piątek, 12 grudnia 2014

Sudan wstrzymuje oddech

Niektórzy reporterzy lepiej sobie radzą z opisywaniem ogółu. Pomijają detale, żeby wyciągnąć na światło dzienne szerszy obraz sytuacji. Robił tak chociażby Ryszard Kapuściński, choć nie wszyscy pochwalają to podejście. Inni unikają podsumowań i uważają, że bohaterowie powinni przemawiać sami za siebie. Taki styl charakteryzuje choćby twórczość Jacka Hugo-Badera czy Wojciecha Tochmana. Konrad Piskała, autor reportażu Sudan. Czas bezdechu, zdecydowanie lepiej radzi sobie z tym drugim sposobem pisania. Choć książka nie jest idealna, w jego twórczości widać wiele cech, które powinien mieć dobry reporter. Piskała nie skupia się na sobie, a na otaczającym go świecie. Dostrzega istotne detale i - co chyba najważniejsze - nie boi się ludzi. Lubi z nimi przebywać,  nie ucieka po skończonej pacy do hotelu dla białych. Powiem nawet więcej, autor nie traktuje opisywanego świata i jego mieszkańców z góry, jest nimi wyraźnie zafascynowany, nie zadowalają go też uproszczone na potrzeby zachodniego świata odpowiedzi. To w dzisiejszych czasach rzadkie cechy i trzeba je docenić.

Kiedy Konrad Piskała wybrał się w swoją podróż, Sudan oficjalnie był jeszcze jednym państwem. Choć tak naprawdę zawsze istniały dwa Sudany.  Pustynny kraj na północy zamieszkany głównie przez muzułmanów, w którym mówi się po arabsku, i chrześcijańskie czarne południe. Dwa ogromne kraje z zastanawiająco małą liczbą ludności. Dla ludzi z południa tamci z północy to Arabowie. Południe różni się nawet fauną i florą, to tam zobaczymy krajobrazy rodem z Pożegniania z Afryką. Krainę zamieszkują Dinkowie i Nuerowie oraz wiele mniejszych grup etnicznych, które łączy chyba tylko nienawiść do północy. W czasach szariatu wszyscy tu byli obywatelami drugiej kategorii. Teraz już nawet nie chcą mówić po arabsku, wolą angielski. Konflikt dodatkowo zaognia leżący pomiędzy północą a południem pas roponośny. 

Autor rozpoczyna podróż w Wadi Halfie, przy granicy z Egiptem. Kieruje się do Chartumu, żeby w końcu udać się na południe. Dociera do Dżuby, a potem aż do Ugandy. Ma sporo szczęścia, ten kraj to w końcu tykająca bomba, a prawo istnieje tam tylko na papierze. Piskała trafia też na dobrych rozmówców. Same rozmowy z siostrą Teresą Roszkowską i Świerczyńskimi wystarczyłyby na całą książkę.  Choć oczywiście ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że opieranie się na relacjach mieszkających w danym miejscu Polaków to droga na skróty. Piskała często też korzysta z wypowiedzi pracowników organizacji pozarządowych, żeby zapisać słowa krytyki. Autor wybrnął w ten sposób z konieczności zaznaczenia kontrastu, który uderza wielu podróżników odwiedzających Czarny Ląd. Z jednej strony jest tam magią, która ich przyciągnęła. Ludzka gościnność, lokalne zwyczaje, piękno przyrody. A z drugiej nie sposób przecież przemilczeć wszechobecnej biedy, korupcji czy - jak w tym choćby przypadku - zmuszania małych dziewczynek do małżeństwa. 

A teraz o słabościach. Te pojawiają się natychmiast, kiedy autor z poziomu opisu próbuje wejść na poziom metafory. Mogłabym go nazwać mistrzem złych porównań, niektóre szczerze mnie rozbawiły. Oto kilka przykładów:
Port się przybliża, wolno sunie w naszą stronę. (...) Wszystko jest nieprzezroczyste, naturalnie mętne. W przedziwny sposób powyginane, niczym prażona kukurydza. 
Teraz też słyszę w sudańskim hoteliku miarowe oddechy, kobiece westchnienia i uderzenia bioder o pośladki, które w tej muzułmańskiej ciszy są jak bicie kościelnych dzwonów.  
Kassala była tego dnia jak dźwięk pękającego arbuza.  

Nie. Port nie jest jak prażona kukurydza, a biodra nie biją o pośladki jak kościelne dzwony. Po prostu. Ogry są jak cebula, a nie jak tort. Proszę próbować dalej, bo jest już naprawdę nieźle.  




PS Nad książką pracowały redaktorka i dwie korektorki, a żadna z nich nie zna pięknego wskaźnika zespolenia nie tylko, lecz także. Szczerze polecam fanpage założony przez jego wielbicieli. 

1 komentarz: