piątek, 27 czerwca 2014

Obcy w rodzinie


Koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Trwa rewolucja seksualna. Niedawno wynalezione pigułki antykoncepcyjne pozwoliły młodym na doświadczenie wolności seksualnej, o jakiej ich rodzice nie mogli nawet śnić. I pomyśleć, że są w tych czasach jeszcze mężczyźni, którzy marzą o wielkiej rodzinie oraz kobiety chcące pozostać dziewicami aż do ślubu. Tacy są właśnie Dawid i Harriet, bohaterowie Piątego dziecka autorstwa noblistki Doris Lessing. Całe szczęście, że na siebie trafili. 

Dawid i Harriet szybko się pobierają i kupują ogromny dom. Świat wydaje się leżeć u ich stóp. Szybko pojawiają się dzieci. Jedno, drugie, trzecie, czwarte... Harriet nie dosypia, często brakuje pieniędzy, ale oboje wreszcie mają szczęście, o którym marzyli. W święta i wakacje zjeżdżają się krewni, a dom tętni życiem. I wtedy pojawia się on, piąte dziecko. Obcy, którego nikt nie zapraszał. Ta ciąża jest inna, Harriet ciężko ją znosi. Ben nie należy do rodziny.Wszyscy to wiedzą już od momentu jego narodzin. Nawet nie wygląda jak pozostałe dzieci. Nie reaguje na pieszczoty, wolno się uczy, bywa agresywny. Rodzeństwo z czasem zaczyna się go bać, a krewni przyjeżdżają coraz rzadziej. 

Lessing świetnie radzi sobie z przekazywaniem emocji. Dramat rozgrywa się po cichu, nikt nie chce głośno mówić o problemie. Dawid coraz dłużej przebywa w pracy, starsze dzieci wyjeżdżają do dziadków. A Harriet czuje się winna. Z jednej strony wobec Bena, jest w końcu jej synem. Z drugiej wobec reszty rodziny. Wie, że gdyby chłopiec nie pojawił się w ich życiu, wszyscy wciąż byliby szczęśliwi. Bohaterce byłoby pewnie łatwiej, gdyby ktoś wreszcie nazwał sytuację po imieniu. Tymczasem lekarze i nauczyciele wolą umywać ręce. Chłopiec rozwija się prawidłowo, tylko Harriet nie potrafi go pokochać. W ich oczach można jednak wyczytać coś zupełnie przeciwnego. Lessing dotyka kontrowersyjnego tematu. Nasze społeczeństwo nie radzi sobie z matkami niekochającymi swoich dzieci. Rodzeństwo może nie kochać, dziadkowie też, ojciec nawet, ale żeby matka? Wielu pewnie chciałoby przypisać aspołeczne zachowania dziecka matczynym zaniedbaniom. Świat nie jest jednak taki prosty. Nie wszystkie niekochane dzieci wyrastają na socjopatów, nie wszystkie kochane zostają porządnymi obywatelami. Może jest tak, jak twierdzi siostra Harriet, matka dziewczynki z zespołem Downa. Niektórzy dostają po prostu gorsze karty. Można dyskutować, czy Harriet tak naprawdę kochała Bena. Jedno jest pewne, Lessing stworzyła świetną postać, która robi to, co uważa za słuszne nawet za cenę własnego szczęścia. I nie jest przy tym ani trochę heroiczna, ale całkiem ludzka. 


środa, 25 czerwca 2014

O chłopcu, który bardzo chciał chodzić do szkoły


Głos Jamesa Ngugiego był jednym z pierwszych w literaturze skierowanych przeciwko brytyjskiej polityce kolonialnej w Afryce Wschodniej. Kenijski pisarz zadebiutował jeszcze w czasie studiów. Jego pierwsza powieść Chmury i łzy ukazała się w 1964 roku. Z czasem, wraz z poglądami politycznymi, zradykalizowało się też podejście Ngugiego do literatury. Przestał pisać po angielsku, a zaczął tworzyć w ojczystym języku kikuju. Teraz jego utworów należy szukać pod nazwiskiem Ngũgĩ wa Thiong'o. 

Chmury i łzy to niezbyt długa opowieść o chłopcu, który bardzo chciał chodzić do szkoły, ale przeszkodziła mu polityka. Tym razem w postaci powstania Mau Mau. Marzenie Njorogego ma się spełnić, rodzice zdecydowali, że będzie pierwszym w rodzinie, który otrzyma wykształcenie, żeby później pomóc pozostałym. Matka za ostatnie pieniądze kupuje mu mundurek i chłopiec wyrusza do szkoły. Tam szybko zaprzyjaźnia się z Mwihaki, córką bogatego Jacoby, na którego ziemi mieszka rodzina Njorogego. Wkrótce na horyzoncie pojawiają się pierwsze chmury. Czarni robotnicy planują strajk. Ojciec chłopca decyduje się do niego dołączyć, nie chce bowiem, żeby synowie uważali go za tchórza. Strajk rozpędza policja, a rodzina bohatera zostaje bez środków do życia. To jednak dopiero początek problemów. Zaangażowanie braci Njorogego w działalność ruchu Mau Mau ściągnie na rodzinę kolejne nieszczęścia. Mało tego, odmienne podejście do powstania poróżni rodziny Njorogego i Mwihaki. 

Ngugi miał świetny pomysł na fabułę. Sposób narracji też obmyślił całkiem nieźle. Narrator przyjmuje punkt widzenia bohatera i opisuje rzeczywistość w nieco naiwny sposób. Jak chłopiec z ubogiej rodziny próbuje wyjaśnić rzeczywistość, choć historie biblijne często mieszają mu się z opowieściami starszego brata o Jomo Kenyatcie. Nieco gorzej wypada wykonanie. Coś zgrzyta już w postaci samego głównego bohatera. Jest po prostu zbyt idealny. Chłopiec w tym wieku nie może być tak posłuszny i prawomyślny. Nawet święci czasem myślą o sobie! Njoroge nigdy. To papierowa postać, z którą ciężko się utożsamić.  Nie za dobrze jest też z dialogami. Nie miałam przed oczami oryginalnego teksu, ale myślę, że sporo może być w tym winy tłumaczki Zofii Kierszys. Bohaterowie wypowiadają się w nienaturalny sposób. A na pewno nie językiem, którego oczekiwalibyśmy od niepiśmiennych rolników. Literacki debiut Ngugiego to trochę zmarnowany potencjał. Wypada niekorzystnie zwłaszcza zaraz po lekturze powieści jego rodaka Mejy Mwangiego. Ulicy Rzecznej nie można było zarzucić baku realizmu, a jej bohaterom - braku charakteru



piątek, 20 czerwca 2014

Proza życia


Ulica Rzeczna nie jest przyjemnym miejscem. Wszędzie walają się śmieci, śmierdzi moczem, a w okolicy kręci się mnóstwo podejrzanych typów. Zaraz obok leniwie toczy się rzeka Nairobi, która w lecie pachnie jeszcze gorzej niż przydomowe latryny. W tej nieprzyjemnej okolicy Meja Mwangi umieścił akcję swojej powieści Ulica Rzeczna. Jedynej z jego dorobku, która ukazała się w Polsce. Bohaterowie Mwangiego to prości ludzie, którzy codziennie muszą walczyć o przetrwanie. Łapią dorywcze prace, a smutki topią w butelkach taniej karary. Pewnie nawet nie zastanawiają się nad przyczynami swojego nieszczęścia. Może tylko czasem, kiedy już za dużo wypiją, ponarzekają trochę na skorumpowanych polityków czy "przeklętych Hindusów". 

Głównym bohaterem Ulicy Rzecznej jest Ben, który razem ze swoim przyjacielem Ochollą pracuje przy budowie gmachu Ministerstwa Rozwoju. To dość tajemnicza postać. Jedyne, czego się dowiadujemy o jego przeszłości, to że kiedyś został wyrzucony z wojska. Na pewno jest też lepiej wykształcony i więcej w życiu widział niż pozostali robotnicy. Rozumie, dlaczego nikt mieszkający w jego okolicy nigdy nie dostanie się do parlamentu i że nie ma sensu tego tłumaczyć kolegom z pracy. Od jakiegoś czasu Ben mieszka ze swoją dziewczyną Wini, byłą prostytutką, i jej kilkuletnim synem Małym. Zajmują niewielki, obskurny pokój w kamienicy należącej do pewnego Hindusa. Kiedyś mógł to być całkiem okazały budynek. Teraz jednak został podzielony na takie właśnie pokoiki do wynajęcia, których mieszkańcy słyszą przez cienkie ściany wszystkie odgłosy, jakie wydają z siebie sąsiedzi. Jest też jedna wspólna umywalnia, nigdy nie grzesząca czystością. Prawdziwy raj dla karaluchów. Czy w takim miejscu człowieka w ogóle może spotkać coś dobrego? 

Mwangi nie szczędzi czytelnikowi szczegółów, czasem wręcz epatuje naturalizmem. Razem z Benem i Ochollą odwiedzamy te wszystkie spelunki i tanie domy publiczne, które wcale nie wydają się miejscami rozpusty, a raczej siedliskami rozpaczy. Gdyby jednak książka miała ograniczyć się do opisu patologii w Nairobi czy nawet krytyki młodej kenijskiej demokracji, do której budowania zabrano się ewidentnie w zły sposób, nie miałaby takiej wartości. Autor udowadnia, że nawet w tak niesprzyjających warunkach mogą rodzić się prawdziwe uczucia. Jak szczera przyjaźń Bena i Ocholli czy ojcowska miłość, którą bohater obdarzy obcego chłopca, syna prostytutki. 


wtorek, 10 czerwca 2014

Ogród słów


Kotonoha no Niwa to najmłodsze dziecko Makota Shinkaiego. Klimatem i tematyką przypomina nieco 5 centymetrów na sekundę, jest to opowieść jednak nieco mniej sentymentalna, a bardziej subtelna. On jest uczniem pierwszej klasy liceum, trochę nieśmiałym, na pewno nie duszą towarzystwa. Nie przepada za szkołą, ponieważ zawsze chciał zostać szewcem. W deszczowe poranki ucieka z zajęć do miejskiego ogrodu i tam projektuje buty. Ona jest dorosłą kobietą, nie wszystko w życiu układa się po jej myśli. Niewiele mówi o sobie, ale możemy się domyślić, że usiłuje uporać się z załamaniem psychicznym. Przesiaduje samotnie w parku, popija piwo i zagryza je czekoladą. Pewnego dnia spotykają się w altance.  


Kotonoha no Niwa ciężko nawet nazwać romansem. Nie ma tu gwałtownych porywów uczuć i wielkich deklaracji. Makoto Shinkai doskonale wie, że podczas najważniejszych momentów naszego życia wcale nie śpiewają nam za plecami chóry anielskie. Emocje są tu delikatne i ukryte. Bohaterowie z dnia na dzień zdają sobie sprawę, że nie mogą się doczekać kolejnego deszczowego poranka. Tych dwoje, choć na co dzień żyje w innych światach, czuje się ze sobą tak dobrze, jak jeszcze nigdy w życiu. 5 centymetrów na sekundę było w swojej wymowie zdecydowanie bardziej melancholijne i pesymistyczne. W Kotonoha no Niwa przeważa raczej nadzieja i wiara w drugiego człowieka. Może po prostu jestem wrażliwa na ten typ twórczości. Zamiast wielkich melodramatów zawsze wolałam magię codzienności. 


Jak każde dzieło Makota Shinkaiego, również i to jest idealne w warstwie graficznej. Gdyby nie animowane postacie, momentami ciężko byłoby stwierdzić, czy mamy do czynienia z rysunkiem, czy też ze zdjęciami pięknego ogrodu. Jeśli jeszcze nie mieliście do czynienia z twórczością Makota Shinkaiego, to daję słowo, że takich animacji nie zobaczycie nigdzie indziej. Disney może się schować. Nieco gorzej wypada warstwa muzyczna, bo choć utwory są dopasowane do nastroju filmu, to jednak brakuje piosenki czy nawet motywu, które mogłyby się stać wizytówką całości. 


sobota, 7 czerwca 2014

Zaległości filmowe


Wielkie piękno


Ten film ma dwóch bohaterów. Pierwszym jest Jep Gambardella (Toni Servillo), dziennikarz i lew salonowy, bez którego nie może obyć się żadne przyjęcie w mieście. Drugim - Rzym, wieczny i piękny. Jep przyjechał do Rzymu czterdzieści lat wcześniej właśnie po to, żeby to piękno odnaleźć. Na próżno. Chociaż cały czas jest nim otoczony, nie może go dosięgnąć. Życie wśród rzymskiej elity wcale nie pomaga. Imprezy do rana, drogie garnitury i piękne kobiety tylko wypełniają pustkę. Jak stwierdza sam bohater, wszyscy tu są na skraju rozpaczy. Jedni przesiąkli cynizmem, inni po prostu się oszukują. Jep napisał w życiu tylko jedną książkę, cztery dekady temu. Do następnych zabrakło mu inspiracji. Wiedziony tęsknotą godzinami przemierza ulice Wiecznego Miasta. I choćby dla Rzymu warto ten film obejrzeć, tak pięknie jak Paolo Sorrentino nie pokazał go chyba jeszcze nikt. 

Wielkie piękno to film tyleż piękny, co złośliwy. A złośliwość szybko przeradza się w gorycz. Przewija się tu cała galeria niezwykłych postaci, od artystki, która uderza głową w mur, bo słyszy bliżej nieokreślone wibracje, do stuczteroletniej świętej, jedzącej tylko korzonki. Najbardziej dostało się światkowi artystycznemu, który wybujałym ego usiłuje zakryć własną nijakość. Epidemia pustoty dotarła też do instytucji kościelnych. Gdy Watykan odwiedza święta, wszyscy chcą tylko zrobić sobie z nią zdjęcie. Piękno i miłość są tuż obok, tyle że nikt nie chce po nie sięgnąć. Nawet Jep, mimo całej swojej tęsknoty, nie potrafi porzucić dotychczasowego życia. 

Wielkie piękno to reżyserska perełka. Zaskakują nietypowe ujęcia i zestawienia scen, a fabuła ociera się momentami o realizm magiczny. Pomimo całej swojej goryczy ten film nadal jest piękny. Sorrentino nie odbiera nadziei. Wręcz przeciwnie, pokazuje, że na świat można patrzeć na wiele różnych sposób i najważniejsze to nie przyzwyczajać się za bardzo do jednego. Bo wtedy staniemy się jego więźniami. 


Hipnotyzer


Hipnotyzer jest jednym z tych filmów, który się podoba, dopóki widz nie wie, co się naprawdę stało. Potem okazuje się, że intryga wcale nie była tak ciekawa, jak można było się spodziewać. Całość ratuje tylko skandynawski talent do tworzenia mrocznego klimatu. Oni muszą się z tym rodzić, albo po prostu nabywają tę zdolność, spędzając podczas zimy długie godziny w ciemności. 

Jeden z najbardziej znanych szwedzkich reżyserów, Lasse Hallstrom, wziął się do ekranizacji bestsellerowej powieści swojego rodaka Alexandra Ahndorila (wydanej pod pseudonimem Lars Kepler). Hipnotyzer to rasowy kryminał. Zaczyna się od brutalnego morderstwa rodziny, z której przeżywa tylko nastoletni syn. Niestety chłopiec jest w śpiączce i nie może zeznawać. Dlatego komisarz Joona Linna (Tobias Zilliacus) prosi o pomoc znanego psychologa i hipnotyzera Erika Barka (Mikael Persbrandt). Ten drugi pewnie by się nie zgadzał, gdyby wiedział, że udział w śledztwie zagrozi bezpieczeństwu jego rodziny. Zaczyna się naprawdę dobrze. Jest tajemniczo, a od kilku scen ciarki przechodzą po plecach. Później fabuła się rozmywa. Śledztwa w filmie jest niewiele, a komisarz Linna momentami wydaje się zbędny. Hallstrom wpadł w pułapkę, której ofiarą padło już wielu reżyserów. Nie udało mu się oddać ciągu przyczynowo-skutkowego, zbyt wiele rzeczy wyjaśnia się tu samo. Co gorsza, kiedy widz wie już, kto zabił, mroczny klimat robi o wiele mniejsze wrażenie. Po reżyserze Co gryzie Gilberta Grape'a można się było spodziewać czegoś lepszego.