedy to cała generacja mogła składać się z biologicznych sióstr i braci, ponieważ ich rodzice żyli w małżeństwach grupowych i uprawiali grupowy seks. 
Wielu pewnie chciałoby wierzyć, że takie podejście należy do zamierzchłej przeszłości. Ot, jedna z wielu czarnych kart historii. Jak inkwizycja czy holocaust. Dziś już nikt nie użyje słowa dzikus, nie pozwala na to poprawność polityczna. Ale ja wciąż dostrzegam to poczucie kulturowej wyższości w niezliczonych reportażach i artykułach niedzielnych podróżników i celebrytów, którzy pochylają się nad mieszkańcami Trzeciego Świata jak nad porzuconym szczeniaczkiem. Nawet nie przyjdzie im do głowy, że można by tych ludzi zapytać o zdanie. Po co? Przecież oni wszyscy na pewno chcieliby żyć tak jak my w Europie, tylko może jeszcze o tym nie wiedzą. Pierwszy Świat wciąż grzeszy tą samą pychą, która doprowadziła do niemal całkowitego wyniszczenia rdzennej ludności Australii. 

Lindqvist, zapewne dla nadania książce powagi, męczy czytelnika powtarzaniem co jakiś czas pytań o moralną i finansową odpowiedzialność za wydarzenia z przeszłości. Czy rząd Australii powinien jakoś zrekompensować Aborygenom dawne krzywdy? To jedno z pytań z gatunku o aborcję. Wszyscy zainteresowani już dawno mają swoje zdanie, którego nie zmienią, choćbyśmy mieli o danej kwestii dyskutować do końca świata i jeden dzień dłużej. Opinie w takich sprawach są bowiem skutkiem, a nie przyczyną. Wynikają po prostu z tego, kim jesteśmy, jak się wychowaliśmy, które poglądy uznaliśmy za swoje. Dyskusje o zrekompensowaniu rdzennej ludności dziesiątek lat cierpień są zatem jak dyskusje o aborcji. Efektowne, ale jałowe. Jeśli nastroje społeczne i opinie w tych sprawach kiedyś się zmienią, to będzie to raczej skutek zwykłej zmiany pokoleniowej. I na pewno nie stanie się to z dnia na dzień. Nie oszukujmy się, wszyscy jesteśmy dziećmi naszych czasów i myślimy przeważnie to, co w tych czasach zwykło się myśleć. Jeśli nawet wydaje nam się, że mamy do wyboru dwa skrajne stanowiska, to są to tylko te dwa stanowiska, które w danym momencie nasza cywilizacja uznała za możliwe do zaakceptowania. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz