środa, 28 grudnia 2016

Trupy na krańcach świata, czyli o kilku wartych obejrzenia filmach kryminalnych

Chyba nie ma bardziej wyeksploatowanego tematu kryminalnego niż zabójstwo w małym miasteczku. Wydawałoby się, że nic już nie pozostało tu do dodania, a jednak wybrałam cztery filmy, które poruszają go w sposób oryginalny, świeży i bardzo różny, a do tego pochodzą z różnych części świata. Wszystkie zdecydowanie polecam.

Sprawa Gorgonowej



Na początek coś z własnego podwórka. Sprawa Gorgonowej to ciekawa historia, ale przede wszystkim naprawdę dobry film. Powstał w 1977 roku i ani trochę się nie zestarzał. W rolach głównych Roman Wilhelmi i Ewa Dałkowska. To historia chyba najgłośniejszego procesu sądowego II Rzeczpospolitej, o którym doniesienia nie schodziły z pierwszych stron gazet całymi miesiącami, ale też opowieść o pierwszym w Polsce prasowym samosądzie. Opinia publiczna ogłosiła bowiem Gorgonową winną na długo przed tym, zanim sąd wydał jakikolwiek wyrok. 30 grudnia 1931 roku w podlwowskich Brzuchowicach została zamordowana córka inżyniera Henryka Zaremby. Podejrzenia szybko padają na Ritę Gorgonową, gospodynię i konkubinę ojca dziewczyny. Motywem popełnienia zbrodni miał być sprzeciw dorastającej Lusi wobec związku Rity z jej ojcem. Kobieta trafia do więzienia pomimo braku bezpośrednich dowodów. Nie bez znaczenia okazuje się jej oburzający opinię publiczną jawny związek z Zarembą, z którego urodziło się nawet nieślubne dziecko. Oboje nie byli wolni, żona Zaremby od lat przebywała w zakładzie psychiatrycznym, a mąż Gorgonowej wyjechał do Stanów Zjednoczonych po tym, jak zaraził się chorobą weneryczną. Na domiar złego Rita Gorgonowa była obca, chociaż miała polskie obywatelstwo, pochodziła z Dalmacji (na terenie dzisiejszej Chorwacji). Obrony zaszczutej kobiety podejmuje się pro bono słynny lwowski adwokat Maurycy Axer (w tej roli świetny aktor starszego pokolenia Aleksander Bardini). O Gorgonowej wiadomo dziś jedynie tyle, że została zwolniona z więzienia wraz z wybuchem II wojny światowej. Reszta to głównie plotki. W filmie Janusza Majewskiego nie pada też odpowiedź na najważniejsze pytanie, czyli czy Gorgonowa była winna. Po latach nie sposób już chyba na nie odpowiedzieć. Dlatego reżyser trzyma się faktów i nakreśla przy tym naprawdę ciekawy obraz społeczeństwa II Rzeczpospolitej. Jest w tym oczywiście trochę nostalgii, widzimy w końcu świat, którzy przestał istnieć, ale też całkiem sporo krytyki. Łatwość wydawania sądów, traktowanie cudzego nieszczęścia jak taniej rozrywki...  To się akurat nie zmieniło. 

Lament



To już bardziej thriller niż kryminał i to z udziałem sił nadprzyrodzonych. Choć, jak to często bywa w przypadku koreańskiego kina, trudno jednoznacznie zdefiniować gatunek. Tamtejsi twórcy nic sobie nie robią ze sztywnych podziałów, których uparcie trzymają się europejscy i amerykańscy reżyserzy. Może to i lepiej. Życie w końcu też rzadko bywa tylko komedią albo tylko dramatem, z reguły jest w nim po trosze wszystkiego. Rzecz dzieje się w malowniczo położonym sennym miasteczku. Posterunkowy Jong-goo (w tej roli Do-Won Kwak) zostaje wezwany na miejsce brutalnego morderstwa. Żaden z niego detektyw, a takie sprawy wcześniej się tu nie zdarzały. Tymczasem tajemniczych wydarzeń jest coraz więcej, a mieszkańcy jeden po drugim zapadają na dziwną chorobę. Jong-goo początkowo szuka racjonalnego wyjaśnienia sprawy, ale kiedy niebezpieczeństwo zaczyna grozić również jego rodzinie, jest gotów nawet zatrudnić szamana. Zaczynają się poszukiwania winnego. Czy za tajemniczymi wypadkami stoi mieszkający w górach Japończyk (kto ogląda koreańskie kino, ten wie, że Japończycy odpowiadają za wszelkie zło)? Czy rzeczywiście na miasteczko uwzięły się jakieś ciemne siły, czy to tylko ludzka wyobraźnia? Lament to nie klasyczny horror, który straszy wyskakującymi z ciemności zakrwawionymi postaciami. Napięcie budowane jest stopniowo za pomocą ujęć kamery i muzyki, dzięki którym zaczynamy odnosić wrażenie, że w okolicznych lasach coś musi się czaić. Reżyser Lamentu Hong-jin Na niewątpliwie jest mistrzem stwarzania niepokojącego klimatu. 

Stare grzechy mają długie cienie



Recenzenci uparcie porównywali ten hiszpański film do serialu Detektyw prawdopodobnie dlatego, że w obu jest dość duszno, gorąco, małomiasteczkowo i giną młode dziewczyny. Różnica jest taka, że w Stare grzechy mają długie cienie nie mamy jedynie do czynienia z dwójką detektywów z przeszłością, lecz także z całym krajem po przejściach. Jesteśmy w Hiszpanii w roku 1980, czyli zaraz po upadku reżimu generała Franco i w trakcie procesu demokratyzacji. Jednak nawet jeśli stary system powoli opuszcza budynki państwowe, ciągle jeszcze głęboko siedzi w głowach. Gdzieś w położonym wśród mokradeł małym miasteczku na południu kraju giną bez śladu dwie dziewczyny. I pewnie nikt by się nie przejął, gdyby ich wujek nie był wojskowym. Z Madrytu przyjeżdżają dwaj detektywi Pedro (w tej roli rzeczywiście nieco podobny do Matthew McConaugheya Raul Arevalo) i Juan (Javier Gutierrez). Jeszcze kilka lat temu zapewne byliby po przeciwnych stronach barykady, teraz muszą współpracować. Nie jest to opowieść o przyjaźni i partnerstwie, ciężko mówić nawet o zaufaniu, dlatego każdy z policjantów rozwiązuje sprawę nieco po swojemu. Szybko okazuje się, że zaginionych jest więcej, a Pedro i Juan ścigają seryjnego mordercę. Nie ma tu jednak miejsca na nagłe przebłyski geniuszu czy magicznie pojawiające się wskazówki. Praca bohaterów wydaje się wręcz żmudna w tym gorącym i wilgotnym klimacie. Detektywi dochodzą do prawdy małymi krokami, prośbą, groźbą, a czasem nawet przemocą. Reżyserowi udało się świetnie oddać duszny klimat miasteczka bez perspektyw, którego mieszkańcy najchętniej by z niego uciekli. A beznadzieja dnia codziennego została świetnie skontrastowana z pięknem przyrody, na uwagę zasługują zwłaszcza zdjęcia z lotu ptaka. 

Wizyta inspektora






















Film telewizyjny BBC na podstawie sztuki J. B. Priestleya. Akcja osadzona jest w fikcyjnym miasteczku Brumley na północy Anglii w 1912 roku. Uroczystą kolację w domu lokalnego przedsiębiorcy pana Birlinga, wydaną z okazji zaręczyn jego córki, przerywa niespodziewana wizyta inspektora policji, który przedstawia się jako Goole. Mężczyzna pyta o okoliczności śmierci niejakiej Evy Smith. Tym razem nikt tu jednak nikogo nie zamordował, przynajmniej nie osobiście. Kobieta popełniła samobójstwo. W toku rozmowy okazuje się, że każdy z Birlingów przyczynił się do nieszczęścia Evy. Wizyta inspektora to moralitet w najczystszej postaci. Inspektor Goole (świetnie zagrany przez Davida Thewlisa) uświadamia każdemu z bohaterów jego grzechy i daje szanse na poprawę, z której jednak żaden z nich, czy to ze strachu, czy z zepsucia, nie chce skorzystać. Dużo tu zbiegów okoliczności i niedopowiedzeń, a wiele pytań pozostaje otwartych. Czy rzeczywiście cały czas chodziło o tę samą kobietę? Kim był inspektor Goole? Duchem? Wyrzutem sumienia? A może samym Bogiem? 

czwartek, 22 grudnia 2016

Antyporadnik prezentowy dla wielbiciela Afryki

Chciałabym Was dziś zaprosić do obejrzenia mojego małego antyporadnika prezentowego, czyli przewodnika po najgorszych książkach o Afryce Wschodniej, który opublikowałam na moim drugim blogu Suahili online. Być może kiedyś uda mi się go rozszerzyć o najgorsze książki o Afryce w ogóle. Recenzje godnych polecenia książek znajdziecie natomiast na tym blogu w zakładce Afryka

czwartek, 24 listopada 2016

Ptak na uwięzi

Czasem kupuję książki, kierując się tylko opisem na okładce. Już nie raz się zawiodłam. I nie mówię tylko o sytuacjach, w których zachwalana książka okazał się marna. Czasem po prostu opis ma się nijak do tego, co znajdujemy w środku. Coś takiego przydarzyło mi się właśnie z powieścią południowokoreańskiej pisarki Oh Jeonghui Ptak, którą kupiłam na którychś targach książki. Na okładce możemy przeczytać:
"Ptak" Oh Jeonghui to książka niezwykła, przejmująca i poruszająca, która pokazuje obraz dynamicznie rozwijającej się Korei Południowej widziany oczami wrażliwego dziecka pozbawionego normalnego dzieciństwa, bezpieczeństwa i wsparcia. (...) Przesiąknięta smutkiem i wyobcowaniem dziecięca wizja świata jest jednocześnie bardzo trafną obserwacją społeczeństwa koreańskiego lat 90. dwudziestego wieku. 
Spodziewałam się więc co najmniej powieści społecznej, dlatego byłam zawiedziona, że w książce tak niewiele jest samej Korei. No chyba że za obraz kraju uznamy to, że bohaterowie gotują ryż zamiast ziemniaków. Po pierwszym rozczarowaniu doceniłam jednak powieść Oh Jeonghui, to kawałek dobrej prozy. 

Naprawdę trudno jest napisać dobrą książkę, której narratorem byłoby dziecko. Pisarze dość łatwo popełniają błąd przypisywania mu zbyt dużej wiedzy, tłumią jego emocje, narzucają zbytnią bezstronność. Efekt przypomina w końcu bardziej wszystkowiedzącego narratora rodem z XIX-wiecznych powieści niż dziecko z krwi i kości. Dzieci nie są przecież idealne, dopiero uczą się świata i nie zawsze są w stanie rozróżnić prawdę od kłamstwa. Często ponoszą je emocje, zawodzi pamięć, potrafią nawet być okrutne. I co chyba najważniejsze, zwykle nie zdają sobie sprawy, że z ich światem jest (przynajmniej z perspektywy społeczeństwa) coś nie tak, po prostu przyjmują zastaną rzeczywistość bez zbędnych pytań. Bohaterka i narratorka Ptaka rzeczywiście taka jest. Czasem w jej pamięci zamazują się twarze, nie potrafi jeszcze ocenić, czy coś jest faktem, czy tylko przesądem, dlatego wszystkie docierające do niej bodźce na równi ją kształtują. W tej narracji rzeczywiste wydarzenia mieszają się z wyobrażeniami, tworząc naprawdę bogaty świat wewnętrzny dziecka (bo na pewno nie Korei Południowej). 

U-mi i jej brat U-il nie mają matki, a ich ojciec jeździ po całym kraju w poszukiwaniu pracy. Dzieci wychowują się kątem u krewnych. Pewnego dnia ojciec postanawia jednak zabrać do wynajętego mieszkania U-mi i U-ila, gdyż udało mu się znaleźć nową żonę. I ta kobieta szybko jednak odchodzi, a obraz jej twarzy powoli rozmazuje się w pamięci dzieci. Można powiedzieć, że U-mi i U-ila wychowują przypadkowo spotkani dorośli, gospodyni i inni mieszkańcy budynku, a dzieci ze strzępków uzyskanych od nich informacji budują sobie własny świat. Jak nietrudno się domyślić, ten świat niczym nie przypomina ciepłej i bezpiecznej rodziny. U-mi próbuje wychowywać brata i naśladuje przy tym dorosłych. Nie potrafi okazać chłopcu czułości, żeby pokazać, że jej zależy, obrzuca go więc epitetami. Od kogo miałaby nauczyć się cipełych słów? Od opiekunki socjalnej, która odwiedza ją w szkole raz na dwa tygodnie? 

Można oczywiście mówić, ze los tych dzieci nie jest typowy. Że to wręcz jakaś patologia. Jednak powieść Oh Jeonghui uświadomiła mi jedną bardzo ważą rzecz, a mianowicie jak istotne jest to, co pokazujemy i mówimy dzieciom. One nie mają innego świata i innego punktu odniesienia. Przyjmą za normalne wszystko to, co robimy my dorośli. Z równą łatwością nauczą się czułości jak nienawiści. Wezmą ten świat takim, jakim my go zostawimy. Tak chyba wygląda dziedziczenie biedy i wykluczenia. My nie uczymy się świata, my go nabywamy. Tak jak w językoznawstwie mówi się o nabywaniu języka rodziców z całym bagażem jego błędów, wypaczeń i udziwnień. Bardzo jestem ciekawa, jakimi dorosłymi będą U-mi i U-il, Mam nadzieję, że Oh Jeonghui napisze kiedyś kontynuację. 

źródło: ecsmedia.pl

PS Lojalnie uprzedzam, że w książce jest scena gotowania zupy z psa. Chociaż dla mnie nie ma żadnej różnicy między zabiciem psa i zabiciem świni (oba są w końcu myślącymi i czującymi stworzeniami), przyjmuję do wiadomości, że dla niektórych to problem. 

środa, 23 listopada 2016

Festiwal Filmowy Pięć Smaków 2016

Atak serca


źródło: www.imdb.com

Zaskakująco dobry film nagradzanego już na Festiwalu Pięć Smaków tajskiego reżysera, którego nazwiska nie jestem w stanie wymówić (Nawapol Thamrongrattanarit), a także ukłon w stronę freelancerów i ich ciężkiej doli. Yoon jest grafikiem komputerowym, który szczerze kocha swoją pracę. A do tego ma w sobie ten rodzaj dążenia do doskonałości, który każe mu wywiązać się z nawet najbardziej absurdalnych terminów. Świetny przepis na śmierć z przepracowania. Organizm Yoona nie chce się jednak tak łatwo poddawać i zaczyna wysyłać mu sygnały. Pierwszym jest swędząca wysypka, która pokrywa coraz to nowsze partie ciała. Yoon będzie musiał w końcu pójść do lekarza. 

Nasz bohater to prawdziwy tytan pracy. Potrafi nie spać przez kilka dni i żywić się tylko w sklepie całodobowym. Problem jednak w tym, że Yoon pracuje już zdecydowanie za długo. Zdążył zapomnieć, co w zasadzie innego mógłby w życiu robić. Dlatego zastosowanie się do zaleceń młodej pani dermatolog będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Jego usilne starania, żeby odpocząć, przypominają trochę nasz polski Dzień świra. W tej opowieści jest jednak coś więcej, ponieważ pomiędzy Yoonem a lekarką zaczyna się rozwijać nić porozumienia. 

Niewątpliwie najmocniejszym punktem filmu są konstrukcje psychiczne bohaterów. Wyraziste, oryginalne i autentyczne. To właśnie kiedy patrzymy na takie osoby, uzmysławiamy sobie, że ludzi czasem lubi się bardziej za ich wady, niż za zalety. Oczywiście na nic nam interesujące postacie bez dobrej obsady, na szczęście Sunny Suwanmethanon i młodziutka Davika Hoorne świetnie sobie poradzili. Ich naturalne kreacje i trafiający w sedno życia freelancera (i życia uczuciowego w sumie też) humor złożyły się na naprawdę udany seans. 


Miłość za sto jenów


źródło: cdn.fantasiafestival.com

Chyba tylko Japończycy potrafią zrobić tak pozytywny film o bandzie dziwaków, którym cały czas przydarzają się złe rzeczy. Główną bohaterką jest trzydziestodwuletnia Ichiko, która nigdy nie pracowała i ciągle mieszka z rodzicami. Nie chce jej się nawet pomagać mamie i siostrze w budce z bento. Ichiko jest zaniedbana, a życie po prostu jej nie interesuje, momentami bierność bohaterki wydaje się wręcz komiczna. Jednak pewnego dnia, po kolejnej awanturze, Ichiko nieoczekiwanie decyduje się na wyprowadzkę. A co za tym idzie, będzie musiała znaleźć pracę. Najbliższa wolna posada trafia się w sklepie Wszystko za 100 jenów. Myli się jednak ten, kto sądzi, że taka zmiana będzie w stanie poruszyć bohaterkę. W pracy Ichiko też wydaje się obecna bardziej ciałem niż duchem, nie są jej w stanie poruszyć nawet osobiste nieszczęścia. 

Wszystko zmienia się, kiedy Ichiko poznaje pewnego boksera. Ale to nie z powodu miłości, która szybko okazuje się klapą. Kiedy jednak bohaterka ogląda walkę bokserską, na jej twarzy po raz pierwszy pojawiają się jakieś emocje. Do tego momentu nieco irytowała mnie gra odtwórczyni głównej roli. Do tej pory Sakura Ando jako Ichiko praktycznie nie używała mięśni twarzy! Zresztą trudno by było to zauważyć, bohaterka w końcu nieustannie chowała twarz za włosami. Dopiero w połowie filmu odkryłam, że w tym szaleństwie jest metoda. Mimika powraca u Ichiko razem z chęcią stawienia czoła życiu. Dziewczyna zaczyna... trenować boks. Dalej nie będzie jednak melodramatycznie jak w filmie Za wszelką cenę. Reżyser Masaharu Take zdecydował się na znacznie więcej czarnego humoru, co nie czyni jednak emocji bohaterów mniej realistycznymi. 

Miłości za sto jenów trzeba dać trochę czasu, żeby opowieść się rozkręciła, ale za to druga część filmu niewątpliwie rekompensuje nieśpieszne tempo pierwszej. 

Ostatni pociąg

źródło: imdb.com

Na filmweb.pl film figuruje jako Zombie express, tytuł ten jest jednak tak głupi, że nie mam serca go użyć. Dałabym mu też pewnie wyższe noty, gdyby dystrybutorzy zdecydowali się zaklasyfikować go jako komedię. Ale dramat? Naprawdę? Niektórym udało się jednak doszukać tu czegoś głębszego, na stronie festiwalu czytamy na przykład:
Film konsekwentnie wypełnia założenia gatunku, które George Romero określił już w 1968 roku w "Nocy żywych trupów". Nie brakuje tu więc mocnego komentarza społecznego i krytyki nierówności klasowych, którą można odnieść zarówno do katastrofy promu Sewol z 2014 roku jak i do kryzysu imigracyjnego na świecie.
No cóż, chyba w snach. Mamy tu do czynienia z filmem całkowicie rozrywkowym, który zresztą z tego powodu podbił box office w wielu azjatyckich krajach. I rzeczywiście ciężko się na nim nudzić. Ostatni pociąg to niezła propozycja na wieczornym seans po ciężkim dniu i to koniecznie z piwem w ręku. 

Głównym bohaterem jest Seok Woo (w tej roli Gong Yoo), pracoholik, egoista i manager w dużej korporacji, który jedzie ze swoją córeczką do mieszkającej w Pusanie byłej żony. Pech chce, że w chwili odjazdu do pociągu wbiega kobieta ugryziona przez zombie. Reszty można już się chyba domyślić. Twórcy dodali tu kilka scen melodramatycznych retrospekcji w stylu znanym na pewno fanom koreańskich dram, które jednak u bohaterów ściganych przez tabuny zombie wypadają raczej komicznie. Plusem są niewątpliwie sami bohaterowie, którzy chociaż mają jakieś charaktery i nawet można im kibicować. To się w końcu w filmach o zombie nie zdarza zbyt często. 

poniedziałek, 14 listopada 2016

Popularny vs. powszechny, czyli dlaczego nowotwór nie może być popularny

Dość często ostatnio widuję różne artykuły o popularnych chorobach cywilizacyjnych XXI wieku. Najpierw mnie to zaskakiwało, potem zaczęło bawić. Dlaczego? Zajrzyjmy do słownika. 
popularny
1. «powszechnie znany, ceniony i używany»
2. «mający na celu głównie dostarczanie rozrywki i przyjemności»
3. «przedstawiony w sposób zrozumiały dla wszystkich»
W pierwszym i najczęstszym znaczeniu popularny jest zatem określeniem pozytywnym, synonimem uznawanego. W drugim już trochę mniej, ale jednak ciągle dość przyjemnie się kojarzy. Dlatego nowotwory nie mogą być popularne, nikt ich nie ceni i nikomu nie dostarczają rozrywki. Odpada nawet ostatnie znaczenie tego słowa, przyczyny ich powstawania są zwykle złożone i laik ich nie rozumie. Nowotwory i inne choroby cywilizacyjne mogą być co najwyżej powszechne.  
powszechny
1. «dotyczący wszystkich rzeczy, osób, spraw itp.»
2. «częsty, ogólnie znany i stosowany»
Mylenie znaczeń słów zdarza się dość często, kilka takich najpowszechniejszych przypadków jest w stanie przytoczyć przeciętny użytkownik języka, nawet jeśli nie zna terminu błąd semantyczny (bo w szkole uczono w zasadzie tylko o ortograficznych). Niby wiemy więc, że bynajmniej to nie to samo co przynajmniej, a efektowny znaczy coś innego niż efektywny. Niektórzy nawet wiedzą, że reprezentacyjny to jednak nie to samo co reprezentatywny. Ale już na przykład o sklepie z dziecinnymi ubraniami słyszałam w życiu wielokrotnie. I byłoby to nawet możliwe, ale oznaczałoby, że mówiący nie wyraża się zbyt pochlebnie o asortymencie. Jeśli coś lub ktoś jest dziecinny, to znaczy, że zachowuje się jak dziecko, naiwnie i niepoważnie. Produkty przeznaczone dla dziecka są po prostu dziecięce. 

Jeszcze zabawniej robi się, kiedy w grę rzeczywiście zaczyna wchodzić ortografia. W pewnej książce przeczytałam niedawno, że bohaterowi mleko się zważyło. I nie była to bynajmniej opowieść fantasy, wtedy można by jeszcze sobie wyobrazić, że owo mleko samo wyszło z lodówki i usiadło na wadze, żeby się zważyć. W dzisiejszych czasach w końcu nawet mleko może liczyć kalorie. W prawdziwym świecie mleko jednak zwykle co najwyżej się warzy, czyli psuje. 


Źródła:
1. sjp.pl

poniedziałek, 31 października 2016

Stare spodnie a sens życia


Mam ściśle określone gusta teatralne. Lubię skromne przedstawiania z udziałem niewielu, ale za to dobrych aktorów. Nie dla mnie rewie, wystarczy ciekawa historia. Nie miałam więc wątpliwości, że monodram W progu, czyli historia zaniechanych spodni w wykonaniu Mariana Opani ma szansę mi się spodobać i poszłam do Teatru Ateneum z nadzieją na dobrą sztukę. Sam dramat Glena Bergera był już z dużym sukcesem wystawiany na wielu scenach, a do tego za reżyserię wziął się Bartek Konopka. Tak, ten od Królika po berlińsku. Dostałam znacznie więcej, niż się spodziewałam. 

Bohaterem W progu jest pewien holenderski bibliotekarz, którego życie było do tej pory dość spokojnie. Nie miał żony, nie miał dzieci, nie miał przyjaciół, nie miał też żadnych zainteresowań. Życie toczyło się według ustalonego rytmu, a nasz bibliotekarz czuł się w tej skorupie całkiem bezpiecznie. Ten świat nie zakładał jednak istnienia zdarzeń tajemniczych czy wręcz nadprzyrodzonych. Ale jak wyjaśnić to, że ktoś zwraca książkę po stu trzynastu latach? Bohater rusza w poszukiwaniu dowcipnisia, a przy okazji odnajduje samego siebie.

Obiecanego wątku kryminalnego dostajemy tu tak naprawdę niewiele. Choć mamy pewne poszlaki, ów zwrócony z takim opóźnieniem przewodnik turystyczny Baedekera, siedemdziesięciotrzyletni kwit z londyńskiej pralni, adres skrytki pocztowej w Chinach i trochę zapisków ludzi, którzy w rożnych momentach w historii spotkali tajemniczego jegomościa w żółtej czapce. Wszystkie te przedmioty razem wzięte sprawiły jednak mały cud, zainteresowały naszego bibliotekarza i tym samym wybiły go z odrętwienia, w którym tkwił od lat. To przemiana wewnętrzna bohatera jest treścią tej sztuki, co świetnie zresztą oddał Marian Opania. Poszukiwania zmuszają bibliotekarza do robienia rzeczy, o których nawet do tej pory nie myślał. Ku swojemu własnemu zdziwieniu bohater zaczyna podróżować, idzie nawet na przedstawienie i na potańcówkę. A co jeszcze bardziej zaskakujące, wszystko to coraz bardziej mu się podoba. Zaczyna też stawiać sobie pytania, które nie zaprzątały jego głowy, gdy stemplował biblioteczne karty. Czy jeśli istnieje ten tajemniczy jegomość, który od tylu lat przemierza ziemię, to czy może też istnieć Bóg? A jeśli my sami istniejemy tak krótko, jak zaznaczyć swoją obecność na tym świecie?

Chęć pozostawienia po sobie jakiegoś śladu to jedno z najdawniejszych pragnień człowieka. Niby wiemy, że na karty historii trafiają tylko nieliczni, ale żeby tak zostało cokolwiek. Jakieś małe wspomnienie, dowód tego, że ktoś tę naszą egzystencję zauważył. Znalezienie na to sposobu, choćby absurdalnego, staje się dla naszego bibliotekarza drogą do wyzwolenia. Dopiero teraz dostrzega, że żył, tak naprawdę nie żyjąc. I że stracił jedyną w życiu szansę na szczęście. Nasz bibliotekarz jest buntownikiem, czy może nieszkodliwym wariatem? Na to pytanie każdy widz będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. W progu... udowadnia bowiem, że to nie sama odpowiedź jest najważniejsza, a poszukiwanie.

źródło: www.kulturalna.warszawa.pl

niedziela, 16 października 2016

Trochę inne spojrzenie na rutynę


Większość ludzi chciałaby zapewne postrzegać swoje działania jako świadome i zaplanowane. Jesteśmy w końcu istotami rozumnymi. Wielu doda też może, że nie znosi rutyny i z radością wita wszelkie nowe wyzwania. Ale jak to zwykle bywa z obrazem nas samych, nieco mija się on z rzeczywistością. Przynajmniej tą naukową. Nasze mózgi kochają rutynę, wręcz jej potrzebują, aby przetrwać. Nie byłyby w stanie przetwarzać wciąż na nowo tych wszystkich docierających do nich informacji. Dlatego tworzą schematy. Zapisują pewne reakcje na dane bodźce, które stają się nawykami. Brzmi nudno? Ale czy naprawdę chcielibyście codziennie zastanawiać się, jak myć zęby, albo co po kolei zrobić od momentu, w którym zadzwonił budzik, aż do chwili wyjścia do pracy? Niektóre czynności są tak rutynowe, że nawet nie pamiętamy, kiedy je wykonaliśmy. Problem pojawia się wtedy, kiedy mózg poza tymi dobrymi nawykami, zapamiętuje te złe. A nawyku raz wyuczonego bardzo trudno się pozbyć. O tym dlaczego tak się dzieje, pisze Charles Duhigg w książce Siła nawyku.

Autor podzielił swoją pracę na trzy części tematyczne. Pierwsza dotyczy nawyków jednostek, druga - nawyków rządzących korporacjami, a trzecia - całych społeczeństw. Z punktu widzenia czytelnika-laika najciekawsze wydaje się to, co możemy przeczytać już na samym początku. A mianowicie, że to wcale nie my, a przynajmniej nie świadoma część naszych mózgów, decyduje o nawykach. Te zapisują się w bardziej prymitywnej jego części, która współdzielimy z większością ssaków. Są więc w połowie drogi pomiędzy naszymi świadomymi decyzjami a funkcjami podstawowymi (jak trawienie i oddychanie). Duhigg nie wykłada jednak teorii budowy mózgu. Wręcz przeciwnie, jego opowieść to raczej zbiór anegdot. przez które książkę czyta się bardziej jak powieść, niż pozycję naukową. Jedną z nich jest historia mężczyzny, dzięki któremu naukowcom udało się odkryć mechanizmy rządzące ludzkimi nawykami. Nieżyjący już dziś Eugene Pauly przeszedł zapalenie mózgu, które pozbawiło go zdolności zapamiętywania. Wydawałoby się, że taki człowiek nie może funkcjonować w świecie. Przystosował się jednak całkiem nieźle. Co prawda mógł oglądać w nieskończoność ten sam program w telewizji, bo  i tak nigdy go nie pamiętał, ale był w stanie wykonywać codzienne czynności jak mycie zębów, sznurowanie butów czy robinie jajecznicy. Po prostu te informacje przechowywała inna część mózgu, do której ludzka świadomość zwykle nie ma dostępu. Nie jest to dobra wiadomość dla osób, które wyrobiły sobie złe nawyki jak podjadanie w nocy czy brak aktywności fizycznej. O tym, jak trudno jest zmienić nawyki, przekonał się każdy, kto w ogóle próbował. Do wyuczonych zachowań pcha nas jakaś niewidzialna ręka. Wszyscy znamy też pewnie chociaż jedną osobę, która w tej walce poległa. Powiedzmy kogoś, komu groził zawał serca, jeśli nie zmieni swoich nawyków żywieniowych. Wydawałoby się, że w obliczu takiego zagrożenia, upodobania żywieniowe chorego powinny zejść na dalszy plan. Tymczasem często wprowadzenie nawet małej modyfikacji okazuje się niemożliwe. Czy jesteśmy zatem bezradni wobec tej prymitywnej części naszego mózgu? Zdaniem naukowców - nie. Najtrudniejsze są tylko pierwsze dni i tygodnie, potem mózg zaczyna tworzyć nowe połączenia nerwowe i wymagać  na nas przestrzeganie nowych nawyków. Trzeba  tylko zacisnąć zęby i jakoś przetrwać okres przejściowy. 

Wydaje się, że niektórzy od początku mieli łatwiej. Nie dosyć, że już w dzieciństwie zdrowo się odżywiali  i uprawiali sport, to jeszcze dobrze się uczyli, nie marnowali czasu przed telewizorem i znajdowali czas na zajęcia pozalekcyjne. W dorosłym życiu poszło już z górki. Ta przewaga nie wynika jednak, jak przekonuje autor, z wrodzonych predyspozycji, a z przyzwyczajenia. Sumienność jest bowiem nawykiem i można się jej nauczyć. Spora część rozdziału o nawykach w organizacjach jest poświęcona właśnie uczeniu takich zachowań z punktu widzenia menadżera. Bo kultura korporacyjna znów nie jest niczym innym jak zbiorem nawyków, które mogą być skuteczne i wydajne albo toksyczne i szkodliwe. Dla mnie bardziej interesujące były jednak informacje o tym, jak same korporacje wykorzystują wiedzę o zwyczajach konsumentów. Wreszcie ktoś wyjaśnił mi, dlaczego warzywa i owoce w marketach leżą zwykle w pobliżu wejścia, choć umieszczanie takich produktów na dnie koszyka nie jest zbyt praktyczne. Po prostu konsument, który włożył już do koszyka coś zdrowego jest bardziej skłonny nagrodzić się za ten wysiłek chipsami lub batonikiem, a market robi, co może, żeby ułatwić mu zejście na złą drogę. To jednak nie wszystko, żyjemy w końcu w czasach spersonalizowanego marketingu, a do tego potrzeba dziesiątek informacji. Uświadomienie sobie, jak szczegółowe są te dane, jeży włos na głowie i wywołuje - przynajmniej u mnie - chęć przerzucenia się na zakupy wyłącznie z użyciem gotówki i to najdalej w warzywniaku. 

Ostatnia część książki jest po dwóch pierwszych nieco rozczarowująca, a sprowadzanie rewolucji społecznych do zmian nawyków wydaje się naciągane. Można to jednak potraktować jako nową, aczkolwiek tylko jedną z istniejących perspektyw. Trzeba też pamiętać, że Siła nawyku to książka napisana w typowo amerykańskim stylu, czyli bardziej popularnym, niż naukowym. Jeśli ktoś chciałby zgłębić temat z punktu widzenia medycyny lub psychologii, pewnie poczułby niedosyt, ale jako lektura na leniwe jesienne popołudnie ta książka sprawdzi się świetnie.

źródło: ksiegarnia.pwn.pl

poniedziałek, 26 września 2016

30 filmów XXI wieku


Jakiś czas temu kanał BBC Culture poprosił 177 krytyków filmowych o stworzenie listy najlepszych filmów XXI wieku. Tych już istniejących oczywiście. I choć odpowiedź na tak postawione pytanie jest jedynie odrobinę bardziej obiektywna niż wskazanie najlepszej zupy (tu przynajmniej wiemy, że nikt nie wskaże Kac Wawy, chociaż...), ranking wywołał burzę w blogosferze. Bo oczywiście nikt się nie zgadza i wszyscy tworzą własne listy. A jak wszyscy, to ja chyba też mogę. Ale nie będzie to ranking najlepszych filmów, a po prostu chronologiczna lista tych, które kiedyś zrobiły na mnie największe wrażenie. 

A z zup to najsmaczniejsza jest soczewicowa.

1. Requiem dla snu (2000)
reż. Darren Aronofsky
Pierwszy film, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Dziś pewnie by mi się tak nie spodobał, ale wspomnienie pozostało.

2. Malena (2000)
reż. Giuseppe Tornatore
Kolejny film, który z perspektywy czasu nie robi już takiego wrażenia, ale Monikę Bellucci lubię dalej.

3. Cześć, Tereska (2001)
reż. Robert Gliński
Swego czasu było o tym filmie głośno. I słusznie, pamiętam go jako powiew świeżości i autentyczności.

4. Spirited Away: W krainie Bogów (2001)
reż. Hayao Miyazaki
Początek wieloletniego związku z twórczością Miyazakiego.

5. 8 mila (2002)
reż.Curtis Hanson
W tamtym czasie uwielbiałam Eminema, mogłam słychać soundtracku z 8 mili  w nieskończoność. Sam film  nie jest dobry, ale gimnazjum to w końcu stan umysłu.

6. Lilja 4-ever (2002)
reż. Lukas Moodysson
Na tyle poruszający, że po latach pamiętam dokładnie całą historię. Chociaż wtedy byłam przekonana, że akcja toczy się w Rosji. Ale jak już mówiłam, gimnazjum to stan umysłu.

7. Dzień świra (2002)
reż. Marek Koterski
Doceniłam go dopiero po latach.

8. 21 gramów (2003)
reż. Alejandro Gonzalez Inarritu
Lubię tego reżysera, a to zdecydowanie jego najlepszy film.

9. Hotel Ruanda (2004)
reż. Terry George
Po prostu lubię tę historię. To pokrzepiające, że nawet w morzu zła znajdzie się odrobina dobra.

10. Ruchomy zamek Hauru (2004)
reż. Haya Miyazaki
A to z kolei mój ulubiony film Miyazakiego.

11. Jestem (2005)
reż. Dorota Kędzierzawska
Skromny polski film o bezdomnym chłopcu. Trudno o nim zapomnieć.

12. Labirynt Fauna (2006)
reż. Guillermo del Toro
Taka Alicja w Krainie Czarów, tylko lepsza.

13. Cesarzowa (2006)
reż. Yimou Zhang
Lubię przede wszystkim za stronę wizualną.

14. Plac Zbawiciela (2006)
reż. Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze
Opowieść o tym, dlaczego należy mądrze wybrać sobie męża.

15. Krwawy diament (2006)
reż. Edward Zwick
Film akcji z Leonardem DiCaprio, a przy okazji można się z niego dowiedzieć czegoś o świecie.

16. Źródło (2006)
reż. Darren Aronofsky
Przez kilka lat oficjalnie mój ulubiony film.

17. Zodiak (2007)
reż. David Fincher
Jeden z najlepszych filmów o seryjnych mordercach. I przy okazji całkiem niezły film o dziennikarzach.

18. Sword of the Stranger (2007)
reż. Masahiro Ando
Bo lubię animację i samurajów. A jak kiedyś będę miała psa, dam mu na imię Tobimaru.

19. 5 centymetrów na sekundę (2007)
reż. Makoto Shinkai
Naprawdę nie mogłam uwierzyć, że animacja może być aż tak piękna.

20. Biała wstążka (2009)
reż. Michael Haneke
Po prostu dobry i ważny.

21. Dom zły (2009) 
reż. Wojciech Smarzowski
Od tamtej pory lubię wszystkie filmy Smarzowskiego. Jestem taka mainstreamowa.

22. Drive (2011)
reż. Nicolas Winding Refn
Jestem psychofanem, zwłaszcza ścieżki dźwiękowej. Goslinga w tym filmie trochę też.

23. Róża (2011)
reż. Wojciech Smarzowski
Znowu Smarzowski, po prostu.

24. Rozstanie (2011)
reż. Asghar Farhadi
Tylko gadają, a takie fajne.

25. Wielkie piękno (2013)
reż. Paolo Sorrentino
Moim zdaniem jeden z lepszych filmów, jakie w ogóle nakręcono.

26. Kotonoha no Niwa (2013)
reż. Makoto Shinkai
Prawdopodobnie najlepsza animacja, jaką kiedykolwiek narysowano. I do tego ta urzekająca prostotą historia.

27. Zaginiona dziewczyna (2014)
reż. David Fincher
Sama byłam zaskoczona, że aż tak mi się spodobał.

28. Timbuktu (2014)
reż. Abderrahmane Sissako
Wciągający, niesztampowy, a do tego z Afryki.

29. Cowspiracy (2014)
reż. Kip Andersen, Keegan Kuhn
Najciekawszy film dokumentalny, jaki do tej pory widziałam.

30. Demon (2015)
reż. Marcin Wrona
Mieszanina tematów i gatunków. Świeży i niejednoznaczny.


źródło: www.clipartkid.com

piątek, 3 czerwca 2016

W nieistniejącym kraju


Dryland przeleżał ma mojej półce sporo czasu i trochę żałuję, ze aż tyle kazałam tej książce czekać. Pewnie po trosze przez jej temat, co prawda Somalia pojawia się w mediach coraz rzadziej, najwyraźniej znudziła się już opinii publicznej, swego czasu mówiono jednak o niej sporo. Naiwnie myślałam więc, że trochę już o tym kraju wiem. Jak się okazuje, nie widziałam prawie nic. Czytałam też już jedną książkę Konrada Piskały, która co prawda była całkiem przyzwoita, ale nie wywołała efektu "muszę przeczytać wszystkie jego książki". Podśmiewałam się wtedy nawet z kilku niezbyt udanych górnolotnych porównań autora. Dryland jest jednak znacznie lepszy niż Sudan. Czas bezdechu. Konrad Piskała wyraźnie rozwinął reporterski warsztat, ale i trochę tym razem oszukał. Ta książka nie mogłaby powstać gdyby nie Abdulkadir Gebeire Farah*, informator i przyjaciel autora. 

Historia życia Abdulkadira to materiał na film. Tutaj wystarczyła na jakąś jedną trzecią objętości książki. Osierocony przez ojca chłopiec, który z głodu sam zgłasza się do sierocińca. Ma jednak wielkie plany, kiedyś chciałby zostać ministrem albo nawet prezydentem. Usłyszał gdzieś, że w Kenii można studiować. Wyrusza więc do Nairobi z grupą przyjaciół. Na piechotę, bez żadnych dokumentów. Gdy okazuje się, że w Kenii jest już mnóstwo somalijskich emigrantów, próbuje szczęścia w Sudanie. I udaje mu się. Zostaje wykładowcą uniwersyteckim i działaczem politycznym. Trafia do Jemenu, a potem do Polski. Tu ima się różnych zajęć, od handlarza na Stadionie Dziesięciolecia do kierowcy w Miejskich Zakładach Autobusowych, żeby w końcu zostać prezesem Fundacji dla Somalii i pomagać podobnym sobie. A przy tym wszystkim Abdulkadir ma jeszcze dar opowiadania, całą tę historię czyta się więc jak jakąś awanturniczą powieść. Nie o anegdotki tu jednak chodzi, ani nawet o kontakty, bez których Piskała pewnie nigdy by tej książki nie napisał. Opowieść Abdulkadira pozwala zrozumieć świat Somalijczyków, ich mentalność i zwyczaje. Bez takiego przewodnika trudno by było Europejczykowi połapać się w skomplikowanej sieci zależności klanowych i związanych z nimi tabu. Na motto książki autor wybrał somalijskie przysłowie barasho horteed ha I nicin, czyli poznaj mnie, zanim mnie odrzucisz. Dryland naprawdę pozwala poznać Somalijczyków, a nawet dostrzec pewne podobieństwa pomiędzy nimi a nami. Im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym mniej dziwiłam się, dlaczego Abdulkadir zdecydował się zostać w Polsce. 

To jednak nie tak, że Konrad Piskała po prostu wysłuchał całej historii, siedząc wygodnie w fotelu. Sam też wybrał się do Somalii, czy może raczej jej pozzostałości. Po drodze zatrzymał się na chwilę w Addis Abebie, co dla mnie jako czytelnika okazało się całkiem pouczające. Ze studiów wyniosłam dość romantyczny obraz Etiopii z kościołami wykutymi w skale, tysiącletnim cesarstwem i Arką Przymierza. Tutaj natomiast zostałam skonfrontowana z obrazem stolicy zatłoczonej przez ludzi uciekających z biednej wsi do miasta, którzy muszą spać na ulicy, bo nie stać ich na najtańszy hotel, a także z obrazem rządu, któremu wiele uchodzi na sucho, bo pozwala amerykańskim dronom startować z trenu Etiopii. Kolejnym przystankiem na trasie jest Somaliland, jak się okazuje całkiem przyjazny i demokratyczny kraj w północnej części nieistniejącej już Somalii. Niestety nieuznawany na arenie międzynarodowej. To dość optymistyczna część tej opowieści, bo choć Somaliland z oczywistych przyczyn jest dość biedny, to jednak usilnie próbuje się rozwijać. Dzięki stabilnej sytuacji reporter może zająć się co barwniejszymi aspektami życia społecznego, jak choćby popularnym w tym rejonie zwyczajem żucia czatu, przez który podobno Somalijczycy są jednym z narodów najbardziej narażonych na choroby psychiczne. Cały ten nastrój pryska jak bańka mydlana, kiedy Piskała wyrusza do Mogadiszu. Można niemal wyczuć napięcie, w jakim żyje to miasto. Zaledwie kilka kilometrów dalej znajduje się linia frontu islamistycznej organizacji terrorystycznej Asz-Szabab. Władze próbują przywrócić w Mogadiszu normalność, otwierają kina i teatry, ale nikt nie ma odwagi do nich chodzić. Szababowie zasiali w ludziach wręcz niewyobrażalny strach. Niemal każdy stracił tu kogoś w zamach samobójczym. Wyroki śmierci wydawane są nawet na osoby niemające nic wspólnego z polityką. Komu zawinił dziennikarz prowadzący poranną audycję o korkach i innych przyziemnych sprawach? Albo kobieta, która tylko statystowała w bollywoodzkich filmach? Można zginąć nawet przez słuchanie muzyki albo granie w piłkę. Asz-Szabab zakazało prawie wszystkiego. Nawet po wyparciu ich oddziałów z miasta ludzie cały czas oglądają się za siebie. Aż trudno uwierzyć, że ktoś jest jeszcze w stanie tu żyć i czasem nawet się śmiać. 

Piskała to dobry reporter, potrafi obserwować i słuchać. Nie boi się ludzi i wie, że biedny to nie to samo co głupi. Jeśli komuś wydało się dziwne, że o tym wspominam, niech szybko przywoła ostatnio napotkany w prasie bądź internecie tekst o Afryce. "Tacy biedni, a tacy uśmiechnięci". Wielu samozwańczych reporterów nawet nie wysila się na rozmowę, z góry zakłada, że ludzie z Trzeciego Świata nie mają nic do powiedzenia. Lepiej poklepać ich po głowie i opisać niemal jak zjawisko przyrody. Dlatego te teksty są takie nudne, a czasem nawet uwłaczające inteligencji. Piskała po prostu rozmawia. I dzięki temu w Dryland pojawia się tyle interesujących osób, które nie tylko świetnie orientują się w sytuacji politycznej swojego kraju, lecz także świadomie narażają życie dla jego dobra. Chyba własnie to zestawienie słabości i odwagi, strachu i nadziei czyni Dryland książką tak prawdziwą, ludzką i zapadającą w pamięć. 


*Abdulkadir Gebeire Farah zginął we wrześniu 2015 roku w wybuchu samochodu pułapki w Mogadiszu. Sondaże wskazywały, że miał spore szanse zostać prezydentem. 

źródło: www.gwfoksal.pl

poniedziałek, 16 maja 2016

O cienkiej granicy pomiędzy środkami wyrazu artystycznego a robieniem z siebie idioty albo załóż majtki aktorze


Mogłabym skwitować Księgi Jakubowe w Teatrze Powszechnym zdaniem: nie zawsze wiedziałam, o co chodzi, ale było to interesujące doświadczenie. Naraziłabym się jednak zapewne na zarzuty o niski iloraz inteligencji, więc postaram się bardziej. Trudno mi jednoznacznie ocenić sceniczną interpretację powieści Olgi Tokarczuk, która momentami wydaje się genialna, żeby już za chwilę zakrawać na przerost formy nad treścią. Ważne jest jednak, że nie pozwala się nudzić, a to dość istotne, kiedy mówimy o sztuce trwającej ponad cztery godziny. 

źródło: www.powszechny.com

Przede wszystkim mamy tu do czynienia z piekielnie interesującą kartą historii. Jej zbiorowym bohaterem jest XVIII-wieczny ruch mesjanistyczny Żydów z Podola pod wodzą Jakuba Franka, który dziś pewnie nazwalibyśmy sektą. Frank głosił wyzwolenie poprzez połączenie trzech wielkich religii i wyjście poza nie, w praktyce jednak nie różnił się zbytnio od innych samozwańczych mesjaszy. Przyznał sobie prawo do ciał i dusz swoich wyznawców, dzięki czemu mógł sypiać ze wszystkimi kobietami oraz utrzymywać się z oferowanych mu majątków. Jakub Frank miał też talent do polityki, udało mu się zdobyć poparcie polskich biskupów w sporze z talmudystami, co ostatecznie doprowadziło do prześladowań na Podolu. I to tym razem Żydów przez Żydów, choć z cichym przyzwoleniem katolików. Potrafił też zręcznie handlować wartościami, w zamian za chrzest uzyskał tytuł, ziemię i ochronę samego króla. Ostatecznie jednak Frak okazał się zbyt pewny siebie, po tym jak sam ogłosił się mesjaszem, trafił do więzienia jako heretyk. 

Pozostaje pytanie, jak tę wielowątkową opowieść przetłumaczyć na język teatru. Oczywistym jest, że konieczne będą pewne opuszczenia i uproszczenia i tak też się dzieje. Ewelina Marciniak, reżyser spektaklu, już na początku zaskakuje jednak samą formą. Początkowo postacie odgrywane są przez ludzkiej wielkości lalki. Na szczęście tylko w pierwszej odsłonie, bo na dłuższą metę ten zabieg mógłby okazać się nieco męczący. Odrzucenie lalek można też odczytywać symbolicznie  jako pozbycie się narzuconej przez religię i pozycję społeczną formy, która to możliwość zapewne przyciągała ludzi do Jakuba Franka. Iście mistyczny nastrój budują jednak scenografia i oprawa muzyczna. Z tyłu sceny zawieszono lustra, w których widownia może się przejrzeć i porównać do XVIII-wiecznego polskiego społeczeństwa i jego wad. Prawdziwą perełką jest jednak muzyka ze świetnym wokalem Barbary Derlak i choćby dla niej warto spędzić te cztery godziny w Teatrze Powszechnym. Innych aktorów dość trudno ocenić, bo pojawiają się jedynie w krótkich epizodach. Postać samego Franka niestety wypada dość blado w porównaniu choćby do charyzmy hrabiny Kossakowskiej. Po macoszemu potraktowano też księdza Chmielowskiego, tak jak i całą teologiczną warstwę tej opowieści. 

Księgi Jakubowe nie są spektaklem idealnym i momentami cierpią na nadmiar artystycznej ekspresji. Widać to choćby w dość popularnym ostatnio w stołecznych teatrach stylu gry aktorskiej, w którym ruchy nijak mają się do wypowiadanych kwestii. Objawia się to głównie tym, że aktorzy rzucają się po scenie lub na siebie nawzajem i właściwie nie wiadomo po co. Kolejnym nadmiarem w tej sztuce jest niewątpliwie nadmiar golizny (następna choroba tocząca warszawskie teatry). W niektórych scenach jest ona jak najbardziej na miejscu, jak choćby w tej rozpoczynające drugi akt. Niezwykły i zmysłowy taniec aktorów oddaje tu orgię wyznawców Jakuba Franka. Problem w tym, że aktorzy pozostają nadzy także w scenach, które w żaden sposób tej nagości nie wymagają. Niemal w każdej recenzji sztuki narzekam ostatnio na nadmiar nagich piersi, pośladków czy penisów i zaczynam się obawiać, że jeśli w następnym sezonie jakiś teatr wystawi sztukę z ubranymi aktorami, wybuchnie niezły skandal. Istotę problemu świetnie obrazuje scena chrztu z trzeciego aktu, w której aktorzy występują w strojach tak lekkich, że niemal wszystko przez nie prześwituje. Nie jestem w stanie znaleźć żadnego fabularnego czy też artystycznego uzasadnienia takiego rozwiązania. Mieszanie sacrum i profanum? Czyż nie jest nim już sam chrzest z tak niskich pobudek? Po cóż tu jeszcze te pośladki? Moja podejrzliwa natura natychmiast karze szukać dość przyziemnych przyczyn. Na przykład nadziei, że może ktoś poczuje się urażony i ogłosi sztukę kontrowersyjną. Takie ostentacyjne machanie męskim przyrodzeniem wychodzi po prostu jakoś tak głupio i niesmacznie, a przecież ta historia świetnie obroniłaby się sama. Jeśli jeszcze kiedyś miałabym się wybrać na sztukę pani Marciniak, to jednak wolałabym, żeby sprawiła swoim aktorom majtki. 

źródło: www.powszechny.com

piątek, 6 maja 2016

W obronie drobnego rolnika


Słyszeliście kiedyś o grabieży ziemi? Specjalnych strefach ekonomicznych? Prywatnych firmach wojskowych zatrudnianych przez koncerny spożywcze? Zastanawialiście się, czemu niektórzy ludzie bojkotują olej palmowy? I co u licha nieetycznego może być w zwykłym kakao? Pokazywany na tegorocznej AfryKamerze film dokumentalny Życie bez ziemi (No Land, No Food, No Life) odsłania zaledwie niewielką część tej ciemnej strony przemysłu spożywczego. 

Rolnictwo na pierwszy rzut oka wydaje się niewinne. Ludzkość od tysięcy lat żywi się plonami ziemi i to zapewne opanowanie technik uprawy roślin pozwoliło naszemu gatunkowi aż tak się rozwinąć. Druga połowa dwudziestego wieku diametralnie zmieniła jednak jego oblicze. Do głowy od razu przychodzą pestycydy i ich negatywny wpływ na ludzkie zdrowie oraz środowisko naturalne, niestety to tylko jeden z grzechów nowoczesnego rolnictwa. W szkole uczono nas, że uprzemysłowienie produkcji rolnej ma dużo zalet, może choćby pomóc poradzić sobie z problemem głodu na świcie. Gdy jednak zagłębimy temat, wychodzi na jaw, że to wszystko bujda na resorach. Dlaczego? Żeby to zrozumieć trzeba przyjrzeć się miejscom, w którym powstaje ogromna część żywności współczesnego świata, czyli okolicom równika.  

Twórcy filmu Życie bez ziemi zabierają nas kolejno do Mali, Kambodży i Ugandy, państw o niezwykle żyznych i atrakcyjnych terenach uprawnych, o dostęp do których walczą dziś globalne koncerny spożywcze. Ziemia odbierana jest lokalnym rolnikom i wykorzystywana do zasiewania monokultur na ogromnych terenach. Czasem ziemię odkupuje się za bezcen, ale częściej wykorzystuje do tego luki prawne i skorumpowanie miejscowych władz, a nieraz nawet brutalną siłę. Amy Miller, reżyser Życia bez ziemi, rozmawia z ofiarami tego procederu. Słyszymy dramatyczne relacje ludzi, którzy kiedyś byli w stanie utrzymać się z pracy własnych rąk, a teraz pozostawieni są na łaskę koncernu - jedynego pracodawcy w regionie. Ci ludzie nie stracili tylko pól uprawnych, ciężko im zaspokoić podstawowe potrzeby. Nie mają już lasu, do którego mogliby chodzić po drewno na opał, a pestycydy z pól zatruły źródła wody. Wypowiedzi pracowników koncernów spożywczych zestawione są tu z obrazem ogólnego spustoszenia. Jednogatunkowe uprawy zastępują zróżnicowany krajobraz i wyjaławiają ziemię. A co w takim razie ze zwalczaniem głodu? Niestety, większość z tych upraw nie trafi do ludzi. Jako pasze zaspokoją potrzeby przemysłu mięsnego lub zostaną wykorzystane do produkcji biopaliw. 

Film Amy Miller jest niewątpliwie bardzo sugestywny i pozbawiający złudzeń. Dodatkowym plusem jest pokazanie widzowi szerszego kontekstu i wyjaśnienie choćby związku nasilającego się zjawiska grabieży ziemi z ostatnim kryzysem na rynkach finansowych. Choć temat jest ciężki, twórcy postarali się, żeby podać go w możliwe lekkostrawnej formie i wykorzystali do tego szereg animacji i wizualizacji. Całość ogląda się więc bardziej jak film fabularny niż wykład z alterglobalizmu.

źródło: www.civictheatre.ca
PS Przy okazji polecam świetny wywiad z Marią Świetlik z Instytutu Globalnej Odpowiedzialności w miesięczniku Znak Prawo do żywności

wtorek, 19 kwietnia 2016

Może wcale nie musisz umierać na raka?


Nie jest łatwo trafić na dobrą książkę popularnonaukową, chociaż księgarniane półki się od nich uginają. Niektórzy autorzy gubią się w niezbyt istotnych czy też zrozumiałych dla laika szczegółach, inni - co chyba nawet częstsze - upraszczają temat tak, że aż książka traci wszelkie cechy naukowości. Jeszcze inne sprawiają wrażenie, jakby autor wybierał jedynie te badania, które potwierdzają jego tezę. A już temat dbania o zdrowie i odżywiania to prawdziwy Dziki Zachód. Przekopałam się przez naprawdę wiele tytułów dostępnych w mojej bibliotece, zanim trafiłam na coś wartego uwagi. 

David Servan-Schreiber pisze o raku z perspektywy lekarza, ale także pacjenta. I chociaż robi to w sposób przystępny dla osoby niezbyt zaznajomionej z medyczną terminologią, każdy rozdział jego książki opiera się na konkretnych badaniach klinicznych i statystycznych, do których odnośniki możemy znaleźć w przypisach. Autor traktuje raka jak chorobę cywilizacyjną, na którą nasze geny nie mają aż takiego wpływu, jak styl życia i dieta. Żeby jednak dojść do tych wniosków, sam musiał przejść długą drogę. Wiadomość o nowotworze spadła na niego, gdy był zaledwie trzydziestokilkuletnim lekarzem wierzącym jedynie w leczenie farmakologiczne, a pomysł leczenia dietą chętnie włożyłby między bajki. Po tym jak sam zachorował, podejście Davida Servana-Schreibera zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopi. Nie oznacza to oczywiście, że w swojej książce zaleca porzucenie chemioterapii na rzecz leczenia trawą, korą czy innym specyfikiem. Raczej stara się czytelnikowi uświadomić, jak istotne w leczeniu pacjenta z nowotworem są jego dieta oraz nastawienie psychiczne. Sam autor Antyraka z nowotworu nigdy do końca się nie wyleczył, jednak po usłyszeniu diagnozy udało mu się przeżyć jeszcze dwadzieścia lat. To całkiem imponujący wynik. 

Autor zaczyna od wyjaśnienia procesów, które sprzyjają powstawaniu zmian nowotworowych, a mianowicie zapalenia oraz angiogenezy, czyli powstawania nowych naczyń krwionośnych. Oba te procesy są naturalne, jednak ich nadmiar to pożywka dla raka, a sprzyja im przed wszystkim stres oraz zachodnia dieta bogata w cukry proste, białą mąkę, mięso oraz przetworzoną żywność. David Servan-Schreiber o epidemię raka w pierwszym świecie obwinia też zbyt duże spożycie kwasów omega-6.
Kwasy omega-3 i omega-6 nieustannie współzawodniczą w naszych organizmach o kontrolę nad ich funkcjami. Kwasy omega-6 pomagają gromadzić tłuszcz, prowadzą do utwardzania komórek, krzepnięcia krwi i rozwoju procesów zapalnych w reakcji na agresję z zewnątrz. Od początku życia człowieka stymulują powstawanie komórek tłuszczowych. Kwasy omega-3 działają zupełnie inaczej: pomagają rozwijać układ nerwowy, czynią ściany komórek elastycznymi i zapobiegają zapaleniom. 
Za tę nierównowagę odpowiedzialne są nie tylko wszechobecne tłuszcze trans, lecz także przemysłowa hodowla zwierząt, przez którą żywność odzwierzęca praktycznie nie zawiera już kwasów omega-3. Po każdym z rozdziałów znajdziemy podsumowanie w formie tabeli, w której autor zestawił produkty spożywcze sprzyjające zapaleniom i angiogenezie oraz przeciwdziałające im oraz te bogate w kwasy omega-3 (tu poleca choćby oliwę z oliwek). Autor szczegółowo opisuje też działanie na ludzki organizm produktów, których antynowotworowe właściwości zostały udowodnione. Znalazły się wśród nich m.in. zielona herbata, soja, kurkuma czy jagody. 

Jeszcze jedną istotną kwestią poruszaną w Antyraku są pestycydy i zanieczyszczenie środowiska. Servan-Schreiber przytacza paradoks niedźwiedzi polarnych, w których organizmach można znaleźć mnóstwo zanieczyszczeń, choć pozornie żyją w nieskazitelnie czystym środowisku. Są jednak na końcu łańcuch pokarmowego, dlatego wchłaniają wszelkie zanieczyszczenia skumulowane w organizmach ryb, a także mniejszych ryb, które te większe ryby wcześniej zjadły itd. "Wiemy również, że typowe warzywa zawierają jedną setną ilość zanieczyszczeń znajdujących się w mięsie..."

Wiele miejsca poświęcił też autor wpływowi stanu psychicznego na zdolności obronne organizmu. Ta część dla wielu czytelników może się okazać najciekawsza, autor bazuje tutaj bowiem nie tylko na badaniach, lecz także swoich własnych doświadczeniach w walce z chorobą. Dobre relacje z ludźmi i obecność kogoś bliskiego u boku naprawdę mają moc wydłużania życia. Tylko dlaczego lekarze nie mówią o tym swoim pacjentom, a dieta w leczeniu onkologicznym jest marginalizowana? David Servan-Schreiber dostrzega dwie przyczyny. Pierwszą jest mentalność lekarzy, którym wszystkie te niefarmakologiczne metody leczenia wydają się niepoważne. Druga to pieniądze. Zielonej herbaty nie można w końcu opatentować i sprzedawać jako leku na raka, a koncerny spożywcze mają powody i środki, żeby sponsorować badania, z których wyniknie, że nie ma dowodów na rakotwórczość ich przetworzonej żywności. 
W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku 80% mężczyzn w krajach zachodnich paliło tytoń.Nawet lekarze uważali ten nawyk za zupełnie nieszkodliwy. Reklamy Winstonów i Marlboro ukazywały się na łamach czasopism medycznych. właśnie tego roku doktorzy Evarts Graham i Richard Doll z Uniwersytetu w Oxfordzie - sami będący palaczami, tak jak większość ówczesnych lekarzy - udowodnili ponad wszelką wątpliwość, że tytoń jest bezpośrednim sprawcą gwałtownego wzrostu liczby zachorowań na raka płuc. U mężczyzn palących ponad jedną paczkę papierosów dziennie ryzyko zachorowania zwiększało się nawet trzydziestokrotnie! Minęły dwadzieścia dwa lata, zanim rząd brytyjski podjął pierwsze kroki zmierzające do ograniczenia palenia tytoniu. Dziś wytwarzanie, palenie i eksport papierosów wszędzie są wciąż całkowicie legalne. 

źródło: empik.com

sobota, 16 stycznia 2016

Jeszcze jedna podróż tramwajem zwanym pożądaniem

Tennessee Williams jest niewątpliwie jednym z najbardziej kochanych dramaturgów Ameryki, a tytuły jego spektakli zwykle mówią coś nawet osobom, które na co dzień teatry omijają z daleka. Wystawianie jego sztuk wciąż więc te teatry kusi, w końcu to niemal gwarancja pełnej widowni. Tylko czy do wystawianych tyle razy spektakli, na podstawie których powstały kultowe już dla wielu filmy, można jeszcze coś dodać? Bogusławowi Lindzie w Teatrze Ateneum się udało. Wyszedł z tego Williams przyprawiony nieco klimatem filmów Pasikowskiego. 

źródło: www.teatrateneum.pl

Na ten nowy obraz złożyły się tłumaczenie Tramwaju zwanego pożądaniem Jacka Poniedziałka oraz niezwykle wyrazisty duet aktorski Julii Kijowskiej i Tomasza Schuchardta. Nieco zmieniły się dialogi, które zyskały na wulgaryzmach i obsceniczności, co już chyba nikogo we współczesnym teatrze nie dziwi ani nie oburza. Ale to tak naprawdę nie w tekście tkwi sekret tej interpretacji. Julia Kijowska jako Blanche DuBois wypowiada w większości te same kwestie, które wypowiadała choćby Vivien Leigh w filmie Elii Kazana. Kreuje jednak przy tym zupełnie inną postać. Tamta Blanche, choć również zagubiona, źle prowadząca się i koloryzująca na temat wydarzeń ze swojego życia, pozostawała jednak nad wyraz skromną i elegancką damą, przynajmniej jeśli spojrzeć na nią z dzisiejszej perspektywy. Mówimy w końcu o 1951 roku, kiedy to nie pokazywano jeszcze nietrzeźwych kobiet w filmach, a bohaterki przy pocałunku odchylały nienaturalnie głowy do tyłu. Blanche Julii Kijowskiej damą jest już tylko we własnej wyobraźni. Nadużywa alkoholu niemal w każdej scenie, obnosząc się przy tym ze swoim seksapilem. Postać jest jednak przy tym tak spójna i przykuwająca uwagę, że widzowie kupują ją bez słowa sprzeciwu. 


Na wyrazistości zyskuje też Stanley Kowalski, choć moim zdaniem jest on w spektaklu Lindy zbyt jednowymiarową postacią. Chyba wolałam Stanleya w wykonaniu Marlona Brando. Też był prostym pracownikiem fizycznym, ale jednak nie jawił się jako postać jednoznacznie negatywna. Przynajmniej można było zrozumieć, co siostra Blanche Stella w nim widziała. Stanley Kowalski Tomasza Schuchardta ma po prostu wzbudzać antypatię. Jest nosicielem wszystkich negatywnych cech, jakie tylko przychodzą nam do głowy na hasło Polaczek. A ja nie lubię takich stereotypowych postaci. Zdaję sobie sprawę, że polscy imigranci w Stanach Zjednoczonych może i nie cieszyli się zbyt dobrą sławą i pewnie sami się do tego przyczynili, ale wrzucanie wszystkich wad do jednej zaledwie postaci to przesada. Przez takie potraktowanie charakteru Stanleya traci też Stella Kowalska. Zamiast kobiety zakochanej w swoim mężu pomimo licznych wad, staje się jedną z tych żon, które tkwią przy agresywnych i głupich mężczyznach, bo najwyraźniej nie mają na siebie innego pomysłu. Paulina Gałązka próbowała wycisnąć jakieś życie z tej postaci, ale od początku była na przegranej pozycji. O niebo lepiej poradził sobie Bartłomiej Nowosielski, którego Mitch jest znacznie ciekawszy i wielowymiarowy niż jego filmowy odpowiednik. 

Tramwaj zwany pożądaniem ma jeszcze jednego bohatera, a jest nim Nowy Orlean końca lat czterdziestych. Teatralna scena ma oczywiście swoje ograniczenia i nie można na niej pokazać tyle, co na srebrnym ekranie. Bogusław Linada jako reżyser wybrnął z tego całkiem nieźle i stworzył klimat Nowego Orleanu za pomocą dzięków. Jazz miesza się tu z cykaniem świerszczy i w zasadzie to wystarcza, żeby wczuć się w realia epoki. Miłym i zaskakującym akcentem był też deszcze padający na scenie. Pomimo licznych zmian Lindzie udało się zachować gęstą atmosferę oraz silny ładunek emocjonalny sztuki i pozostać przy tym wiernym duchowi oryginału. 


czwartek, 14 stycznia 2016

Wojciech Jagielski o obozach dla uchodźców

W ciągu ostatnich kilku miesięcy w mediach co chwilę pojawiały się doniesienia o niepokojących wydarzeniach w obozach dla uchodźców i imigrantów. Przemoc seksualna i przemoc w ogóle wydają się największą plagą w takich miejscach. Wielu zapewne zadaje sobie pytanie, skąd bierze się ta agresja. Część z przebywających tam osób to po prostu przestępcy? A może nietypowa sytuacja, w jakiej się znaleźli, i zerwanie więzów społecznych wyzwoliło w zwyczajnych do tej pory ludziach jakieś ukryte pokłady zła? Problem nie jest wcale nowy, przemoc seksualna, jak jakaś zmora, pojawia się w obozach bez względu na kontynent czy wyznawaną przez uchodźców religię. Chyba najtrafniej nastroje panujące w tego typu miejscach opisał Wojciech Jagielski w Nocnych wędrowcach. Poniższy fragment dotyczy rządowego obozu dla uciekających przed rebeliantami Aczolich w Ugandzie.
   Chowając się pod strzechami chat przed deszczem i słońcem, oparci plecami o chropawe gliniane ściany, mężczyźni w milczeniu palili tytoń. Siedzieli tak całymi dniami, pozbawieni wszelkiego zajęcia, nie wiedząc, co począć z czasem, z bezczynnymi rękami, wielkimi i sękatymi od ciężkiej pracy na polu. Zwijali je z chrzęstem w pięści, wciskali w kieszenie spodni, prostowali, zaplatali na piersiach, kościstymi palcami chwytali z ziemi źdźbła trawy, kamienie. Prędzej czy później sterane ręce i tak zwisały niezdarnie w geście kapitulacji, jakby niedopasowane, do niczego niepotrzebne, do niczego niepasujące.
   Wystawali też przy drodze, przed drzwiami kilku sklepów, które rozepchnęły się tam wśród stożkowatych chałup. Można w nich było kupić przeterminowaną żywność, papierosy, lemoniadę i piwo. Piwo było ciepłe, bo w Palendze wciąż wyłączano prąd, ale i tak nigdy nie brakowało na nie chętnych.
   Żołnierze z miejscowego posterunku i kierowcy ciężarówek zmierzających do Kampali przysiadali z otwartymi butelkami na drewnianych skrzyniach. Pili piwo powoli, z przymkniętymi oczami, zdając się nie zauważać mężczyzn, którzy obstępowali ich nieśmiałym, niepewnym, ale zacieśniającym się kręgiem. Przysiadali tuż obok, niby nie zwracając na nic uwagi, a naprawdę czujni, wypatrujący przekrwionymi oczyma najmniejszego gestu zachęty ze strony żołnierzy czy kierowców, każdej okazji do pogawędki, która przy odrobinie szczęścia mogłaby się przecież okazać także zaproszeniem do miłej i darmowej biesiady.
   Sprzedawane w sklepach butelkowe piwo było zbyt drogie, by się nim upijać. Ci więc spośród mieszkańców Palengi, którzy codziennej beznadziei nie potrafili już znieść na trzeźwo, odurzali się pędzonym przez miejscowe kobiety kwete, piwem z sorgo, bananów i kukurydzy. Upijali się także dlatego, że nic lepszego do roboty po prostu nie mieli.
   Najpierw stracili na wojnach stada długorogiego bydła, będącego dla Aczolich nie tylko symbolem dostatku, ale i godności, powodem do dumy. Potem odebrano im ziemię, wioski, a nawet cmentarze, gdzie spoczywały prochy przodków.
   Straciwszy ostatnie źródła dochodów, nie mogli już dłużej utrzymywać swoich rodzin, a po ucieczce przed partyzantami, spędzeni przez żołnierzy do przydrożnych obozów, nie potrafili nawet zadbać o bezpieczeństwo własnych dzieci. Nienawidzili swego losu, samych siebie i wszystkich dokoła. Nie mogąc zaś w czymkolwiek zmienić życia, które zdawało im się tak nieznośne, wyrzekali się go i marnieli, umierali jak ich porzucone i obracające się w ugory poletka.
   Ostatnimi uczuciami, jakie w nich jeszcze drzemały, były złość i pożądanie. Złość, bezradna, mściwa i ślepa, zwracająca się nie przeciwko sprawcom ich nieszczęścia – ci byli potężni, nieosiągalni – lecz przeciwko wszystkim tym, którzy z dobroci serca próbowali im pomagać. Pomagając, stawali się świadkami ich upadku i upokorzenia, a więc winowajcami.
   Ze złości, a nie z miłości brało się też pożądanie. Nie było w nim żaru, troski czy czułości, lecz przemoc, chęć niszczenia, zadania bólu, zatracenia się w wyrządzonej krzywdzie i czerpania z niej siły.
   Abola Imbakasi, naczelnik Palengi, uważał, że te złe, mroczne uczucia brały się z tego, iż miejscowi mężczyźni za wiele kobietom zawdzięczali, zanadto stali się od nich zależni. Nie mogąc, a może po prostu nie chcąc wyrwać się z wygnańczego odrętwienia, pozwolili, by ich kobiety wzięły na siebie ciężar utrzymania rodzin, wychowania dzieci. Wypalały cegły i węgiel drzewny, warzyły piwo i sprzedawały je potem w przydrożnych kramach. Zarobione pieniądze musiały dobrze ukrywać przed mężczyznami, by ich nie wykradli i nie roztrwonili na tani, gorzki dżin albo na dziewczyny z Gulu, które za garść szylingów szły z żołnierzami do lasu za wsią.
   Mężczyźni z Palengi nie mieli pieniędzy i nie mogli kupować sobie miłości. Brali więc kobiety siłą, jakby tylko zadawanym gwałtem budzili się do życia z martwoty, w którą zaraz na powrót zapadali.
źródło: lubimyczytac.pl

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Warszawskie słoiki, czyli o stereotypach wkładanych łopatą do głowy


Jakiś czas temu usłyszałam w radiu rozmowę z panią Magdaleną Żelazowską, autorką pierwszej książki o warszawskich słoikach. Temat był w mediach modny jakiś czas temu, teraz już trochę ostygł. Poza stereotypami w zasadzie nic nowego w tej dyskusji nie padło. Pani Żelazowska roztoczyła wizję przyjezdnych jako ludzi nieszczęśliwych, którzy muszą borykać się z cały szeregiem bolesnych problemów, jak wyobcowanie w nowym miejscu, przejmująca tęsknota za domem czy wreszcie dojmujące poczucie wstydu przed pokazaniem domu rodzinnego nowemu chłopakowi. Bo w końcu na prowincji wszyscy mieszkają w byłych PGR-ach z ojcami alkoholikami, a w Warszawie to same dzieci profesorów, intelektualne dysputy i kawior na śniadanie. 

Autorka podobno rozmawiała z wieloma słoikami. No cóż, jak ich spotkam, to uwierzę. (Teraz będzie wycieczka osobista). Sama jestem przyjezdna, tak jak i większość moich znajomych, ale w naszych historiach nie ma żadnego dramatyzmu. Wyjazd do większego miasta na studia był po prostu naturalnym etapem po skończeniu liceum. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, dokąd chcę jechać. Obstawiłam dwa uniwersytety, które na przemian zajmowały pierwsze miejsce w rankingach. Jagielloński mnie nie chciał, wylądowałam w Warszawie. Większość kontaktów z rodzinnego miasta szybko mi się pourywała, były to w końcu znajomości raczej wymuszone faktem, że chodziliśmy do jednej klasy, niż wynikające z rzeczywistej sympatii. Zostało tylko kilka osób, z którymi naprawdę chciałam się zadawać. Poza tym szybko pojawiły się nowe przyjaźnie. Może i byliśmy tą biedniejszą częścią studentów. Śmialiśmy się się nawet, że w akademiku mieszkają głównie ludzie z Polski wschodniej, ze świętokrzyskiego i dzieci nauczycieli. Sama należę do dwóch ostatnich grup. Może i zachłysnęliśmy się trochę wielkim miastem. Nigdy dotąd nie mogłam przebierać w ofercie kilkunastu teatrów ani chodzić na przeglądy filmów ze wszystkich kontynentów. Wtedy nawet współczułam Warszawiakom. Ja mogłam sobie robić, co chciałam, a oni musieli meldować się rodzicom jak licealiści. Dopiero teraz, kiedy już spora część z nich ma dzieci, dostrzegam plusy ich pozycji. Mają przynajmniej babcie do pomocy na miejscu. Prawie nikt nie wracał w swoje rodzinne strony, bo i po co wracać do miejsc, w których trzeba mieć znajomości, żeby znaleźć pracę w supermarkecie. Tyle że zanim w ogóle nastąpił moment decyzji, większość z nas już zdążyła się tutaj poczuć jak w domu.

Moje nastawienie do pierwszej książki o warszawskich słoikach było więc nieco negatywne, postanowiłam jednak dać jej szanse. Po tej radiowej rozmowie spodziewałam się raczej reportażu, a dostałam powieść. Dla autorki to pewnie nawet lepiej, wiele niedociągnięć można w takim wypadku złożyć na karb fikcji literackiej. Magdalena Żelazowska miała pomysł na ramy opowieści. Mamy tu trzy historie z różnymi motywami przewodnimi, ale powiązane ze sobą bohaterami, którzy po prostu się znają. Szkoda tylko, że autorka nie potrafiła wypełnić tych ram sensowną fabułą. Chyba najbardziej irytująca była dla mnie pierwsza historia. Jej bohater cierpi na brak zdolności kredytowej i właśnie wokół problemów mieszkaniowych wszystko tu się kręci. Dosłownie wszystko, bo słowo mieszkania pada w co drugim zdaniu. O samym bohaterze nie dowiadujemy się w zasadzie niczego, co studiował, gdzie pracuje albo czy ma jakieś zainteresowania. Został wyposażony jedynie w kilka stereotypowych cech słoika, a mianowicie nie lubi Warszawy i przywozi jedzenie z domu. Pewnego dnia Paweł, bo tak mu na imię, słyszy od znajomego historię, jak to znajomi jego znajomych dostali mieszkanie w spadku po pewnej samotnej staruszce, którą się zaopiekowali. Nasz bohater zaczyna więc polować na starsze osoby, w tym celu idzie nawet do pobliskiego kościoła i na zebranie spółdzielni. (Uwaga, będzie spoiler). I dzieje się rzecz "niespodziewana". Znajduje staruszka, który po kilku wspólnie wypitych herbatach przepisuje mu dom. Ba, nawet popełnia samobójstwo, żeby bohater nie musiał za długo czekać. Cóż za uczynność! Po drodze dzieje się jeszcze kilka absurdalnych rzeczy. Paweł przechadza się po osiedlach i zagląda ludziom do mieszkań, bo jak wiadomo ludzie w Warszawie tych mieszkań nie zamykają (sic!). Bohaterką drugiej części jest Ewa. Ona mieszkanie ma, ale brakuje jej miłości. W związku z tym zakłada konto w portalu randkowym i zaczyna uprawiać seks z przypadkowo poznanymi mężczyznami. W międzyczasie spotyka się z koleżankami, żeby wspólnie utyskiwać na fakt wymarcia prawdziwych samców. Ostatnia część książki opowiada o Aśce, która po skończeniu studiów nie chce wchodzić w utarty schemat zakładania rodziny, w związku z czym zakłada lifestylowy blog z plotkami o gwiazdach. 

Autorka zdecydowała się na narrację w pierwszej osobie w imieniu trójki swoich bohaterów. Z pozoru takie rozwiązanie może wydawać się łatwe, a nawet atrakcyjne, niesie jednak ze sobą wiele trudności, z których Żelazowska najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy. Nie zadała więc sobie trudu, żeby wszystkie trzy narracje jakoś zróżnicować, nadać wypowiedziom bohaterów jakieś cechy, które świadczyłyby o posiadaniu przez nich osobowości. Nie wiedziała też, że nie należy wkładać w usta mężczyzny frazesów rodem z reklamy kremu L'Oreal o tym, jak to cera jego dziewczyny wyglądała promiennie. W efekcie mamy wrażenie, że to autorka cały czas do nas mówi i tylko podaje się za rożne osoby. Tekst zwarty nie jest jednak w Zachłannych największym problemem. Może nie ma jakiejś większej literackiej wartości, ale pozostaje na poziomie artykułu prasowego. Dramat zaczyna się w dialogach. Tak sztucznych i kanciastych nie czytałam już od wielu lat. Jaskrawym tego przykładem jest rozmowa Ewy z babcią. Żeby oddać sposób myślenia i mówienia dziewięćdzisięciotrzyletniej wiejskiej gospodyni domowej naprawdę nie wystarczy wstawić do jej wypowiedzi zwrotów typu "moje dziecko". Nie wspomnę już nawet o takich szczegółach, jak bardzo wątpliwe jest, żeby taka osoba wiedziała, co to internet, ani jak wspaniałe sklepy są w stolicy.

Z powieści możemy się też dowiedzieć kilku zaskakujących rzeczy. Na przykład, że od studiowania filologii zostaje się gejem. Naprawdę. Wyśmiewani przez dziewczyny koledzy z roku jednej z bohaterek szukali pocieszenia w męskich ramionach. I jeszcze tego, że mężczyźni w Warszawie noszą kuse garniturki. Bóg jeden raczy wiedzieć, co to znaczy. Próbowałam sobie wyobrazić, ale efekt był raczej komiczny. W finale tej opowieści znalazłam iście grafomańska perełkę, która warta jest zacytowania: 
Dopadł do mojego dekoltu. Chwycił zębami mój sutek i mocno przygryzł. Znieruchomiałam przeszyta bólem. Pod powiekami zapiekły mnie łzy. Przerażona spojrzałam w dół. Spod pękniętej skóry wydostało się kilka gęstych czerwonych kropel. Były ciepłe jak łzy, które pojedynczo kapały na moje policzki. Popatrzyłam na pochylonego nade mną Pawła, który chciwie wpatrywał się w moją rankę. Miał ciemne oczy. Wydawało mi się, że przemknął przez nie strach. Wyciągnęłam prawą rękę i dotknęłam jego policzka. Wtedy spojrzał mi w oczy. Przesunęłam dłoń na jego włosy. Zatoczyłam krąg od czoła po kark. Przyciągnęłam jego głowę w dół. – Pij – powiedziałam.
Nie chciałam być niesprawiedliwa wobec autorki, więc usilnie szukałam w Zachłannych jakichś zalet. I znalazłam.  Tę książkę da się przeczytać. Jest całkiem przyzwoicie zredagowana i można dobrnąć do końca bez większego bólu. Naprawdę widywałam gorsze. Ale na jakąś sensowną książkę o słoikach pewnie przyjdzie nam jeszcze poczekać. 

źródło: empik.com