środa, 30 grudnia 2015

Afrykańska Nana


Jeśli spojrzeć na kontynent afrykański pod kątem literackim, na mapie wyraźnie zaznaczają się obszary bogate pod względem utalentowanych pisarzy. Pierwszą taką wyspą jest na pewno RPA, choć tutaj mamy do czynienia raczej z białymi pisarzami burskiego pochodzenia. Drugą jest niewątpliwie południowa Nigeria. Z jakiegoś powodu to ludy Igbo i Joruba wydały ich najwięcej. Wystarczy tu wspomnieć kilka nazwisk, które na stałe zapisały się w historii afrykańskiej literatury, czyli Chinua Achebe, Ben Okri, noblista Wole Soyinka czy popularna ostatnio Chimamanda Ngozi Adichie. Jednym z tych pisarzy jest też zmarły kilka lat temu prozaik Cyprian Ekwensi. Jak to zwykle bywa w przypadku afrykańskich twórców, w polskim przekładzie kazały się tylko dwie jego książki, w tym chyba najbardziej znana Jagua Nana

Już samym tytułem Ekwensi nawiązuje do tradycji powieści o luksusowych kurtyzanach. Bohaterka jego ksiązki też taka jest, w końcu mówią na nią Jagua, droga i pożądana jak samochód marki Jaguar. Już sama jej historia jest niezmiernie ciekawa, bo Jagua to naprawdę dobrze skonstruowana postać, wielowymiarowa, niebanalna, a przy tym niepozbawiona sprzeczności. Zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że to jeden z lepszych charakterów, na jaki natrafiłam w prozie. Poznajemy ją wiele lat po tym, jak przyjechała do Lagos. Córka prowincjonalnego pastora, która dusiła się w zaaranżowanym małżeństwie. Odrzuciła społeczność, w której się wychowała, a jednocześnie sama została odrzucona. Dla bezpłodnej kobiety nie ma w końcu miejsca na prowincji. Nie jest wykształcona, ale też nie można jej nazwać lekkomyślną. Pewna swoich wdzięków, lubi być w centrum wagi. Jest zdolna do zemsty na młodszych rywalkach, tak jak do bezinteresownej pomocy. Martwi się o swoich mężczyzn, nawet o tych, którzy ją porzucili. Chyba najbardziej podobało mi się to, że autor nie pokazuje od razu czytelnikowi całej swojej bohaterki, a raczej pozwala jej stawać się coraz bardziej intrygującą i prawdziwą z każdą kolejną stroną. Do pewnego stopnia Jagua jest też pewnie wytworem miasta, w którym przyszło jej żyć. Książka Ekwensiego to też świetny społeczny obraz Lagos skorumpowanego, bezwzględnego, głośnego i brudnego, tak w dosłownym, jak i metaforycznym znaczeniu. Dzięki Jagule i innym dziewczynom z Tropicany czytelnik może poznać je na wskroś, od luksusowych willi do slumsów. W życiu kobiety lekkich obyczajów pojawiają się zaroówno przedstawiciele elity, jak i drobni złodzieje. Aż trudno uwierzyć, że ta książka wyszła w latach sześćdziesiątych, musiała wywołać wtedy niemały skandal. 

Gdy jednak wejść w tekst głębiej, poza główny wątek, znajdziemy w nim ciętą satyrę polityczną. Ekwensi nie przez przypadek stawia na drodze bohaterki Wuja Taiwo, kandydata na radnego w lokalnych wyborach. W ten sposób trafiamy w sam środek walki pomiędzy Organizacją Polityczną Numer 1 a Organizacją Polityczną Numer 2, która nazywają się tak nie bez powodu, niczym poza brakiem kręgosłupa moralnego się w końcu od siebie nie różnią. Obie przekupują wyborców i zatrudniają zbirów do napadania na przeciwników politycznych. Tę karykaturę polityki chyba najjaskrawiej widać w scenie, w której Wuj Taiwo prosi Jaguę, żeby przemówiła do handlarek z targu.
- Nie wiem, co im powiedzieć.    Przechylił się do tyłu i poklepał po kolanie.
- Powiedz im, żeby głosowały na O.P.2. Co? Mówisz, że nie wiesz, co masz powiedzieć? Zaczął się śmiać i klepać po kolanach, stołku, trząść się, aż szklanki do piwa podskakiwały. - Nie wiesz, co im powiedzieć? Nie żartuj! Powiedz im, żeby głosowały na O.P.2. Powiedz im, że nasza partia jest najlepsza. Damy im nowe stragany, dużo towaru i prowizję, żeby miały za co kształcić dzieci. Obiecaj im wszystko, co ci ślina na język przyniesie. Kiedy Wuj Taiwo zwycięży, nie będą pamiętały o obietnicach. Powiedz im, że jestem przeciwny temu, żeby kobiety płaciły podatki. To złe, podłe. Powiedz im, że walczę o równość kobiet. Kobiety muszą mieć równe prawda z mężczyznami. Zastanawiasz się, co im powiedzieć? O Boże! Powiedz im, że wszystkie kobiety w Lagos na pewno dostaną dobrą pracę, jeśli będą na mnie głosowały. Zniknie bezrobocie. Kobiety będą sprawiedliwie traktowane. Będą miały pozycję społeczną. Muszą reprezentować klasę...
Z powieści zniknął niestety w polskim tłumaczeniu specyficzny język. Ekwensi pisał łamaną angielszczyzną ulic Lagos, żeby jeszcze lepiej wczuć się w sposób myślenia swoich bohaterów. Niemniej to, co zostało, i tak jest warte uwagi. Jagua Nana jest jedną z tych książek, przy których nie należy się zrażać wolno zawiązującą się akcją w pierwszych kilku rozdziałach, bo potem już wciąga na dobre. 

źródło: lubimyczytac.pl

sobota, 26 grudnia 2015

Rok 2015 w animacji


Albo co roku wychodzi coraz mniej dobrych anime, albo ja robię się coraz starsza. Obawiam się, że to raczej ten drugi przypadek. Już na etapie oglądania zapowiedzi mam wrażeniem, jakbym tonęła w morzu kiepskich szkolnych komedyjek ecchi. Anime coraz bardziej staje się dla mnie zbiorem powielanych schematów. Już wiem, że bohaterowie, których losy niespodziewanie się połączyły, na pewno spotkali się już w dzieciństwie i przypomną to sobie w miarę rozwoju fabuły. Domyślam się też, jaki charakter będzie miał bohater z czerwonymi włosami, a jaki ten z niebieskimi. Nie wiem, czy jest to efekt zamiłowania Japończyków do schematów, czy może odpowiedź na oczekiwania odbiorców. W końcu to oni uparcie wpisuję do wyszukiwarek internetowych frazę "anime podobne do...". W tym zalewie typowych rozwiązań fabularnych z przyjemnością witam każdy przejaw oryginalności. Niestety nie było w tym roku zbyt wielu anime, które mogłabym szczerze polecić. A właściwie są tylko dwa tytuły. 

One Punch Man


Niekwestionowany król sezonu. Zyskał nawet sympatię osób, które swoją przygodę z anime zakończyły w gimnazjum, kiedy jeszcze Dragon Ball leciał na RTL7. Ale to fanom gatunku ten serial dał najwięcej radości, bo One Punch Man to świetna parodia. Pewien mangaka amator o pseudonimie ONE wziął popularny schemat shounena o superbohaterach i postawił go na głowie. To, że Saitama nie jest typowym bohaterem anime, widać na pierwszy rzut oka. Nie ma w końcu bujnej grzywy. Imperatyw ciągłego treningu i doskonalenia się, żeby stawić czoła kolejnym przeciwnikom, zamienia na sto brzuszków i sto pompek. Zamiast wymyślać coraz dziwniejsze nazwy stylów walki, zadaje po prostu zwykły cios. A więcej czasu niż starcie ze strasznym potworem zagrażającym światu zajmuje mu łapanie komara. Darmowy internetowy komiks bardzo szybko zrobił się popularny, a jego potencjał zauważyło jedno z większych wydawnictw mangowych Shueisha, właściciel popularnego magazynu Jump. One Punch Man musiał jednak zostać przerysowany, umiejętności graficzne nie są bowiem jednym z talentów, jakimi może poszczycić się ONE. Za nową wersję odpowiedzialny był słynący z dbałości o detale Yusuke Murata. Anime było już tylko kwestią czasu. Wyszło naprawdę dobrze, grafika jest ładna, a humor nietuzinkowy. Dodatkową zabawą może być rozpoznawanie w rysach przewijających się po ekranie postaci podobieństwa do bohaterów innych tytułów.

Shokugeki no Souma


Tu za to mamy do czynienia z jak najbardziej typowym shounenem. Rzecz dzieje się w szkole, celem głównego bohatera jest ciągłe doskonalenie swoich umiejętności i wygrywanie z kolejnymi przeciwnikami, a wokół niego zbiera się gromadka wiernych towarzyszy. Nawet kolor włosów się zgadza, temperament Soumy jest tak ognisty jak jego czupryna. Jedynym odstępstwem od normy jest tu zamienienie walki na pięści na... gotowanie. Wyszło całkiem zgrabnie. Fabuła wciąga, a bohaterowie dają się lubić. Nigdy też nie widziałam, żeby ktoś tak ładnie narysował jedzenie (na szczęście tylko narysował, bo kuchnia w serialu jest dość mięsna, a ja słabo znoszę widok padliny). Oczywiście pojedynki na gotowanie, w których o wygranej przesądza dodanie jednej przyprawy lub użycie jakiegoś nieznanego przeciwnikowi sposobu duszenia, są znacznie przesadzone, ale przecież wiemy, że to wszystko nie jest tak całkiem na poważnie. Nawet element ecchi w Shokugeki no Souma za bardzo nie razi. Występuje na szczęście głównie w momentach próbowania potraw i daje całkiem humorystyczny efekt. 

Oczywiście w tym roku wyszło jeszcze kilka całkiem przyzwoitych tytułów, na które można zwrócić uwagę. 
Overlord 
Pewien gracz VRMMO, który nie lubi swojej pracy i ogólnie woli świat wirtualny od rzeczywistości, nagle zostaje przeniesiony do gry. Tak, to już było. Ludzie uwięzieni w grze są ostatnio popularnym tematem. Niemniej ten bohater wcale nie zamierza uciekać. Staje się lordem Momongą, władcą ciemności, który ma na swoje rozkazy bandę całkiem niebezpiecznych potworów. Na początku niezbyt orientuje się w sytuacji, ale z czasem zaczyna myśleć o ekspansji na to nowe, nieznane terytorium. Jeśli za czymś tęskni, to jedynie za swoimi przyjaciółmi, których poznał w wirtualnym świecie. Niestety fabuła po pierwszym sezonie zostaje dość brutalnie ucięta w momencie, w którym właściwie jeszcze nic się nie wyjaśniło. 
GATE
Tu z kolei nasz świat przenika się ze światem magicznym, a japońskie siły samoobrony jako jedyne dbają o prawa człowieka. Czyli po prostu fantasy. Pewnego dnia w Tokio otwiera się brama do innego wymiaru, w którym żyją czarownice, smoki i tym podobne. Całkiem udana przygodówka z niestety dość schematycznymi bohaterami. 
Shigatsu wa Kimi no Uso
Historia romansu utalentowanego pianisty, który po tragicznych przeżyciach porzucił fortepian, oraz nad wyraz energicznej i optymistycznie nastawionej do świata skrzypaczki. Tegoroczna perełka z gatunku okruchy życia, która na pewno przypadnie do gustu wielbicielom takich tytułów jak choćby Clannad czy Honey & Clover

sobota, 19 grudnia 2015

Co twój pradziad jadał na obiad, czyli o historii prywatności


Nigdy nie lubiłam historii w wydaniu szkolnym. Za dużo było tam niepowiązanych ze sobą faktów, bitew i dat. Miałam wrażenie, że taki sposób ukazywania przeszłości kompletnie niczego nie wyjaśnia. Wolałabym się dowiedzieć, jacy byli ludzie w danej epoce, jak wyglądał ich zwykłe dzień, co zajmowało myśli i jakimi wartościami się kierowali. Łatwo te różnice zbagatelizować, co świetnie widać w filmach historycznych i kostiumowych, których bohaterowie zdecydowanie za często zachowują się jak osoby wyjęte z XX wieku. Zupełnie jakby wtrącenie do ich wypowiedzi archaicznych zwrotów całkiem załatwiało sprawę. Można też naszych przodków skrytykować i przykleić im łatkę ciemnogrodu bez jakiejkolwiek próby zrozumienia. Obyczaje danej epoki czy też dominujące wówczas prądy myślowe są też często traktowane jako historia drugiej kategorii, nie tak ważna jak twarda polityka. Ale czy ta polityka byłaby w ogóle możliwa, gdyby nie trafiła na podatny grunt? 

Na pięciotomową Historię życia prywatnego wydawnictwa Ossolineum polowałam już od jakiegoś czasu. Niestety nie jest to pozycja łatwo dostępna w bibliotekach. Znalazłam ją dopiero w wypożyczalni książek naukowych. Zaczęłam od czwartego tomu, który obejmuje XIX wiek rozumiany jako spójną epokę kulturową, a nie kalendarzową. Za cezurę początkową przyjęto rewolucję francuską, a za końcową - I wojnę światową. Zawsze miałam słabość do tej epoki, jestem w końcu dzieckiem wychowanym na XIX-wiecznych powieściach. Był to czas odkryć naukowych, postępu techniki, ale też ogromnych zmian w mentalności. To wtedy rodziło się nowoczesne poczucie tożsamości narodów i rozpowszechniła idea miłości romantycznej. Zawierać małżeństwo z miłości? Jeszcze kilka pokoleń wcześniej uznano by to za nonsens. Nową wartość zyskała rodziną, której autorzy książki poświęcili cały rozdział. Bo jak mawiała pewna moja pani wykładowca: jeśli widzicie w filmie średniowiecznych rodziców płaczących po stracie dziecka, nie wierzcie w to. W XIX wieku coś się zmieniło. Dzieci wszakże ciągle dość często umierały, choroby niemowlęce były bardzo powszechne, a jednak już wypadało po nich płakać. Stały się wartością. Ba, niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać, że wychowanie za pomocą kija czy pasa nie jest najlepszym pomysłem. 

Wiek XIX był też oczywiście wiekiem pruderii i obłudy. Poprawiały się warunki życia ludności, co niosło niespodziewane konsekwencje. O ile w czasach, w których kilka pokoleń mieszkało w jednej izbie ze zwierzętami gospodarskimi, edukacja seksualna przebiegała dość naturalnie, o tyle pannom z lepiej sytuowanych XIX-wiecznych rodzin zabraniano nawet mówić o tych sprawach. Tej krucjacie przeciwko życiu seksualnemu autorzy poświęcili osobny podrozdział. Sporo jest też o kobietach, co jest niewątpliwie uzasadnione. Ich pozycja znacznie się w tej epoce zmieniła i to wcale niekoniecznie na korzyść. Choć w zbiorowej świadomości nierówności mają znacznie dłuższy rodowód, obraz kobiety jako strażniczki ogniska domowego w pełni ukształtował się dopiero w XIX wieku. No cóż, społeczeństwo musi stać na to, żeby trzymać swoje kobiety w domu. Trudno sobie wyobrazić taki podział ról u średniowiecznego chłopstwa. Żeby rodzina mogła przetrwać, każdy jej członek musiał w końcu wykonywać ciężką fizyczną pracę. Oczywiście lwia część zawartych w książce relacji dotyczy lepiej sytuowanych warstw społeczeństwa, po których zostało po prostu więcej źródeł historycznych. 

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić,  to na pewno do skupienia się jedynie na wybranych regionach Europy. Historia życia prywatnego  to publikacja stworzona przez historyków francuskich i brytyjskich i to właśnie Francji jest tu najwięcej, czasem wtóruje jej Wielka Brytania, a o innych obszarach jakby zapomniano. Tę wadę równoważy jednak bogactwo obrazów, rycin i zdjęć (Francja to w końcu ojczyzna fotografii). Materiał uszeregowano w dość nietypowy sposób na wzór teatru życia. Mamy więc wprowadzający rozdział, czyli podniesienie kurtyny, przedstawienie aktorów, tutaj członków rodziny, opis sceny i miejsca akcji (domu) i wreszcie zaglądamy za kulisy, za którymi ukryto wszystkie wstydliwe bolączki epoki jak epidemię chorób wenerycznych czy nieludzkie metody leczenia chorób psychicznych. Dość nietypowy jest język publikacji, zadziwiająco wysublimowany jak na opracowanie historyczne. Mnie to nie przeszkadza, już dawno nie miałam w rękach książki, z której nauczyłabym się jakiego nowego polskiego słówka, ale wielu uzna to pewnie za zbędny ozdobnik. 

źródło: www.matras.pl

piątek, 4 grudnia 2015

Sudan Południowy albo opowieść o chciwości


Film Jesteśmy waszymi przyjaciółmi na pewno nie jest dokumentem idealnym, czasem za dużo tam dopowiedzeń reżysera, a momentami w narrację wkrada się chaos, który widzowi bez jakiejkolwiek wiedzy o Sudanie Południowym utrudni interpretację. Niemniej to odważna próba wyjaśnienia, co naprawdę stało się z największym państwem Afryki. Reżyser podważa schematy i obnaża pozorność działań pokojowych, a to już wystarczający powód, żeby film obejrzeć. 

Hubert Sauper przybywa do Sudanu Południowego własnoręcznie skonstruowaną awionetką na chwilę przed uzyskaniem niepodległości przez to najmłodsze państwo świata. Opowieść zaczyna jednak od nawiązania do kolonializmu. Głosami Sudańczyków przypomina, jak kolonialni władcy, których noga nieraz nawet nie postała na kontynencie, podzielili go na strefy wpływów, nie bacząc przy tym na istniejące podziały etniczne czy państwowe. Sam Sudan od początku był więc tworem sztucznym. Arabski i muzułmański na północy, a rdzennie afrykański i chrześcijański na południu nie mógł uniknąć rozpadu. Europejska opinia publiczna, a szczególnie ta jej część niezbyt zainteresowana sprawami Afryki, zwykła uznawać kolonializm za element historii. Hubert Sauper udowadnia jednak bliską memu sercu tezę, że taka polityka państw pierwszego świata wobec Afryki nigdy się nie skończyła, nabrała tylko nieco bardziej ekonomicznego charakteru. Dlatego już w momencie przedstawiania nam najważniejszych postaci sudańskiej sceny politycznej reżyser wyjaśnia, kto cieszy się poparciem światowych mocarstw. 

źródło: filmweb.pl

Przez kadry filmu przewija się cała galeria postaci mających wpływ na los Sudańczyków. Są tam skorumpowani politycy, którzy za bezcen oddają w dzierżawę zachodnim koncernom najlepsze tereny, przedstawiciele amerykańskich koncernów naftowych z całym tym ich luzem i groteskowymi przemówieniami o równości i rozwoju, a nawet oderwani od rzeczywistości misjonarze z Teksasu, którzy za największy problem miejscowej ludności uważają brak ubrań i próbują na siłę wciskać małym dzieciom skarpetki na nogi. Jest wreszcie kontrowersyjna obecność chińskiego kapitału, który już od kilku lat szturmem wdziera się na kontynent afrykański. Z pozoru współpraca z Chińczykami wydaje się niezłym rozwiązaniem. Przynajmniej nie inspirują wojen i przewrotów ani nie dozbrajają różnych szemranych bojówkarzy czy rebeliantów, jak to od lat mają w zwyczaju choćby Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy. Chińskie inwestycje nic jednak Sudańczykom nie dają. Dla pracowników rafinerii buduje się co prawda całe kompleksy biur i hoteli, ale miejscowi mogą w nich być co najwyżej stróżami lub sprzątaczkami. 

A gdzie w tym wszystkim Sudańczycy? Można ich znaleźć w naprędce skleconych wioskach pośród gór śmieci za ogrodzeniami fabryk. Tam, gdzie woda nie nadaje się już do picia, bo zatruł ją przemysł naftowy. Na najgorszych ziemiach, bo te żyzne już dawno przejęły koncerny spożywcze pod uprawę palm olejowych. Sam reżyser podchodzi do Sudańczyków podmiotowo, co chyba najbardziej spodobało mi się w jego filmie. Ci nie wyglądają tu jak w reklamach organizacji humanitarnych, nie są bezmyślnymi obiektami, którym trzeba pomóc nawet bez pytania ich o zdanie. Sudańczycy w Jesteśmy waszymi przyjaciółmi są biedni, ale na pewno nie głupi. Nawet jeśli brakuje im wyszukanych słów, w prosty sposób wyjaśniają przyczyny swojego nieszczęścia. Dużo w tym rezygnacji i zawiedzionych nadziei, jak choćby słowach pewnego starszego mężczyzny, który stwierdza, że nawet jeśli trafi się jakiś silny i uczciwy przywódca, to pewnie i tak zginie w wypadku lotniczym. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi to gorzka pigułka zwłaszcza dla tych mieszkańców pierwszego świata, którzy ciągle wierzą w swoją misję cywilizacyjną. 


czwartek, 26 listopada 2015

Co ty wiesz o chrześcijaństwie?


Zastanawialiście się kiedyś, skąd czerpiecie wiedzę na temat własnej religii? O ile oczywiście jakąś wyznajecie. Ja, chociaż jestem wierząca, od dłuższego czasu mam wrażenie, że obraz chrześcijaństwa w mojej głowie jest poszatkowany i niekompletny. Wyniosłam go między innymi z lekcji historii i religii, niedzielnych kazań oraz lektury Nowego Testamentu. (Przyznaję się bez bicia, że Starego nigdy w całości nie przeczytałam, a tamten Bóg zawsze wydawał mi się obcy, groźny i jakiś taki nie mój). Pewnie złożyły się na niego też różne medialne relacje i powszechne przekonania, które obok teologii nawet nie leżały. Często nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, skąd wzięło się dane przekonanie czy tradycja, zwłaszcza jeśli odpowiedzi nie znajduję w Biblii. Najwięcej luk mam chyba właśnie w obszarze historii Kościoła, nie tyle tej politycznej, co właśnie teologicznej. Nie żebym zamierzała od razu rzucać się w wir studiów religioznawczych, po prostu rozglądałam się za książką, która zarysowałaby mi dzieje chrześcijaństwa w przystępny sposób. I tak trafiłam na leksykon Chrześcijaństwo autorstwa profesora historii religii z Uniwersytetu w Turynie Giovanniego Filorama. Jego niewątpliwym plusem są ilustracje, dzięki którym można też z grubsza przyjrzeć się dziejom sztuki sakralnej. 

Książkę dość sensownie podzielono na cztery części. Pierwsza poświęcona jest właśnie powstaniu chrześcijaństwa i jego historii. Możemy się z niej dowiedzieć, jak z prześladowanego wyznania stało się religią panującą w Cesarstwie Rzymskim, o czym obradowały najważniejsze sobory oraz na czym polegały średniowieczne herezje. Druga skupia się na rodzajach chrześcijaństwa, czyli katolicyzmie, prawosławiu i największych wyznaniach protestanckich. Trzecia część to już czysta teologia, czyli wyjaśnienie podstawowych pojęć i doktryn, czwarta zaś wyjaśnia, jak mają się do tego praktyki religijne. Słowem, mamy tu do czynienia z pozycją dość ogólną, równie odpowiednią dla praktykującego katolika, jak i dla osoby, która o chrześcijaństwie jeszcze nigdy nie słyszała. Autor zresztą bardzo się stara unikać specjalistycznego słownictwa, a wszystkie terminy grzecznie wyjaśnia na marginesie. Do opisywanych zagadnień podchodzi raczej chłodno i naukowo, co akurat mnie bardzo przypadło do gustu. Osób, które nie potrafią mówić o religii bez osobistych wycieczek i drobnych złośliwości, mam już po dziurki w nosie. Nie jest to jednak książka napisana jakimś szczególnie pociągającym stylem. Gdyby zbudowana była jedynie z ciągłego tekstu, pewnie można by ją nawet uznać za nużącą. Sytuację ratują ilustracje, a właściwie liczne reprodukcje obrazów. Niemal każdemu towarzyszy krótka historia powstania lub jakaś anegdotka z nim związana. Pewnie dzięki warstwie wizualnej to właśnie leksykon Chrześcijaństwo był w ostatnim miesiącu moją ulubioną lekturą do kawy. 

Książka Giovanniego Filorama na pewno nie wyczerpuje tematu. Dla kogoś, kto chciałby dogłębnie poznać chrześcijaństwo, mogłaby być co najwyżej wstępem. Niemniej jeśli chcecie pewne rzeczy sobie przypomnieć lub ograniczyć się do najważniejszych kwestii, a przy okazji pooglądać reprodukcje obrazów w leniwe popołudnie, leksykon Wydawnictwa Arkady będzie strzałem w dziesiątkę. W ofercie są też podobne publikacje poświęcone islamowi, judaizmowi oraz buddyzmowi. 

źródło: www.matras.pl

środa, 18 listopada 2015

Zimno, jeszcze zimniej


Od jakiegoś czasu systematycznie popełniam blogowe samobójstwo. Nie dość, że rzadko piszę, to jeszcze uparcie wybieram mało popularne tematy. A przecież zdarza mi się czytać i oglądać rzeczy znane i lubiane. Albo chociaż nowe. Jedak jakiś złośliwy chochlik podpowiada mi, że nie ma sensu o tym pisać. Dzisiaj też będzie coś ani nowego, ani znanego. Koreańska drama, która nijak nie przypomina typowego przedstawiciela gatunku. 

Jako widz lubię być zaskakiwana, a czasem nawet oszukiwana. Kiedy już za dużo wiem, robi się po prostu nudno. Twórcy tego serialu pogrywają sobie z widzem już samym tytułem. White Christmas. Taki tytuł przywidzi na myśl radosne piosenki, zapach choinki, kolorowe lampki i tym podobne rzeczy. Zwłaszcza jeśli zna się specyfikę koreańskich dram, które przeważnie bywają zabawne i łzawe zarazem. A tu z każdego kadru bije chłód. Rzecz dzieje się w elitarnej (jakże by nie!) Susin High School, do której może uczęszczać tylko ułamek najlepszych uczniów w kraju, szkole położonej wysoko w górach, gdzie nie dociera sygnał telefonów komórkowych. Uczniowie nazywają ją raczej obozem. Nie pozwala im się tu zajmować niczym poza nauką, za łamanie regulaminu grożą surowe kary, a każdy ich ruch śledzą kamery. Podczas roku szkolnego wolno im opuścić to miejsce tylko raz, na czas ośmiu dni przerwy świątecznej. Nie wszyscy chcą skorzystać z tego przywileju. W wigilię w szkole zostaje ośmioro uczniów, jeden nauczyciel i pewien psychiatra. Radio nadaje komunikat o zbiegłym seryjnym mordercy. Wiem, o czym pomyśleliście: będzie krwawy horror. Nic z tych rzeczy. Jest jeszcze list, który otrzymał każdy z uczniów. Wiersz, w którym autor wylicza grzechy, jakich się wobec niego dopuszczono. Kryminał! A my będziemy musieli zgadnąć, kto jest mordercą? Też nie. A przynajmniej nie do końca. White Christmas śmiało można nazwać kinem psychologicznym, a fabułę eksperymentem, którego nie powstydziłby się Philip Zimbardo. 


Serialowi przyświeca jedno pytanie: rodzimy się potworami, czy się nimi stajemy. Żeby na nie odpowiedzieć, będziemy musieli lepiej poznać bohaterów. Wśród uczniów od początku prym wiedzie Park Moo Yul (Baek Sung Hyun), ma zadatki na przywódcę, silne poczucie moralności i jest inteligentny (choć to w sumie oczywiste, skoro jest w najlepszej szkole w Korei). Choi Chi Hoon (Sung Joon) to jego główny rywal, najbystrzejszy z całej gromadki, ma jednak problem z prawą półkulą mózgu, przez co nie odczuwa emocji tak jak inni ludzie. Lee Jae Kyu (Hong Jong Hyn) jest tu nowy i nie potrafi się odnaleźć. Kiedyś uchodził za mądrego chłopaka, ale w szkole takiej jak ta mało kto w ogóle zaważa jego istnienie. Yoon Eun Sung (Esom), kiedyś najpopularniejsza dziewczyna w szkole, teraz samotniczka. Yang Kang Mo (Kwak Jung Wook) filmuje wszystko, co dzieje się w szkole, i stara się dawać, że wcale mu nie przeszkadza jego głuchota i konieczność noszenia aparatu słuchowego. Jo Jung Yae (Kim Jung Kwang) za agresją próbuje ukryć swoje własne potwory i słabości. Yoon Su (Lee Soo Hyuk) to uzdolniony muzycznie nastolatek, który walczy z depresją. I wreszcie Kang Mi Reu (Kim Woo Bin - panie się cieszą), czyli szkolny łobuz o dobrym sercu. Byliby wystarczająco skomplikowani jako zwykłe nastolatki, a to przecież przyszła elita kraju (w Korei edukacja naprawdę ma znaczenie). 

Fabuła i relacje między bohaterami nie są jednak tym, co najbardziej zachwyciło mnie w White Christmas. Najlepszy jest tu po prostu klimat. Tak, wiem, że to wyświechtane słowo, ale połączenie pięknych widoków ośnieżonych gór z chłodem zbudowanej z betonu i stali nowoczesnej szkoły naprawdę robią wrażenie. Operator wiedział, jak to wykorzystać, bo kadry są świetne i dość artystyczne jak na serial telewizyjny. Dobór muzyki tylko pogłębia ten efekt i już nie można się oderwać. 

źródło: www.dramawiki.pl

piątek, 30 października 2015

Gdy zmysły zawodzą


Dziś chciałam Wam polecić trzy mało znane filmy, których bohaterowie szybciej lub wolniej tracą zmysły, a reżyserzy robią wszystko, żebyśmy nie mogli zaufać naszym. Plączą, mocą i mieszają wątki, tak że już nie wiadomo, co wydarzyło się naprawdę, a co tylko przywidziało bohaterom. Na temat szaleństwa nakręcono oczywiście obrazy lepsze i bardziej popularne, które z przyjemnością pomijam, bo co to za sens polecać ludziom coś, co już znają. 

Obłąkani

źródło: filmweb.pl

Niech nikogo nie zniechęci tytuł jak z horroru klasy B, to tylko wymysł naszych kochanych dystrybutorów. W oryginale film nosi tytuł Eliza Graves i wzorowany jest na opowiadaniu Edgara Allana Poego System doktora Smoły i profesora Pierza. Scenariusz znacznie odbiega od literackiego pierwowzoru, ale zachowuje jego specyficzne poczucie humoru. Jest rok 1899, do zakładu dla obłąkanych Stonehearst przybywa młody psychiatra z Oksfordu Edward Newgate (Jim Sturgess). Ciągnie go tam chęć odbycia stażu, a także fascynacją jedną z pacjentek, która cierpi na dość częstą w owym czasie wśród kobiet histerię. Ośrodkiem kieruje ekscentryczny doktor Silas Lamb (Ben Kingsley). Adept psychiatrii szybko przekona się, że trafił do prawdziwego domu wariatów. Pacjentów nie leczy się co prawda popularnymi w XIX wieku metodami, jak polewanie lodowatą wodą czy elektrowstrząsy i nawet jadają przy jednym stole z personelem, ale coś tu wyraźnie jest nie w porządku. Lekarze i pielęgniarki zwariowali? A może to Edward Newgate traci zmysły? Tak przewrotnego zakończenia nie powstydziłyby się sam Edgar Allan Poe. Dużym plusem filmu są naprawdę dobre role Bena Kingsleya i Davida Thewlisa. Młodsze pokolenie sprawuje się nieco gorzej, zwłaszcza Kate Beckinsale w roli Elizy Graves, która przeważnie tylko ładnie wygląda. 

Perfect Blue

źródło: subscene.com

Perfect Blue, czy raczej jak głosi oryginalny tytuł Pafekuto Buru (co świetnie odzwierciedla sposób, w jaki Japończycy traktują język angielski), to rzecz nieco starsza i animowana, bo zestawienie bez anime byłoby zestawieniem straconym. Opowieści o gwiazdkach pop bywają zwykle przesłodzone, tu jednak jest mrocznie i krwawo. Młodziutka Mima zdobyła już pewną popularność w girlsbandzie, jednak jej wytwórnia postanawia zrobić z niej aktorkę. Jako że jesteśmy w Japonii, dziewczyna nie ma wiele do gadania. W serialu będzie musiała zagrać kilka odważnych scen, co niekoniecznie spodoba się jej fanom. Wkrótce Mima zaczynie widzieć zjawę dawnej siebie, a w jej otoczeniu dojdzie do serii tajemniczych morderstw. Kto zabija? Psychopatyczny fan? A może sama Mima? Reżyser podsuwa nam aż za dużo możliwych rozwiązań, a zakończenie oczywiście zaskakuje. Gdyby tylko kreska była lepsza, ale w końcu ta produkcja ma już osiemnaście lat. 

Dolores 

źródło: filmweb.pl

Tu mniej jest szaleństwa, całkiem sporo za to kłopotów z pamięcią i oceną, kto tu tak naprawdę jest zły. Z początku Dolores przypomina nieco Misery i nie bez powodu. To kolejna ekranizacja prozy Stephena Kinga, a w roli głównej znów zobaczymy Kathy Bates. Ta jest jednak moim skromnym zdaniem lepsza, bo wiele tu niuansów. Takiego Kinga mogłabym nawet polubić. Kiedy w gwałtowny sposób ginie Vera Donovan (Judy Parfitt), podejrzenia padają na jej wieloletnią opiekunkę Dolores Claiborne, zwłaszcza że mąż bohaterki zginął w równie tajemniczych okolicznościach. Do miasta przyjeżdża córka Dolores Selena (Jennifer Jason Leigh), która nie widziała matki od piętnastu lat. Z tej postaci mógłby być dumny Zygmunt Freud, kobieta jest bowiem chodzącym modelem jego teorii. Pozornie niezależna i utalentowana dziennikarka (pominę złośliwe uwagi na temat różnic w tym, jak wykonywanie tego zawodu wygląda naprawdę, a jak jest zwykle przedstawiany w filmach), która zmienia facetów jak rękawiczki, ale w rzeczywistości całe jej dorosłe życie jest naznaczone piętnem z dzieciństwa, a trauma sprzed lat wyjaśnia wszystkie obecne problemy. Rys psychologiczny jest może nieco toporny, na szczęście nie dostajemy wszystkich informacji naraz. Największym walorem Dolores jest właśnie dawkowanie informacji i manipulowanie osądem widza na temat bohaterów. To naprawdę miła odmiana, kiedy się od początku nie wie, kogo w filmie powinno się lubić. 

poniedziałek, 5 października 2015

Tam, gdzie ludzie zapominają umierać


Zwykle lubię amerykańskie książki naukowe i popularnonaukowe za ich zwięzłość i prostotę przekazu. Zwłaszcza, kiedy porówna się je z niektórymi starszymi publikacjami polskich autorów, który lubowali się w pisaniu zdań piętnastokrotnie złożonych. Ale z prostotą można też przesadzić, czego świetnym przykładem jest książka Dana Buettnera Niebieskie strefy. 9 lekcji długowieczności od ludzi żyjących najdłużej. Jak na efekt wieloletnie pracy naukowej zdecydowanie za mało tu twardych danych, a za dużo uogólnień i cudownych recept. 

Autor razem ze swoją ekipą badał społeczności, w których liczba stulatków znacznie przekracza światową średnią. Odwiedził japońską wyspę Okinawa, Sardynię, Kostarykę, społeczność Adwentystów Dnia Siódmego w kalifornijskiej miejscowości Loma Linda oraz wyspę Ikaria na Morzu Śródziemnym. Badacze szukali w stylach życiu stulatków czynników, które pozwoliły im dożyć tak sędziwego wieku i cieszyć się przy tym dobrym zdrowiem. Wnioski nie były szczególnie zaskakujące. Wszyscy przecież wiemy, że należy się dobrze odżywiać, zażywać ruchu na świeżym powietrzu i unikać stresu. O zdrowym stylu życia mówi się w końcu dzisiaj dużo, doskonale znamy też zalecenia lekarzy i dietetyków. Problem w tym, że jeśli nawet wprowadzamy je w życie, to często tylko na krótką metę. Albo robimy to, kiedy jest już za późno. W badanych społecznościach zdrowy styl życia jest usankcjonowany tradycją, powszechnie praktykowanymi zwyczajami albo religią. Stulatkowie, z którymi wywiady przytacza Dan Buettner, tak po prostu jadali, pracowali i spędzali wolny czas przez całe swoje życie. Nie zastanawiali się nad tym, nie chadzali do poradni dietetycznych, nie traktowali swojego sposobu życia jako wyrzeczenia. A do tego potrafili się tym cieszyć. 

Autor przedstawia wyniki swoich badań w sposób aż nazbyt łopatologiczny. Każdej z niebieskich sfer poświęcony jest osobny rozdział zakończony podsumowaniem, w którym w punktach wyłuszczono najważniejsze elementy stylu życia stulatków z danego obszaru. A jakby tego było mało, na końcu mamy jeszcze rozdział ogólny, a zasady są nam objaśnianie jeszcze raz w formie dziewięciu lekcji, cobyśmy na pewno zrozumieli. Jakie to lekcje?
1. Aktywność fizyczna. Niekoniecznie na siłowni, ale za to regularnie i przez całe życie. A nie tylko do momentu zrzucenia kilku zbędnych kilogramów. 
2. Nieprzejadanie się. 
3. Zdrowa dieta. To oczywiste. Stulatkowie jadają prosto, ich posiłki składają się głównie z nieprzetworzonych produktów roślinnych, najlepiej z własnego ogródka. Jeśli już jadają mięso, to tylko od święta. Nie znają fast foodów. 
4. Picie czerwonego wina, ale z umiarem. 
5. Znalezienie sobie w życiu celu.
6. Zwolnienie tempa i pozbycie się stresu.
7. Przynależność do wspólnoty religijnej. 
8. Stawianie rodziny na pierwszym miejscu.
9. Otaczanie się ludźmi, którzy nas lubią i rozumieją. 

Chociaż Dan Buettner wielokrotnie podkreśla, że długowieczność jest efektem współgrania wielu czynników, sam niejednokrotnie wpada w pułapkę cudownych recept i zachwyca się jakimś pojedynczym produktem, jak orzechy ziemne, kozie mleko czy czerwone wino. Jak przystało na amerykańskiego autora, dokonuje też pewnej macdonaldyzacji wyników swoich badań i często sprowadza je do aż nazbyt prostych rad. Najjaskrawszym przykładem tego fast foodowego stylu są chyba porady dotyczące wiary. 
(...) wypróbuj różne wspólnoty, a jeżeli jest ci nie po drodze z największymi wyznaniami lub żadne nie zdołało cię przekonać, weź pod uwagę religię nieopierającą się na surowych dogmatach. Oto kilka przykładów: uniwersalizm unitariańskie - propozycja dla każdego, kto wierzy we wrodzoną wartość i godność człowieka, jak również akceptuje swobodę jednostki w poszukiwaniu duchowej ścieżki;bogata tradycja buddyzmu; ruch etyczny (...). 
Serio? Jeśli ludzie wierzący rzeczywiście żyją dłużej od niewierzących, to na pewno nie dlatego, że traktują swoją duchowość jak wizytę w Burger Kingu. Uzasadnienia wskazujące, że wyznawania jakiejś religii "pozwala przerzucić część ciężaru dnia powszedniego na barki siły wyższej" też są dużym uproszczeniem, jeśli nie przekłamaniem. Sama jestem osobą wierzącą i mogę zapewnić, że wiąże się to z wieloma rzeczami, ale na pewno nie z mniejszą odpowiedzialnością. 

źródło: www.galaktyka.com.pl

piątek, 2 października 2015

Wszystkie grzechy miasta Arras


Kiedy sięgałam po Mszę za miasto Arras, spodziewałam się powieści historycznej. Dostałam znacznie więcej. Szczypiorski napisał książkę o wszystkim. O klęskach, jakie dotknęły średniowieczne miasto, chyba najmniej. A gdybym miała określić temat utworu, zupełnie jak w szkole? Powiedziałabym pewnie, że Msza za miasto Arras jest o przewrotności ludzkiej natury, która prawym każde robić złe rzeczy, a grzesznikom naprawiać ich błędy. Oraz o tym, że szaleństwo o wiele łatwiej dopada człowieka w tłumie, niż w odosobnieniu. 

Andrzeja Szczypiorskiego naszła ochota, żeby umieścić akcję swojej powieści w piętnastowiecznym mieście Arras, które słynęło z wyrobu tkanin i któremu udało się zachować dość dużą niezależność od władców francuskich i angielskich. Nawiedziły je jednak dwie klęski. W 1458 roku mieszkańców przetrzebiła zaraza. Zaledwie trzy lata później na Arras spadłą klęska nienawiści i zapłonęły stosy. Już sama opowieść o tych wydarzeniach byłaby niezwykle interesująca, ale autorowi wyraźnie szło o co innego. Chciał choć trochę zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że z pozoru zwyczajni i całkiem dobrzy ludzie posuwają się czasem do rzeczy starszych. W powieści ścierają się dwie siły i to zdaje się w utracie równowagi pomiędzy nimi Szczypiorski upatruje źródeł nieszczęścia. Pierwszą reprezentuje Albert, duchowy przewodnik miasta. Człowiek nastawiony całkowicie na sacrum, żyjący niemal w ascezie, dla którego zbawienie duszy jest jedynym celem istnienia. Druga siła to bękart królewski i biskup Utrechtu Dawid, który korzysta w pełni z uciech, jakie może mu zapewnić profanum, i do tego samgo nakłania ludność podległych mu miast, dbając raczej o napełnienie brzuchów, niźli o zbawienie duszy. Gdzieś pomiędzy nimi jest Jan, uczeń Alberta, przyjaciel Dawida i narrator tej opowieści. Jednak już po kilku stronach lektury można odnieść wrażenie, że bohaterowie nie do końca są tymi, za których się podają. Ich sposób myślenia wykracza poza mury Arras. Gdyby rzeczywiście byli dziećmi swoich czasów, pewnie uznano by ich za heretyków. Weźmy na przykład nauki Alberta:
Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby należał do książąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, że twoje wierzchowce i stada, pasące się na łąkach Brabancji, też mają jakieś zwierzęce niebo. Cóż w tym złego i jakaż to obraza nauk chrześcijańskich?
Z kolei w słowach Dawida, za fasadą rubaszności i rozwiązłości, można znaleźć całkiem sporo stoicyzmu.
Czyż nie lepiej trwać spokojnie przy ucztach, polować z sokołami i słuchać, jak się chłodna obojętność wobec świata wkrada do serca? Nie witając dnia - nie musisz go żegnać. Nie ciesząc się wschodem słońca  - nie musisz się smucić, że zaszło. Nie kochając - wolny jesteś od rozpaczy. Nie pragnąć zbawienia - nie lękasz się piekła. 
Podczas gdy filozofia Dawida czyni go coraz bardziej obojętnym i znudzonym, gorliwość Alberta prowadzi go do pogardy wobec wszystkiego co ziemskie, w tym ludzkiego życia. Powiedzie on swoje miasto na skraj zagłady, kiedy to sąsiad będzie skazywał sąsiada na stos w imię niskich interesów. Całe to szaleństwo nie byłoby jednak możliwe bez wcześniejszego doświadczenia kataklizmu. Podczas zarazy mieszkańców Arras po raz pierwszy pozostawiono sam na sam z ich ludzką naturą, kompletnie bez przygotowania. Do tamtej pory zawsze mieli przecież książąt, księży, wyższe stany i urzędy, które kontrolowały bieg ich życia. Nagle poczuli się opuszczeni przez władzę ziemską i boską. Historia już nieraz pokazywała, że takie zniszczenie struktur i schematów wyciąga z człowieka to, co w nim siedzi najgłębiej, czy to dobrego, czy to złego. Potem wystarczyło, żeby Albert dał tym samym mieszczanom miejsce w Radzie i możliwość decydowania o Arras, żeby tkwiąca w nich chęć dominacji nad innymi przemieniła się w żądzę krwi. Ustami ogarniętego szaleństwem duchowego przewodnika miasta Szczypiorski odkrywa nam mechanizmy manipulacji ludem. Bardzo znacząca jest rozmowa Alberta z Janem o potędze słowa, w której ten pierwszy stwierdza, że rzeczy nie są tym, czym są, a jedynie tym, czym jest imię, które im nadamy. Zaraz po ukazaniu się Mszy za miasto Arras czytelnicy byli skłonni odnosić to do wydarzeń z Marca '68, kiedy to antysemityzm nazwano syjonizmem. Dziś wydają się jeszcze bardziej aktualne. Imiona usankcjonowano międzynarodowymi traktatami, a od tego, czy nazwiemy coś ludobójstwem, czy tylko zamieszkami, zależy nieraz życie tysięcy ludzi. 

Co jednak skłoniło Alberta do postępowania - wydawałoby się - w całkowitej sprzeczności ze swoimi naukami? Całkiem niezłą odpowiedź daje grabia de Saxe:
Tak to bywa pod słońcem. Słyszałem o niewieście, imieniem Małgorzata*, żyjącej w dawnych czasach, która sądziła, że jej dusza została całkiem wchłonięta przez Boga. Nie mogła już grzeszyć, bowiem sam Bóg kierował jej czynami. Była to podobno bardzo zacna kobieta, choć ją spalono w Paryżu za zdrożną herezję. Zdarzali się też inni. Ci powiadali, że tak się w Bogu unicestwili, iż każdy ich gest, krok i słowo wywiedzione są z woli bożej. Gdy pili, Bóg pił przez ich usta. Gdy gwałcili, Bóg kierował swawolą ich przyrodzenia, Gdy zabijali, Bóg unosił ich miecze do ciosu. No, sam powiedz, czy może istnieć słodsze unicestwienie? 
Wierność własnym poglądom to niewątpliwie rzecz dobra, nie należy jej jednak mylić z wiarą we własną nieomylność.


* Chodzi zapewne o francuską mistyczkę średniowieczną Małgorzatę Porete, autorkę dzieła Zwierciadło dusz prostych. Spalono ją na stosie w 1310 roku.

poniedziałek, 21 września 2015

Miłość i krew mają ten sam kolor


Jeśli odłożymy na chwilę na bok informację, że Giacomo Puccini wielkim włoskim kompozytorem był, okaże się, iż jego Madame Butterfly jest historią dość kiczowatą. Może nie pod względem muzycznym, tu opera trzyma oczywiście poziom, choć brakuje jej arii na miarę Nessun dorma. Libretto podsuwa nam jednak historię do bólu schematyczną, żeby nie powiedzieć oklepaną. Oto niewinne dziewczę zakochuje się w starszym mężczyźnie, dla którego porzuca dotychczasowe życie. Ten wykorzystuje jej naiwność i zostawia, a wszystko kończy się tragedią. Czy może być banalniej? Może. Pucciniego skusiła bowiem panującą na przełomie wieków moda na orient i osadził akcję w Japonii. Dziewczę okazało się gejszą, a niewierny mężczyzna oficerem okrętu marynarki Stanów Zjednoczonych. Piszę to wszystko, żeby pokazać, jak śliskim tematem jest Madame Butterfly i jak łatwo ulec pokusie ubrania bohaterów w kwieciste yukaty i przeładowania sceny lampionami oraz kwitnącymi wiśniami. 

źródło: teatrwielki.pl

Reżyserowi Mariuszowi Trelińskiemu należą się ogromne brawa za to, że jego Madame Butterfly w Operze Narodowej wygląda zupełnie inaczej. Trochę jak Szekspir u Kurosawy. Nieliczne - choć momentami monumentalne - dekoracje, które odznaczają się od ciemnego tła, a do tego kontrastujące ze sobą, podstawowe kolory. Dzięki symbolice i oderwaniu od konkretnej epoki historycznej dostajemy iście klasyczną tragedię, w której nie ma dla bohaterki dobrych wyborów, a jedyną ucieczką od okrycia się hańbą jest honorowa śmierć. Kontrasty w scenografii uwydatniają też element tej opowieści, który być może pozostałby ukryty, gdyby do tej opery podejść jak do typowego romansu, a mianowicie zderzenie dwóch kultur i ich koncepcji miłości i honoru. W końcu tym, co rozdzieliło Pinkertona i Ciociosan nie była jedynie zła wola, a przede wszystkim wzajemne niezrozumienie. Pinkerton potraktował młodą żonę jakby była piętnastolatką ze jego kręgu kulturowego, która dopiero próbuje życia i się bawi i która szybko o nim zapomni. Z kolei Ciociosan patrzyła na męża jak na tradycyjną japonkę przystało, czyli niemal jak na domowe bóstwo, dla którego warto poświęcić wszystko, nawet rodzinę i religię. Ostatecznie oboje zachowali się honorowo, tyle że w rozumieniu własnych kultur i światów. Dla Pinkertona takim honorowym wyjściem było zaoferowanie opieki nad synem, dla Ciociosan zmycie ciążącej na niej i dziecku hańby własną krwią. 

Ukłony należą się też twórcom kostiumów, które - choć może nie do końca tradycyjne - świetnie wpisują się w klimat przedstawienia. Występująca w głównej roli Koreanka Karah Son wygląda w nich jeszcze lepiej niż śpiewa. Naprawdę trudno oderwać od niej oczy. Świetnym dopełnieniem są nieme postacie nawiązujące do teatru kabuki, które swoim tańcem zapowiadają fatalny los bohaterów. 


sobota, 12 września 2015

Anatomia pogardy małżeńskiej


Wieść gminna głosi, że Alberto Moravia był wielkim pisarzem oraz że wszystkie jego książki są do siebie dość podobne. Prawdziwość pierwszego mogę już zweryfikować. Był. Chociaż doceniam kunszt Włocha, nie dołączy on jednak do grona moich ulubionych pisarzy. Z kilku powodów. Ale najpierw o zaletach. 

Bohaterem Pogardy jest młody scenarzysta z dramatopisarskimi aspiracjami, który próbuje zrozumieć, dlaczego jego niedawno poślubiona żona Emilia właśnie przestała go kochać. Mało tego, zaczęła nim pogardzać. Mamy więc do czynienia z prozą na wskroś psychologiczną, co ma swoje wady i zalety. Niewątpliwą korzyścią jest wiarygodność głównego bohatera. A jeśli chce się pokazać drogę od miłości do nienawiści, to naprawdę sztuka. Przy tak skrajnych emocjach łatwo o banał i rozwiązanie fabularne rodem z brazylijskiej telenoweli. Riccardo jest ludzki i przekonujący, co Moravii udało się osiągną przez wady bohatera. Warto tu dodać, że wady bardzo rozpowszechnione wśród homo sapiens. Bohater ma skłonność do wybielania własnej osoby i stawiania się w dobrym świetle, co oczywiście zaciemnia jego ocenę sytuacji i pozwala wodzić czytelnika za nos. Widzi się w roli tego, który dla małżeństwa poświęca swoje ambicje i godzi się na pisanie komercyjnych scenariuszy, aby opłacić raty za mieszkanie. Przy czym pocałunek z sekretarką ma być przy tym jedynie błahostką, a wręcz pomyłką. Jest więc kochającym mężem, który zapewnia żonie spełnienie wszystkich - w tym materialnych - pragnień. Problem Riccarda polega jednak na tym, że z góry założył jakie Emilia ma pragnienia i nie pofatygował się, żeby ją o to zapytać. Dość butnie też przyznaje się do wyższości intelektualnej nad mniej wykształconą żoną, a nawet nie ukrywa, że to uroda Emilii go do niej przyciągnęła. Dopiero kiedy wyczuwa zmianę w uczuciach żony, zaczyna zadawać pytania. Nie dostaje jednak prostej odpowiedzi, sam musi dojść do prawdy po poszlakach, a jego własna niedoskonałość, choć chciałoby się powiedzieć człowieczeństwo, wodzi go nieraz na manowce. W tle tych rozważań trwają prace na scenariuszem do Odysei, a przeinterpretowane w duchu psychoanalizy stosunki pomiędzy Odyseuszem i Penelopą stają się dla Riccarda obrazem jego własnego małżeństwa. 

Jednakże subiektywizm, który na początku czytelnika oczarowuje, z czasem zaczyna nużyć. Pojawia się potrzeba wyjścia poza obraz rzeczywistości stworzony przez świadomość bohatera, a może nawet irytacja, że tak wolno dochodzi do wniosków, które osobie z zewnątrz już dawno przyszły do głowy. Najbardziej brakowało mi głosu Emilii. Gdyby Moravia zdecydował się na napisanie drugiej części książki z jej perspektywy, przeczytałabym ją z zapartym tchem. Niestety wolał pozostawić ją niemą i to na wieki. 


czwartek, 20 sierpnia 2015

Stare kobiety


Czytałam ostatnio Nocnych wędrowców Jagielskiego i - gdyby nie moja gapowatość - pewnie pojawiłaby się tu ich recenzja. Niestety zapomniałam prolongować książkę w bibliotece i musiałam ją oddać. Zamiast recenzji będzie więc refleksja i to nie byle jaka, bo słowami Tadeusza Różewicza. Zawsze, kiedy w jakimś reportażu pojawia się wątek obozów dla uchodźców, uderza mnie jedna rzecz. Mężczyźni załamują się i rozpijają, a one biorą się do pracy. Przez nikogo niezauważone, małe jak mrówki. Plotą paciorki, żeby później sprzedać je na targu, wypalają węgiel drzewny, uprawiają mikroskopijne poletka i gotują posiłki zupełnie z niczego. Zapewniają przetrwanie gatunku. Stare kobiety - czysta siła witalna. 


Opowiadanie o starych kobietach
Tadeusz Różewicz

Lubię stare kobiety
brzydkie kobiety
złe kobiety

są solą ziemi

nie brzydzą się
ludzkimi odpadkami
znają odwrotną stronę
medalu
miłości
wiary

przychodzą i odchodzą
dyktatorzy błaznują
mają ręce splamione
krwią ludzkich istot

stare kobiety wstają o świcie
kupują mięso owoce chleb
sprzątają gotują
stoją na ulicy z założonymi
rękami

milczą

stare kobiety
są nieśmiertelne

Hamlet miota się w sieci
Faust gra rolę nikczemną i śmieszną
Raskolnikow uderza siekierą
stare kobiety są
niezniszczalne
uśmiechają się pobłażliwie

umiera bóg
stare kobiety wstają jak co dzień
o świcie kupują chleb wino rybę

umiera cywilizacja
stare kobiety wstają o świcie
otwierają okna
usuwają nieczystości

umiera człowiek
stare kobiety
myją zwłoki
grzebią umarłych
sadzą kwiaty
na grobach

lubię stare kobiety
brzydkie kobiety
złe kobiety

wierzą w życie wieczne
są solą ziemi
korą drzewa
są pokornymi oczami zwierząt

tchórzostwo i bohaterstwo
wielkość i małość
widzą w wymiarach właściwych

zbliżonych do wymagań
dnia powszedniego

ich synowie odkrywają Amerykę
giną pod Termopilami
umierają na krzyżach
zdobywają kosmos

stare kobiety wychodzą o świcie
do miasta kupują mleko chleb
mięso przyprawiają zupę
otwierają okna

tylko głupcy śmieją się
ze starych kobiet
brzydkich kobiet
złych kobiet

bo to są piękne kobiety
dobre kobiety

stare kobiety
są jajem
są tajemnicą bez tajemnicy
są kulą która się toczy

stare kobiety
są mumiami
świętych kotów

są małymi
wysychającymi źródłami
pomarszczonymi owocami
albo tłustymi
owalnymi buddami

kiedy umierają
z oka wypływa
łza
i łączy się
na ustach z uśmiechem
młodej dziewczyny

Na potwierdzenie tych słów zdjęcie mojej własnej babci, urodzonej w roku, w którym zamordowano prezydenta Narutowicza, po raz pierwszy wykorzystano insulinę w leczeniu cukrzycy, a pieść Deutschland, Deutschland über alles została hymnem Niemiec. Moja babcia jest też rówieśniczką lodów na patyku, stacji BBC i Avy Gardner.

czwartek, 23 lipca 2015

Madame la Directrice

Chodząc na spektakle na podstawie książek, których nie czytałam, czuję się uprzywilejowana. Omija mnie obowiązek porównywania, doszukiwania się pominięć i przeinaczeń. Mogę po prostu cieszyć się sztuką i nie czuję rozczarowania, bo nie miałam żadnych oczekiwań. Na Madame w Teatrze Dramatycznym bawiłam się świetnie, czego nie mogę powiedzieć o wszystkich widzach, a co wnoszę z rozmów zasłyszanych po spektaklu. 

Znam z grubsza fabułę Madame, to w końcu jedna z głośniejszych polskich powieści drugiej połowy XX wieku. Nie spodziewałam się jednak, że tyle w niej inteligentnego humoru. Postać głównego bohatera (w tej roli Waldemar Barwiński), którą przez podobieństwo doświadczeń i zainteresowań można zapewne traktować jako alter ego Antoniego Libery, od razu budzi sympatię. Niewątpliwie mamy do czynienia z inteligentnym chłopakiem, który tak bardzo chce się wybić ponad przeciętną, że momentami popada w egzaltację. Nie brakuje mu jednak przy tym zdolności do autoironii. Choć nie jest jedynym z uczniów zafascynowanych nową nauczycielką francuskiego, swoje uczucia postanawia okazać w nietypowy sposób. Chłopak stara się dowiedzieć o Madame jak najwięcej, a pozyskane informacje dość pokrętnie przemyca na lekcjach i w wielostronicowych wypracowaniach. Miłość pcha go też w objęcia sztuki, nasz bohater staje się bowiem stałym bywalcem niemal wszystkich związanych z Francją wydarzeń kulturalnych w Warszawie. Licealista Antek jest więc postacią ciekawą i nietuzinkową, czego nie można powiedzieć o obiekcie jego westchnień. Madame w wykonaniu Aleksandry Bożek pozostaje bezbarwna. Niewiele o niej wiemy, ale nie czyni jej to wcale intrygującą. Tak jak eleganckie i zgrabne sukienki nie czynią jej wyrafinowaną. Można się nawet dziwić bohaterowi, co takiego w niej widzi. Muszę przyznać, że nijakość tej postaci najbardziej mnie w spektaklu rozczarowała. Bo i czego Antek miałby się od niej nauczyć? Jak pod jej wpływem dorosnąć? Miłym zaskoczeniem, a wręcz wisienką na torcie, była za to postać Picassa odegrana przez Zdzisława Wardejna. Nie podejrzewałam go o taki komediowy talent.

Polityczne aspekty życia w dobie PRL-u nie wychodzą - przynajmniej w spektaklu Jakuba Krofty - poza utarte schematy. Wiemy, że ciężko było wtedy wyjechać za granicę i ludzie byli z tego powodu nieszczęśliwi, ale nikt nie zamierza zagłębiać się w ten temat. Nie kładzie się on też cieniem na dość lekkiej atmosferze wspomnień z lat szkolnych. W efekcie Madame wywołuje raczej ciepłe uczucia, aniżeli skłania do rozrachunków z minioną epoką. Nieraz zastanawiałam się, co sprawia, że okres końca szkoły średniej jest tak pociągający zarówno dla pisarzy, jak i dla większości z nas. To zapewne połączenie poczucia ogromu możliwości towarzyszące początkowi dorosłego życia z wyidealizowanymi po latach wspomnieniami sprawia, że z taką pobłażliwością patrzymy na literackich bohaterów, którzy dopiero popełniają swoje pierwsze błędy.


środa, 15 lipca 2015

O odmianie egzotycznych nazwisk

Ten temat chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, bo chociaż przerobiłam już niejeden podręcznik poprawnościowy, ciągle mam problemy z odmianą niektórych pozaeuropejskich nazwisk. A kiedy piszę się recenzje książki z Azji czy Afryki, naprawdę trudno tego uniknąć. Same podręczniki poświęcają sporo miejsca deklinacji obcych - czyli w ich rozumieniu europejskich - nazwisk, ale te bardziej egzotyczne traktują po macoszemu lub w ogóle o nich nie wspominają. 

Kilka podstawowych zasad

Nazwiska kobiet odmieniamy tylko wtedy, gdy te kończą się na a. To samo tyczy się imion. Nazwiska mężczyzn odmieniamy prawie zawsze. Jedyne wyjątki to:
- nazwiska zakończone na dźwięk, którego w polszczyźnie nie ma (tu sporo francuskich, zwłaszcza tych zakończonych na -ła, czyli Maurois czy Delacroix);
- zakończone na u, np. Nehru, Mobutu;
- zakończone na akcentowane o (bez względu na sposób zapisu), np. Hugo czy Marivaux. 
Odmiana imion i nazwisk zawsze zależy od ich wymowy, dlatego warto przypomnieć też o apostrofie, którego używamy tylko, żeby zaznaczyć różnice fonetyczne pomiędzy mianownikiem a pozostałymi przypadkami. Gdy mianownik kończy się na głoskę niewymawianą lub wymawianą w zupełnie innych sposób. I tam mamy Schwarzeneggera, ale już Stallone'a, Joyce'a i Robespierre'a czy Kennedy'ego. No dobrze, a jak odmieniać?

Tabela odmian nazwisk obcych
Tak dla przypomnienia:
spółgłoski twarde: p, b, f, w, s, z, c, ch, dz, n, m, l, ł, k, g, t, d, sz, ż, cz, dż, r,
spółgłoski miękkie: p’, b’, f’ w’, ś, ź, ć, ch’, dź, m’,n’, l’, j, k’, g’ (te przecinki u góry to zmiękczenia).
Teoretycznie z tą tabelką powinniśmy być w stanie odmienić każde nazwisko, ale kto próbował, ten wie, że czasem wcale nie jest tak prosto. 

Nazwiska chińskie

Przy odmianie nazwisk azjatyckich podstawowym problemem jest odróżnienie imienia od nazwiska. W Chinach nazwisko występuje bowiem pierwsze. Niektórzy zachowują ten porządek, a inni zamieniają na nasz europejski szyk, czyli najpierw imię, a potem nazwisko. Pewną pomocą może być Wikipedia, która zwykle w nawiasie podaje oryginalną formę nazwiska. U Chińczyków sprawę ułatwia fakt, że ich nazwiska są zwykle jedno- lub dwusylabowe, a 85% ludności nosi jedno ze stu najpopularniejszych nazwisk. Stąd tak wielu panów Li, Yang czy Wu. Jak to odmieniać? Oddam głos mądrzejszym, czyli autorom dodatku do Polityki Historia Chińczyków:
Zatem w imieniu osobowym Deng Xiaoping - Deng to nazwisko, a Xiaoping to imię. Kiedy podaje się całą nazwę osobową, odmienia się tylko imię, a nazwisko tylko wtedy, kiedy występuje samo. Piszemy zatem Denga, ale Deng Xiaopinga. Jeśli nie pozwalają na to reguły fleksji języka polskiego, żaden z członów nazwy nie podlega odmianie (np. Hu Jintao).
Dokładniejsze wyśnienie z Wikipedii podesłała mi autorka blogu Biały Mały Tajfun, który przy okazji polecam wszystkim zainteresowanym Chinami.
Jeżeli chodzi o odmianę chińskich nazwisk w języku polskim nie istnieje żadna norma. W specjalistycznym piśmiennictwie utarło się jednak kilka zasad, które są na ogół przestrzegane, choć nie są zbyt konsekwentne:
Jeżeli piszemy razem nazwisko i imię, to odmieniamy tylko imię, o ile pozwala na to jego końcówka, najczęściej -ng, -n, -ui, -ei, -ai itd., np. Deng Xiaopinga, Lu Xuna, Zhou Enlaia itd. Tam gdzie końcówka nie pozwala, nazwiska nie odmieniamy: Zhang Ziyi, Zhu De albo Lin Biao.
Jeżeli jednak wymieniamy samo nazwisko, to podlega ono odmianie: np. Dengowi, Sunowi, Jiangowi itd. Nazwisko nie odmienia się, kiedy uniemożliwia to jego końcówka, np. Mao, Hu, Lu, Jiao itd., a także kiedy chodzi o kobietę: np. panią Zhang, o pani Wen itp. 
Spolszczanie i wymowa 
Istnieją nieliczne nazwiska, które mają utartą polską pisownię. To przede wszystkim Czang Kaj-szek i Sun Jat-sen, których brzmienie pochodzi z chińskich dialektów południowych i trafiło do polskiego przez angielski. Stosowanie tych form jest zalecane ze względu na uzus, aczkolwiek niektórzy autorzy stosują pisownię w hanyu pinyin: Jiang Jieshi i Sun Zhongshan.

Nazwiska japońskie 


Tu również mamy problem z kolejnością, ponieważ Japończycy podają nazwisko jako pierwsze. W polszczyźnie przyjęło się jednak przestawiać tę kolejność i używać najpierw imienia. Z odmianą tych zakończonych na a przeważnie problemu nie mamy (np. Kurosawa - filmy Kurosawy), cuda i dziwy zaczynają się dziać, kiedy odmieniamy te zakończone na inne samogłoski. Normatywiści są tu bardziej wyrozumiali niż przy deklinacji nazwisk europejskich i często pozwalają na pozostawienie nazwiska w formie mianownikowej, jeśli towarzyszy mu odmienione imię lub jakieś inne określenie wskazujące na przypadek. A co o odmianie tychże imion mówi Poradnia językowa PWN?
1) Imion zakończonych na ‑u nie odmieniamy. 2) Imiona japońskie, które kończą się na ‑o, odmieniać należałoby, ale ze świadomością ewentualnych komplikacji praktycznych. Zalecam w związku z tym przynajmniej jednokrotne użycie w tekście takich imion w mianowniku. 3) Imiona japońskie na ‑e mogą być odmieniane, choć w razie wątpliwości lepiej od tego odstąpić.
Jakie niedogodności ma na myśli prof. Jan Grzenia? Ano, że z nazwiska Ichigo Kurosaki robi nam się serial o Ichirze Kurosakim, co dla niektórych może wyglądać podejrzanie. Z kolejnością odmiany nie jest też wcale tak prosto, bo czasem to nazwisko łatwiej odmienić niż imię, tak jak choćby w przypadku Hayao Miyazakiego. Moja rada? Jeśli czujecie się mocni w polskiej fleksji, odmieniajcie japońskie imiona i nazwiska zakończone na o i e. Ale jeśli Was to przeraża, po prostu pozostawcie je nieodmienione. Koniecznie jednak odmieniajcie te nazwy własne, które w polszczyźnie odmieniają się bez problemu (czyli te zakończone na spółgłoski, na a czy z deklinacją przymiotnikową). Pozostawienie ich nieodmienionych byłoby już błędem, poza tym filmy Akira Kurosawa naprawdę nie brzmi dobrze. 
Wskazówka: w imionach i nazwiskach zakończonych na ya, y wypada w dopełniaczu, celowniku i miejscowniku, np. Aya - Ai. 

Nazwiska wietnamskie

Nie będę udawała, że się znam i po prostu zacytuję, co na ich temat pisze portal abcwietnam.pl:
Wietnamczycy posiadają nazwisko rodowe, drugie nazwisko i imię. Nazwisko rodowe nie ma w zasadzie większego znaczenia. W Wietnamie występuje zaledwie 300 nazwisk, wśród których najczęściej występuje Nguyen (Nguyễn) - nazywa się tak co trzeci Wietnamczyk. Drugi człon nazwiska wskazuje zwykle na płeć człowieka, jako że imię nie zawsze jednoznacznie ją określa. W przypadku kobiet jest to Thi (Thị), a w przypadku mężczyzn - Van (Văn). Jest też kilka nazwisk „uniwersalnych”, jak Duc (Đức), Kim albo Ngoc (Ngọc). Przy wyborze imion nie istnieją z kolei żadne ograniczenia: kwiaty, zwierzęta, uczucia, liczby, bogowie i bohaterowie – wszystko jest dozwolone.
Nazwiska koreańskie 


Podobnie jak u Chińczyków czy Japończyków nazwiska koreańskie występują przed imienionami. W użyciu pozostaje około 250, dlatego połowa Koreańczyków nazywa się Lee, Kim albo Park. Inne popularne nazwiska to Gim, Yi, Choi, Jung, Chung. Jak widać są one w większości jednosylabowe, podczas gdy imiona - dwusylabowe. Zastosowałabym tu te same zasady, co przy odmianie nazwisk chińskich, a więc Kima, ale już Kim Dzong Ila. 

Nazwiska afrykańskie

Polskie podręczniki i ich autorzy nie poświęcają zwykle zbyt wiele uwagi niczemu, co afrykańskie. Nie inaczej jest z nazwiskami. Zwykle natkniemy się tylko na Mobutu jako przykład nazwiska nieodmiennego. Z moich obserwacji wynika, że w uzusie najchętniej korzysta się z furtki, która pozwala odmienić jedynie imię. To proste, bo wielu Afrykanów nosi dziś europejskie imiona. I tak na mojej półce stoi książka Ostatnie dni Roberta Mugabe, choć nazwisko to ma przecież łatwą i przyjemną deklinację przymiotnikową i można by napisać Mugabego. Zachęcałabym tu raczej do zdrowego rozsądku i podchodzenia do nazwisk afrykańskich jak do wszystkich innych. I do odmieniania tego, co po prostu odmienić się da. Całą tę egzotyczność interpretowałabym raczej fonetycznie, rzeczywiście zdarzają się nazwiska, które trudno dopasować do polskiej deklinacji, ale jeśli nazwisko jest proste, to cóż ma do rzeczy fakt, że jego właściciel pochodzi z Zimbabwe?

Ciężko napisać coś konstruktywnego o nazwiskach afrykańskich jako takich, mówimy w końcu o 54 krajach (oficjalnie, bo w tej liczbie nie uwzględniono państw nieuznawanych na arenie międzynarodowej, a funkcjonujących, jak np. Somaliland) i o tysiącach kultur. Tradycyjne nazwiska afrykańskie często wywodzą się od imion, a te prawie zawsze są znaczące. Nadaje się je dzieciom zgodnie z okolicznościami ich narodzin, tego czy mają siostry lub braci oraz na podstawie pewnych cech fizycznych. Popularnym imieniem suahili jest np. Tatu, co oznacza po prostu trzy i każde przypuszczać, że kobieta, która je nosi, ma dwójkę starszego rodzeństwa. Takim przykładem nazwiska pochodzącego od imienia jest znane nam skądinąd nazwisko Obama, Luo nazywali tak niemowlęta, które urodziły się z wykrzywioną ręką lub nogą. Samo słowo oznacza właśnie skrzywiony. Wyjątkowo piękne zawsze wydawały mi się imiona Igbo oraz ich znaczenia, np. Nneka - moja matka jest najważniejsza, Nkiruka - najlepsze jeszcze nadejdzie, Onyekachi - kto jest większy od Boga?, Enyinnaya - przyjaciel swojego ojca czy Chidiebere - Bóg jest łaskawy. Nadawanie takich tradycyjnych imion jest niewątpliwie znakiem przywiązania do własnego kulturowego dziedzictwa. Dość częstym zjawiskiem jest też jednak nazywanie dzieci imionami europejskimi, mają do tego skłonność zwłaszcza chrześcijanie. Muzułmanie - co zrozumiałe - wolą nadawać imiona arabskie. Tutaj znajdziecie listę 101 najpopularniejszych afrykańskich nazwisk, ale nie ręczę za jej autentyczność.

Nazwiska kirgiskie

Co z nimi zrobić, podpowiada Jolanta Piaseczna, autorka blogu O języku kirgiskim.
W skrócie można podzielić kirgiskie nazwiska na te, które się odmienia, i te, których się nie odmienia.
Odmieniają się:
- nazwiska w formie zrusyfikowanej, np. Iszenbajew, Nurbekowa;
- nazwiska w krótkiej formie, np. Egen, Szer;
- nazwiska z końcówką -tegin, np. Czorotegin.
Nie odmieniają się:
- tradycyjne nazwiska utworzone od imienia ojca, np. Murat kyzy (dosłownie: córka Murata), Ałtynbek uułu (dosłownie: syn Ałtynbeka).
Jeśli już mowa o nazwiskach zrusyfikowanych, pewnie nie zaszkodzi przypomnieć, jak odmienia się niepolskie nazwiska słowiańskie. Dotyczą ich oczywiście te same zasady, co wszystkich nazwisk obcych, mamy tu jednak trzy zalecenia szczegółowe.  Tak wyjaśnia je Hanna Jadecka, autorka książki Kultura języka polskiego. Fleksja, słowotwórstwo, składnia:
1. Nazwiska na -ckij, -skij, -ckoj, -skoj, np. Bogorodickij, Reformatskij, Szczerbatskoj, Trubieckoj, traktujemy w odmianie tak, jakby były zakończone na -cki, -ski, np. C. lp Bogorodickiemu, Reformatskiemu, Szczerbatskiemu, Trubieckiemu.
2. Nazwiska zakończone na -oj, -yj (bez poprzedzającego przedrostka -ck-, -sk-), np. Korcznoj, Polewoj, Siedoj, Tołstoj, Razumnyj, odmieniamy według modelu rzeczownikowego, np. D. lp Karcznoja, Polewoja, Siedoja, Tołstoja, Razumnyja, a więc tak jak np. polskie nazwiska Koj, Bugaj. Często spotykane formy *Korcznogo, *Polewogo, *Siedogo, *Tołstogo, *Rozumnogo świadczą o przenoszeniu na grunt polski rosyjskich wzorów odmiany i są rażącymi błędami.
3. Wszystkie nazwiska niezakończone na -cki, -ski, -ckij, -skij, -ckoj, -skoj, -i, -y (a więc także na -in, -ow, -ew), mają w obu liczbach odmianę rzeczownikową, por. Bunin, Karenin, Pazuchin, Godunow, Lermontow, Rachmaninow, Romanow, Awdiejew, Bierdiajew, Koniew, D. lm Buninów, Kareninów, Pazuchinów, Godunowów, Lermontowów, Rachmaninowów, Romanowów, Awdiejewów, Bierdiejewów, Koniewów. Formy *Kareninych, *Romanowych, *Bierdiajewych (właściwe odmianie przymiotnikowej) są rusycyzmami, absolutnie niedopuszczalnymi nawet na poziomie normy użytkowej. 

sobota, 27 czerwca 2015

Życie i śmierć w Roppongi


Gatunek true crime zawsze wydawał mi się podejrzany, już sama nazwa przywodzi na myśl krzykliwe nagłówki tabloidów. Takie historie przyciągają uwagę, ale z drugiej strony bazują na dość niskich instynktach i niezdrowej ciekawości. A co chyba najgorsze, sprowadzają ludzie cierpienie do dobrze znanego schematu. Dlatego pewnie w ogóle nie wzięłabym się do lektury książki Richarda Lloyda Parry'ego, gdyby opisywane wydarzenia nie miały miejsca w Japonii, do której mam słabość. Autor udowodnił mi, że na kanwie prawdziwej zbrodni można zbudować fascynujący reportaż, który nie ma nic wspólnego z tanią sensacją. 

Ludzie, który jedzą ciemność to opowieść o zaginięciu Lucie Blackman, dziewczyny z angielskiego miasteczka, która najpierw szukała szczęścia w londyńskim City, potem jako stewardessa British Airways, a w końcu w tokijskiej dzielnicy biznesu i nocnych rozrywek Roppongi. To też historia jej mordercy, seryjnego gwałciciela Jojiego Obary. Richard Lloyd Parry przyglądał się sprawie od samego początku jako korespondent dziennika The Times w Japonii i jak sam twierdził, nie dawała mu ona spokoju. Nie z tego powodu jednak nie sposób oderwać się od książki. Parry wykorzystał historię Lucie, żeby pokazać czytelnikom Japonię, jaką udało mu się poznać przez lata pracy. Autor zmierzył się też z całą masą stereotypów, które sprawa Obary tylko umocniła. Po pierwsze musiał wyjaśnić, czym właściwie zajmowała się Lucie w Japonii. Czytelnikom z Zachodu jakoś nie mieściło się w głowie, że ktoś może płacić Europejkom jedynie za rozmowę i przytakiwanie japońskim biznesmenom. Bo to właśnie robiły zagraniczne hostessy. Nocne życie w Tokio okazało się znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wycieczka po ulicach Roppongi była chyba najbardziej fascynującą częścią tej opowieści. Sporo miejsca poświęcił też Parry japońskiej policji, starając się dociec przyczyn jej nieudolności i opieszałości. Czy to możliwe, żeby ci pracowicie funkcjonariusze nie mogli poradzić sobie z jednym kryminalistą tylko dlatego, że ten zachowywał się w niestandardowy sposób? 

Autor nakreślił naprawdę bogate tło kulturowe, które choć trochę pozwala zagłębić się w mentalność Japończyków. Na szczęście na tyle dobry z niego reporter, że ani na chwilę nie postawił się na miejscu wszystkowiedzącego eksperta od Kraju Kwitnącej Wiśni. A wszyscy, którzy choć trochę więcej czytali o Japonii, wiedzą, że jest to przypadłość, która dopada wielu podróżników już po dwóch tygodniach pobytu. Parry stroni też od osądzania, często podaje dwa możliwe scenariusze wydarzeń i pozostawia wybór czytelnikowi. Z podobną delikatnością opisuje rodzinę Lucie, a zwłaszcza trudne relacje jej skłóconych rodziców. Pokora to ponoć jedna z podstawowych cech dobrego reportera, a Richard Lloyd Parry niewątpliwe ją ma. Książka nie jest jednak całkowicie pozbawiona wad, tempo znacznie spada gdzieś tak po połowie, kiedy zaczynamy uczestniczyć w dość żmudnej pracy oskarżycieli i obrońców i ciągnących się latami procesach. Tutaj autor pozwala też sobie na więcej komentarzy i własnych przemyśleń. Z jednym, szczególnie interesującym, Was zostawię:

Przycinając etykietkę skrajnym zachowaniom - potwornym, psychopatycznym, "złym" - i umieszczając sprawców owych zachowań w kategorii zupełnie innej, a przez to bezpiecznej, niż ta, do której należą "dobrzy" ludzie, możemy trochę mniej przejmować się złożoności ludzkiej natury i zastanawiać się, na ile każdy z nas w tym czy innym momencie postępuje bezwzględnie i bez skrupułów. 

czwartek, 4 czerwca 2015

Rzecz o skrzatach, wodnikach i rusałkach


Zawsze zazdrościłam narodom, które o swojej mitologii pamiętają i potrafią z niej robić użytek, choćby i tylko w popkulturze. Oczywiście rozumiem, że dziesięć wieków po chrystianizacji pewne rzeczy mogły ze zbiorowej pamięci ulecieć i raczej nie mamy co liczyć na odtworzenie panteonu bóstw słowiańskich ani związanych z nimi podań. Przekazy ustne są niestety dość nietrwałe i umierają razem z ludźmi. Są naukowcy, którzy twierdzą, że Słowianie stworzyli pismo, ale nawet jeśli to prawda, nie zachowały się dowody jego istnienia. Trudno też się dziwić, że chrześcijańskim duchownym ni w smak było spisywanie pogańskich opowieści. Przyjęcie nowej wiary nie było jednak dniem pogrzebu wszystkich magicznych stworów, wielu z nich udało się przetrwać w ludowych legendach, niektóre zmieniły nieco charakter, żeby dostosować się do chrześcijańskiego obrazu świata, a może nawet narodziły się nowe. I żyły jeszcze przez długie stulecia. Nawet ja pamiętam z dzieciństwa, choć jestem tylko o rok starsza od III Rzeczpospolitej, opowieści o kwiecie paproci, Południcy i Wieczornicy. Ale to już naprawdę ostatni dzwonek, żeby spisać te historie. Pokolenie, które je zna, stoi już bowiem nad grobem. A moi rówieśnicy, boleśnie racjonalni, nie będą przecież przekazywać ich dzieciom. Wybiorą im raczej jeden z szerokiej gamy dostępnych kanałów telewizyjnych dla najmłodszych, może nawet edukacyjny, a sami zajmą się poważnymi sprawami, czyli na przykład sporem czy to PiS jest gorszy od PO, czy może odwrotnie. 



Trafiła mi w ręce przecudna i pięknie ilustrowana książka, która jest właśnie próbą zatrzymania tej nieracjonalnej strony naszej zbiorowej świadomości - Bestiariusz słowiański. Rzecz o skrzatach, wodnikach i rusałkach. Choć album liczy sobie niemal dwieście stron, pochłania się go w jedno popołudnie. Poza stworami, o których większość z nas słyszała, takich jak chochliki, czarty, wodniki czy syreny, znajdziemy tu byty mniej znane i jeszcze dziwniejsze. Urzekają zwłaszcza ich nazwy: Szątopierz, Bezkost, Ćmok, Wąpierz, Szalińć, Dziwożony i Bożątka. Autorzy opisali swoich bohaterów lekko i z humorem. 

GNIECIUCH lub gniotek, zwany na Podhalu hurbózem, był małym, podobnym do kota stworkiem o cienkich jak patyk kończynach i wielkim, ciężkim brzuszysku. (...) Przyciągała go woń strawionego alkoholu: jeśli wyczuł ją w oddechu śpiącej osoby, siadał  na brzuchu lub piersiach ofiary i delektował się zapachem. Uciskał przy tym człowieka tak skutecznie, że niejeden opój i wydmikufel budził się nazajutrz po przepiciu obolały, wyczerpany i kompletnie niezdolny do pracy.                                        Aby uchronić się przed gnieciuchem, należało wziąć do ręki kawałek święconej kredy i obrysować wokół łóżka okrąg. Niestety, po kilku kieliszkach żytniej przepalanki nawet tak proste zadanie stawało się herkulesową pracą, niewykonalną dla zwykłego, zmęczonego życiem włościanina. Dlatego też gnieciuchy zawsze miały i nadal mają się dobrze. 
Z książki możemy się dowiedzieć, że na ziemiach polskich występowały różne typy rusałek, jak też różne typy diabłów. Przewodził im najsłynniejszy Diabeł Boruta, porywczy jak na szlachcica przystało, który najlepiej czuł się w karczmach i na sejmach. Był też Diabeł Rokita, ten z kolei reprezentował chłopstwo i słynął z niewybrednego języka oraz diabły pomniejsze, jak żarłoczny Fugas, przygłupi Hejdasz czy przedsiębiorczy Diabeł Iskrzycki, który w zamian za duszę mógł załatwić naprawdę wiele spraw. Krótkie nieraz opisy powyższych stworów wzbogacili autorzy ciekawostkami z życia codziennego naszych przodków. Ale tym, co naprawdę czyni Bestiariusz... pozycją niezwykłą, są klimatyczne i oryginalne ilustracje. 




środa, 13 maja 2015

Kto tu jest ofiarą, a kto oprawcą? O "Nanie" Emila Zoli


Już jakiś czas temu w mojej głowie rozgościł się stereotyp Francuzów jako narodu wyjątkowo rozpasanego seksualnie, na co miała zapewne wpływ proza Michela Houellebecqa, która z kolei świetnie wpisała się w klimat poznanych przeze mnie jeszcze w szkole utworów poetów wyklętych. Dostrzegałam w owym rozpasaniu nie tyle hedonizm, co raczej pewne dążenie do samozniszczenia. Emila Zoli nie było na mojej liście lektur, ale po tym, jak przeczytałam Nanę, już pewnie nikt nie zdoła mnie przekonać o cnotliwości mieszkańców kraju nad Loarą.  

Gdybym miała oceniać Nanę jedynie w jej warstwie fabularnej, pewnie znalazłabym sporo powodów do narzekań. Sama historia nie jest specjalnie skomplikowana. Oto piękna ulicznica dostaje główną rolę w przedstawieniu Jasnowłosa Wenus i występuje na deskach teatru niemal nago, czym wzbudza sensację na paryskich salonach. Nana wykorzystuje chwilę rozgłosu i wkrótce staje się najbardziej pożądaną kokotą w Paryżu. Dziewczyna korzysta z życia i doprowadza kolejnych kochanków do finansowej ruiny. Emil Zola wiele razy idzie na skróty, omija całe miesiące z życia bohaterów, a gdy stają się mu na chwilę zbędni, wysyła ich na wieś, za granicę lub na tamten świat. Szczegółowo opisuje choćby fascynację hrabiego Muffata Naną i jego rozterki moralne na wiadomość o zdradzie hrabiny, żeby za chwilę skwitować trzy miesiące życia bohatera z kochanką jednym zdaniem. Bohaterów nie jest zresztą tak wielu, choć akcja powieści toczy się przez kilka lat. Zola skupia się jedynie na kilkunastu osobach. O ile ograniczoną liczbę luksusowych dam do towarzystwa można by jeszcze zrozumieć, o tyle dziwi fakt, że w ich towarzystwie pojawiają się ciągle ci sami panowie. Inni są tylko tłem, któremu nie dano nawet imienia. Buntowałabym się też pewnie przeciwko zrzucaniu całej winy na główną bohaterkę. Nawet jeśli Nana była rozkapryszona i nierozsądna, nazywanie jej złotą muchą, która roznosi moralną zgniliznę po Paryżu, jest znacznie przesadzone. Czyż można zepsuć to, co już dawno było zepsute? Liczni kochankowie Nany już wcześniej trwonili majątki swoich rodzin na damy lekkich obyczajów i kierowali się w miejsce, do którego ostatecznie doprowadziła ich bohaterka książki. Nawet hrabia Muffat nie był przecież wolny od zepsucia. Jego cnotliwe zachowanie i podporządkowanie się zasadom religii katolickiej było tylko fasadą. Socjolog powiedziałby, że hrabia nigdy tych norm nie zinternalizował. Nana po prostu przystosowała się do zastanego świata i ani jej do głowy nie przyszło go zmieniać. Nie można jednak powiedzieć, że działała tylko z wyrachowania. Na to miała trochę za mało rozsądku. Nanie zdarzały się miłości bezinteresowne, ale zawsze źle lokowała swoje uczucia. A może w świecie wykreowanym przez Zolę nie dało się wybrać dobrze?

Dochodzimy tu do najważniejszego pytania. Po co właściwie była Zoli Nana? Jeśli chciałby tylko opowiedzieć czytelnikom historię pewnej kurtyzany, mógłby to zrobić znacznie lepiej. Zola skupił się jednak tylko na elementach opowieści najlepiej wyrażających ideę, której pisarz poświęcił niemal całą swoją twórczość, a którą historia literatury zna pod nazwą naturalizmu. Nurtu szczególnie mocno podkreślającego, jak bardzo jednostka jest zdeterminowana przez otoczenie, dominujące w danym społeczeństwie postawy czy wreszcie moment historyczny, w którym przyszło jej żyć. Lubimy wierzyć w uniwersalność idei i naszych własnych poglądów. Wywodzimy je z rożnych źródeł, na przykład z religii. Ale cóż ma postawa życiowa współczesnego katolika do zasad, którymi kierował się średniowieczny krzyżowiec? Ten drugi niewiele robił sobie z zabijania ludzi, tak jak my dzisiaj pobłażliwie patrzymy choćby na seks przedmałżeński. Brzmienie dziesięciu przykazań nie zmieniło się przecież na przestrzeni wieków, po prostu interpretowano je wedle aktualnie dominujących w społeczeństwie postaw i przekonań. Ciężko znaleźć ideę, która by takim procesom nie podlegała. Gdzie w tym wszystkim wolna wola? Często wydaje nam się, że mamy wybór. Ale zwykle możemy wybierać tylko pomiędzy odpowiedzią A i B, gdyby ktoś wskazał na C lub D zapewne uznano by go za wariata lub zbrodniarza. Dlatego dziś możemy dyskutować o aspektach moralnych przerywania ciąży w pierwszych tygodniach życia płodu, ale nikt na pewno nie podniesie kwestii zrzucania niepełnosprawnych niemowląt do morza, jak to nieraz czynili starożytni Grecy. Barbarzyństwo? Oni raczej tak o sobie nie myśleli, a i my nie wiemy, jak ocenią nas potomni. Naturaliści idą nawet o krok dalej i do tych społecznych i historycznych determinantów dorzucają jeszcze biologię. To właśnie popęd seksualny ostatecznie doprowadza bohaterów Nany do upadku. Trochę żałuję, że w powieści nie znalazła się choć jedna postać, która wyłamałaby się z tego jednolitego obrazu. W wielu kwestiach mogę się bowiem z Zolą zgodzić, ale  na pewno nie w tym, że od deterministycznych reguł nie zdarzają się wyjątki.

Nana na obrazie Edouarda Maneta.
źródło: www.repro-tableaux.com

sobota, 2 maja 2015

"Najistotniejszym i naturalnym powołaniem człowieka jest jego doskonalenie się"


Niełatwo przenieść na scenę tak monumentalne dzieło, jak Czarodziejska góra Thomasa Manna. Nie chodzi tu wcale o objętość wyrażoną w liczbie stron i czasie trwania akcji, który obejmuje aż siedem lat, ale o wielość poruszanych wątków. Być może lepszym wyjściem byłoby wybranie tylko jednego lub kilku z nich, tak jak to zrobił z Idiotą Dostojewskiego Andrzej Wajda? Wojciech Malajkat porwał się jednak na całość. Przypuszczam, że widzowie, którzy znali książkowy pierwowzór, lepiej odebrali spektakl. Ja jednak wyszłam z Teatru Syrena nieco przytłoczona mnogością znaczących dialogów, po których nie dano mi ani chwili, żebym mogła się nad nimi zastanowić. Choć spektakl trwał przecież trzy godziny!

W przededniu pierwszej wojny światowej do sanatorium dla chorych na płuca w Davos przybywa Hans Castorp (Patryk Pietrzak). Młody mężczyzna początkowo chce tylko odwiedzić przebywającego tam kuzyna, ale jego własny stan zdrowia zatrzymuje go na dłużej. Czarodziejska góra to miejsce poza światem i poza czasem, w którym życie i śmierć zamieniły się miejscami. To śmierć jest tu przedmiotem plotek, a wyczekiwanie na nią jedynym zajęciem. Przewartościowanie czy przywrócenie kostusze należnego jej miejsca? W czasach Belle époque odsuwano myśli o niej, podobnie jak my czynimy to teraz, zupełnie jakby nie była częścią życia. Bohaterowie sztuki wydali mi się nie tyle ludźmi, co reprezentacjami pewnych idei, z którymi styka się bohater. Najbardziej jaskrawe ideowo są tu oczywiście postacie Leona Naphty (Wojciech Zieliński) i Lodovica Settembriniego (Mariusz Drążek), które nieustannie się ze sobą ścierają. Naphta to jezuita zafascynowany mistycyzmem i złem tkwiącym w naturze człowieka, a przy tym zwolennik ruchów socjalistycznych i rewolucji. Z kolei Settembrini reprezentuje sposób myślenia humanistów i masonów, miłośników klasycyzmu oraz greckiej filozofii. Pierwszy zarzuca drugiemu wspieranie burżuazji i ucisku społecznego, drugi ma pierwszego za wariata. Czarodziejska góra nie sprowadza się jednak do wyboru pomiędzy tymi rozbieżnymi drogami. Jest jeszcze Kławdia Chauchat (Maria Seweryn), wielka miłość Castorpa, która reprezentuje pewien typ życiowej mądrości opartej na intuicji. Jej postać można też interpretować jak prymat emocji nad chłodnym racjonalizmem. Jeśli tak, to kuzyn bohatera Joachim Ziemssen (Antoni Pawlicki) jest jej przeciwieństwem. To człowiek, który na pierwszym miejscu stawia obowiązek i honor. Nie wypada mu bać się śmierci, ale z trudem znosi oczekiwanie na nią. Jest wreszcie i doktor Behrens (Przemysław Bluszcz), dla którego człowiek to tylko zespół komórek. Chłód jego naukowego podejścia ociera się momentami o okrucieństwo. Dla Mynheera Peeperkorna (Daniel Olbrychski) natomiast życie jest różnoznaczne z przyjemnością. Kiedy więc wiek i choroba uniemożliwiają mu udział w Dionizjach, bohater wybiera samobójstwo. W jego przypadku można jednakże mówić o wyborze, podczas gdy Albin (Rafał Mohr) jest już tylko czystym zwierzęcym strachem i popędem. Trudno mi zinterpretować postać Karoliny Stöhr (Aleksandra Justa), która przeważnie tylko histerycznie się śmieje. Nie wiadomo, czy kieruje nią pogarda, czy też rozpacz. Państwo Urianowie pozostają jedynie tłem dla innych bohaterów. 

Czarodziejska góra to spektakl bardzo udany pod względem scenografii i klasycznej oprawy muzycznej przygotowanej przez Grzegorza Turnaua. Sprawdzili się też aktorzy, ci poboczni nawet bardziej przypadki mi do gustu niż odtwórcy głównych ról. Choćby taki Iwo Pawłowski w zaskakującej roli siostry przełożonej. Paradoksalnie najmniej zachwycił mnie Daniel Olbrychski, którego twarz widnieje na plakacie promującym spektakl. Jego rola była dość okrojona, a poza tym mam wrażenie, że widziałam go już w podobnych. Mam też wątpliwości, co do obsadzenia Marii Seweryn w roli Kławdii. To dobra aktorka, ale też bardzo charakterystyczna. Nieważne, jaką postać by akurat odgrywała, ja i tak zawsze widzę Marię Seweryn. To chyba cecha rodzinna.