sobota, 12 października 2013

O babie i pannie młodej


Jakoś tak ostatnio wychodzi, że kiedy trafiam do teatru, to na sztukę rosyjskiego autora lub o Rosji. Żaden to przypadek, w tej części świata jest bowiem coś tak tajemniczego i melancholijnego, że aż prosi się o przeniesienie na scenę. Jeżeli jednak chcecie zobaczyć sztukę jednego z najchętniej wystawianych dziś rosyjskich dramatopisarzy, Nikołaja Kolady, to wybierzcie się raczej na "Merylin Mongoł" w Teatrze Ateneum, a nie na "Babę Chanel" wystawianą na deskach Teatru Polonia.

Baba Chanel


źródło: teatrpolonia.pl

Nie pierwszy raz wyszłam z Teatru Polonia z lekkim uczuciem niedosytu. Czasem mam też wrażenie, że widz bywa rozbawiany nieco na siłę, nawet wbrew intencji autora sztuki. Nie chadzam do żadnego innego komercyjnego teatru, więc ciężko mi ocenić, czy to tu leży problem. I chociaż emerytki z Zespołu Pieśni Rosyjskiej "Olśnienie" są urocze, obawiam się, że spektakl "Baba Chanel" nie wniósł zbyt wiele do mojego życia i nie wywołał nawet cienia refleksji. Na początku miałam jeszcze nadzieję, że starsze panie będą czekać na swojego Godota w postaci utraconej młodości i zainteresowania innych, a w międzyczasie usłyszymy historie ich życia. Kierownik zespołu (Przemysław Bluszcz) jednak się pojawia. Mało tego psuje świętowanie jubileuszowego koncertu z okazji dziesięciolecia zespołu, przeprowadzając Rozę (Maria Mamona), przedwcześnie emerytowaną byłą sekretarkę wójta w białych kozaczkach, która ma ambicje zostać solistką. Problem w tym, że pozostałym członkiniom zespołu wcale nie zależy na sukcesach. Żadna z chórzystek nie umie zresztą śpiewać, a występy dają im po prostu szansę wyjścia do ludzi. Łatwo się domyślić, jak rozwinie się ten konflikt.

Chociaż "Baba Chanel" miała być tragikomedią i gdzieś tam w tle rzeczywiście majaczą problemy starości i osamotnienia, to twórcy zadbali, żeby widz intelektualnie za bardzo się nie zmęczył. Efekt jest taki, że w pierwszej części spektaklu niewiele się dzieje, a w drugiej akcja przyspiesza, a przy okazji zwiększa się natężenie gagów. Aktorską perełką w spektaklu jest Dorota Pomykała w roli dziewięćdziesięcioletniej seniorki Kapitoliny Pietrownej. Odwołując się jednak do ludowych mądrości i przysłów, których w spektaklu nie brakuje, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Ciężko mi nawet powiedzieć, komu mogłabym ten spektakl polecić, na komedię dzieje się tu zdecydowanie za mało, na tragedię niewiele wskazuje. Chyba najlepiej bawiła się na tej sztuce grupa pań w średnim wieku, która siedziała przede mną. Panię zajęte były zgadywaniem, którą z postaci będą na starość. Jeśli jednak nie przyjdziecie na "Babę Chanel" w równie zabawowym nastroju, możecie wyjść nieco zawiedzeni.

Życie jest piękne

źródło: teatrstudio.pl

To już nie Rosja, ale ten sam krąg kulturowy. Na deskach warszawskiego Teatru Studio wystawiane jest "Życie jest piękne" białoruskiego dramaturga Pawła Pirażki. Autor deklaruje, że najbardziej interesuje go życie zwykłego człowieka, a swoje historie lubi opowiadać językiem nieteatralnym. Reżyser spektaklu, Marat Gacałow, bardzo wziął sobie tę ideę do serca. Nie ma tu dekoracji, kostiumów, słowem niczego, czego moglibyśmy się spodziewać w teatrze. Nawet scena jest mocno zaimprowizowana. Aktorzy trochę grają, a trochę nie grają. Czasem są sobą, innym razem postaciami ze sztuki. Oczywiście można podejrzewać, że nietypowa forma ma też praktyczne powody. Już teraz spektakl przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, a gdyby chcieć pokazać opisane w didaskaliach sceny seksu, zapewne trzeba by dopisać zastrzeżenie "tylko dla widzów o mocnych nerwach". I tak "Życie jest piękne" przypomina bardziej próbę spektaklu, poza swoimi kwestiami aktorzy czytają także didaskalia, które pozwalają lepiej wniknąć w psychikę bohaterów. Pewnie niektórzy z was boją się form eksperymentalnych, ale tym razem naprawdę nie ma czego. Efekty są świetne. Pierwszym, co widza uderza, jest realizm. Bohaterowie są młodymi i często podpitymi ludźmi z niekoniecznie inteligenckich rodzin. Mówią zatem i zachowują się jak młodzi i często podpici ludzi z niekoniecznie inteligenckich rodzin.  Pirażkę warto tu pochwalić za zmysł obserwacji, nie pamiętam już, kiedy ktoś z równym autentyzmem pokazał mi ludzkie zachowania (zwłaszcza po alkoholu). I nie chodzi tu tylko o wulgarny język, to byłby banał. Raczej o pewną kumulację emocji, która tylko w specyficznych i mocno zakrapianych sytuacjach może się zdarzyć.

Warto wspomnieć jeszcze o fabule. Mamy tu czwórkę bohaterów: braci Aloszę (Michał Żołądkiewicz) i Wadima (Miron Jagniewski) oraz dwie uczennice ostatniej klasy Lenę (Marta Juras) i Andżelę (Natalia Rybicka). Alosza jest zakochany w Lenie miłością - jak na tamte warunki - romantyczną. Ta jednak skrycie kocha Wadima, ale jest realistką. Wie, że Wadima do stabilizacji i stałych związków nie ciągnie. Postanawia zatem wyjść za starszego z braci. Jest jeszcze Andżela, chyba najbardziej hedonistyczna z postaci dramatu. Dziewczyna po prostu cieszy się alkoholem, imprezami i seksem bez zobowiązań, przy okazji biernie przyglądając się emocjom pozostałych bohaterów. Te cztery postacie łączy brak złudzeń, nie mają zbyt wielkich aspiracji, po prostu starają się zapełnić czymś swoje dni. Przed młodymi aktorami postawiono niełatwe zadanie. Ze względu na specyficzną formę cała uwaga widzów skupiona jest na nich. Muszą też lawirować pomiędzy rzeczywistym wcielaniem się w swoich bohaterów a grą z widzem. I wszyscy radzą sobie świetnie. Na scenie pojawi się też Mirosław Zbrojewicz i to w potrójnej roli: kierowcy busa, staruszki i matki bohatera (sic!). Jego występ stanowi tutaj wisienkę na torcie. Chociaż i tak kiedyś chciałabym zobaczyć Pirażkę w tradycyjnej i pełnej formie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz