środa, 26 września 2012

Anglizacja


Zapożyczenia pełnią w języku bardzo ważną rolę. Przed wszystkim pomagają nazywać rzeczy jeszcze nienazwane. O ileż trudniej by było wymyślać nowe słowa, zamiast po prostu przyswoić sobie nazwy dżinsów czy komputera! Zapożyczenia przydają się nawet wtedy, gdy mamy już polski odpowiednik, bo czy nie łatwiej jest powiedzieć hipermarket niż sklep wielkopowierzchniowy?

Dlatego nie ma co się denerwować na informatyków, którzy w swoje wypowiedzi wplatają angielskie terminy (choć to też nie zawsze, bo przecież nie musimy czegoś updatować, możemy po prostu zaktualizować). Za to możemy, a nawet powinniśmy denerwować się na wszystkich, którzy może z racji tego, że na wizytówce zamiast koordynatora czy specjalisty, mają napisane manager, zasypują nas mailami w stylu "Przesyłam briefa i czekam na respons". No drodzy Państwo, mówmy językami, proszę bardzo, ale może nie wszystkimi naraz! To naprawdę nie robi dobrego wrażenia, a wręcz przeciwnie. Dla rodowitego użytkownika języka angielskiego, angielskie terminy brzmią wręcz prościej. Jeśli takie wplatanie na kimś ma zrobić wrażenie, to tylko na osobach, które albo słabo znają język, albo mają tzw. kompleks wschodni.

Takie niepotrzebne zastępowanie polskich słów angielskimi, niesie ze sobą poważne zagrożenie. Jakie? To wytłumaczę na przykładzie mojego znienawidzonego słowa, czyli dokładnie. Nienawidzę go wcale nie dlatego, że jest zwykle używane błędnie. Polskie dokładnie oznacza tyle co starannie, precyzyjnie. Jest natomiast często używane jak angielskie exactly. Kiedy zatem się z kimś zgadzamy, powinniśmy raczej krzyknąć: Oczywiście! Pewnie, że tak! Własnie! Masz rację! Ależ tak! Ale dlatego, że 9 na 10 osób krzyknie Dokładnie! i tak z pięciu wyrażeń w słowniku robi nam się jedno. Nie przepadam też za zapożyczeniem produkcja w odniesieniu do kinematografii, kiedy ktoś tak mówi o filmie, mam wrażenie, że go obraża. Film ma pozytywne konotacje ze sztuką, może być czymś wartościowym, produkcja przeciwnie, jest masowa i nastawiona na zysk.

Zapożyczenia mogą wdzierać się w naszą gramatykę. Często słyszymy, że coś wydaję się być, czasownik być jest w tej konstrukcji zupełnie niepotrzebny, po polsku mówimy, że coś wydaje się jakieś, np. jego nowa książka wydaje się interesująca. Być w tej konstrukcji jest niczym innym, jak klaką językową z angielskiego It seems to be.

Zapożyczajmy, ale z głową i tylko wtedy gdy wzbogaca to nasz język, a nie zubaża. W końcu oparliśmy się germanizacji i rusyfikacji, damy też sobie radę z anglizacją.

wtorek, 25 września 2012

"Bez wstydu" i bez ładu


A miało być tak pięknie... Tadek przyjeżdża do swojego rodzinnego miasta. Miasto nie jest bliżej określone, prawdopodobnie rzecz dzieje się na Śląsku. Siostra Tadka - Anka wcale nie czeka na niego z otwartymi ramionami, wręcz przeciwnie, właśnie układa sobie życie z nowym facetem Andrzejem, a pokój Tadka służy jako składzik na rzeczy tegoż Andrzeja. Nowy facet siostry ma kilka wad, między innymi jest faszystą (doprawdy nie wiem, kto wpadł na pomysł obsadzenia w tej roli Macieja Marczewskiego, którego mogłabym podać za przykład, jak nie wyobrażam sobie faszysty), no i ma żonę. Na szczęście żona mieszka daleko i nie występuje w filmie. Tadek od razu zaczyna pałać nienawiścią do Andrzeja i kiedy tylko nadarza się okazja (na co nie musi długo czekać, bo Andrzej przyprowadza do domu Anki prostytutkę) pomaga w rozpadzie związku. Jak się później okazuje troska o siostrę nie jest jedynym motywem, który kieruje jego postępowaniem. Otóż Tadek sam chce zostać facetem swojej siostry.

I tu mogłoby być ciekawie. Ale tylko mogłoby. Przyznaje się, że nigdy nie domyśliłabym się, że pomiędzy Tadkiem a Anką jest jakaś chemia. Byłabym tego całkowicie nieświadoma, prawie do momentu skonsumowania kazirodczego związku.Na szczęście, wcześniej już czytałam opis filmu i wiedziałam, że będzie dotyczył zakazanego związku brata z siostrą. Duża w tym wina postaci Tadka i jej odtwórcy Mateusza Kościukiewicza. Jego postać powinna mieć lekkie problemy emocjonalne, to zrozumiałe, w końcu ma ciągoty do członków własnej rodziny. Ale Tadek jest tak nienaturalnie przerysowany, że otrzymujemy kogoś na poziomie rozpieszczonego kilkulatka, który co chwilę płacze, krzyczy i wali pięściami w drzwi. Sytuacje ratuje Anka, kobieta nieradząca sobie z życiem, która za każdym razem wybiera złego faceta. W tej roli naprawdę świetna Agnieszka Grochowska. Ale cóż z tego, skoro Tadek jest na ekranie częściej!

Na wątku zakazanego związku fabuła jednak się nie kończy. Są jeszcze Cyganie, a właściwie piękna Irmina, której z kompletnie niewiadomych powodów wpada w oko Tadek. Dziewczyna pomaga mu wydostać się z finansowych tarapatów, po czym chłopak przyrzeka, że Irmina zawsze może na niego liczyć. Oczywiście zawodzi ja chwilę później, ignorując jej problem na rzecz jedzenia lodów z siostrą i próby wskoczenia jej do wanny. Jak nierudo się domyślić, sama Irmina i jej rodzina nie jest lubiana przez kolegów Andrzeja.

Zakończenia nie zdradzę, choć jak w całym filmie, największym zaskoczeniem jest tu brak zaskoczenia.

źródło: www.stopklatka.pl

poniedziałek, 24 września 2012

Podróże w czasie i przestrzeni


 „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” nie jest tradycyjnym reportażem z podróży. To zbiór zapisków, listów, artykułów pisanych do gazet, zdjęć. Wszystko zredagowane tak, że układa się w spójną całość. Sama książka powstała już bez udziału autora, bo równo 70 lat po jego śmierci.

To aż zadziwiające, jak mało znany jest Kazimierz Nowak. Przecież tak bardzo szczycimy się naszymi reportażystami – Wańkowiczem, Fiedlerem, Kapuścińskim! A jakimś cudem zapomnieliśmy o pionierze. Nowak, jako pierwszy człowiek na świecie, przebył kontynent Afrykański z północy na południe i z powrotem! To 40 tys. kilometrów. Większość trasy pokonał rowerem, część pieszo albo konno czy czółnem. Podróż zajęła mu pięć lat. Nie miał sponsorów, jedyną pomocą materialną, jaką otrzymał, był komplet opon zaoferowany mu przez firmę Stomil. Już samo to powinno zapewnić Nowakowi stałe miejsce wśród  najsłynniejszych podróżników. Ale Nowak ma jeszcze jedną, bardzo ważną cechę. Jest dobrym obserwatorem, ciekawym ludzi, których spotyka. Dla wielu z nich polski podróżnik jest pierwszym białym człowiekiem, jakiego mają okazję zobaczyć. Nowak zabiera nas do prawdziwej, rdzennej Afryki lat 30. XX wieku, która nie została jeszcze dotknięta wojnami domowymi w okresie dekolonizacji i później, ani zachodnim stylem życia. Nie ma tam jeszcze Coca-Coli i telefonów komórkowych, a Masajowie nie tańczą za dolara. W Afryce Nowaka można za to spotkać prawdziwych ludożerców, plemiennych królów oraz cały kalejdoskop tradycji i obyczajów.

Literacko książka nie jest arcydziełem, nie znajdziemy tu języka rodem z reportaży wspomnianego wyżej Kapuścińskiego. Jest za to autentyczność i prawdziwa radość z poznawania świata. Pomimo wielu niebezpieczeństw, jakie napotka, Nowak woli nocować w plemiennych wioskach lub pod gołym niebem. Wśród białych kolonizatorów czuje się nieswojo. I chociaż za czasów podróżnika nie było jeszcze mowy o poprawności politycznej, Nowak zadziwiająco trafnie analizuję sytuację polityczną kontynentu, a nawet przewiduje jej dalszy rozwój. Te spostrzeżenia są szczególnie cenne dla osób, które jak ja pochłonęły mnóstwo książek o Afryce i wciąż się ciekawe przyczyn, chcą wiedzieć, co było wcześniej, skąd wzięły się współczesne relacji pomiędzy afrykańskim państwami i zamieszkującymi je ludami. W „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” można odnaleźć kilka odpowiedzi na te pytania. Dla mnie szczególnie inspirujący był fragment o wizycie na dworze króla Ruandy, Nowak opisuje jak belgijskie władze kolonialne wspierają, a właściwie utrzymują władzą współpracującego z nimi króla z ludu Watutsi, „przybyszy z dalekiej Abisynii” (tak, to to samo co Tutsi, w językach bantuskich przedrostek „wa” oznacza po prostu ludzi) nad lokalnymi ludami Bahutu i Batwa.  W tej polityce i stworzonym przez nią systemie społecznym upatrywać można korzeni konfliktu, który wstrząsnął krajem w 1994 roku.

W kwietniu 1934 roku Nowak dociera do Przylądka Igielnego, czyli południowego krańca Afryki. Pozostaje tylko wrócić, niestety drogi powrotnej nie wytrzymuje rower, podróżnik musi zmienić środek transportu. Sam Nowak coraz częściej cierpi na ataki malarii. Do domu udaje mu się wrócić w grudniu 1936 roku, niestety rok później umiera z powodu złego stanu zdrowia.

źródło: www2.kazimierznowak.pl

piątek, 21 września 2012

Język polski wcale nie taki trudny



Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego mówimy zarówno w ręce, jak i w ręku? Nawet jeśli nie, to i tak warto poznać odpowiedź, jest to bowiem pozostałość po liczbie podwójnej.  Nasi przodkowie posługujący się dawnym językiem polskim znali trzy liczby, a nie jak my dziś tylko pojedynczą i mnogą. Liczba pojedyncza oznaczała, tak jak dziś jedną sztukę, podwójna dwie, a mnoga więcej niż dwie. Brzmiało to tak:

Mianownik
dwie ręce
Dopełniacz
dwu ręku
Celownik
dwiema  rękama
Biernik
dwie ręce
Narzędnik
dwiema rękama
Miejscownik
dwu reku
Wołacz
dwie ręce

Ten system ciągle jest używany w językach litewskim i słoweńskim. Jeśli ktoś uważa go jednak za skomplikowany, spieszę wyjaśnić, że istnieje też coś takiego jak liczba potrójna, a nawet poczwórna.  Liczbę potrójną ma chociażby język Tok Pisin używany w Papui Nowej Gwinei.


Singular
Dual
Trial
Plural
1st exclusive
mi
(ja)
mitupela
(on/ona i ja)
mitripela
(oni i ja)
mipela
(oni wszyscy i ja)
1st inclusive
-
yumitupela
(ty i ja)
yumitripela
(wy i ja)
yumipela or yumi
(wy wszyscy i ja)
2nd
yu
(ty)
yutupela
(was dwóch)
yutripela
(was trzwech)
yupela
(was czterech i więcej)
3rd
em
(on/ona)
tupela
(ich dwóch)
tripela
(ich trzech)
ol
(ich czterech i więcej)

Warto wyjaśnić, o co chodzi z formami exclusive i inclusive. Niektóre języki wyróżniają dwie formy zaimka my, w zależności od tego, czy mówiący ma na myśli słuchacza, czy nie. I tak jeśli chcemy powiedzieć po czeczeńsku my w znaczeniu ja i osoba, która mnie słucha, powiemy vay, a kiedy my dotyczy mnie i jakiejś innej osoby txo.

Na liczbach się nie kończy, nasze marne siedem przypadków to naprawdę nic przy językach ugrofińskich. Te zwykle mają ich kilkanaście. Oto przykład z języka fińskiego:

Przypadek
Pytania
l.p.
l.mn.
Nominativus
kto? co?
-
-t
Partitivus
Ile (czego)? kogo? czego?
-a/ -ä ,-ta/-tä
-a, -ita, -ja
Genetivus
kogo? czego?
-n
-n, -den, tten, in, ten, en
Accusativus I
kogo? co?
=Gen
=Nom
Accusativus II
kogo? czego?
=Nom
=Gen
Essivus
jako kto? jako co?
-na/-nä
=sing.
Translativus
w kogo? w co?
-ksi
=sing.
Comitativus
z kim? z czym?
-
-ne + suf. dzierż.
Prolativus
jak? którędy?
-
-tse
Abessivus
bez kogo? bez czego?
-tta / ttä
=sing.
Instructivus
jak? kim? czym?
-n
=sing.
Inessivus
w kim? w czym? gdzie?
-ssa/-ssä
=sing.
Elativus
od kogo? od czego? skąd?
-sta/-stä
=sing.
Illativus
w kogo? w co? dokąd?
-n, hVn, -seen
-in, -hin, -iin
Adessivus
na kim? na czym? gdzie?
-lla/-llä
=sing.
Ablativus
znad (od) kogo? czego? skąd?
-lta/-ltä
=sing.
-lta/-ltä
na kogo? na co? dokąd?
-lle
=sing.

Podobnie rzecz ma się z osobami, niektóre języki indiańskie mają też czwartą. Z kolei język nawaho ma siedem trybów, nie tak jak polski: orzekający, rozkazujący i przypuszczający.

Tworzenie zdania z luźno zestawionych słów to też wcale nie jest uniwersalny rozwiązanie. W eskimoskim języku Inuktitut polega ono na dodawaniu znaczących przyrostków i przedrostków do rzeczownika i czasownika. Wygląda to tak:

Malik
ᒪᓕᒃ
gonić
Maliktunga
ᒪᓕᒃᑐᖓ
(ja) gonię
Malikkassik
ᒪᓕᒃᑲᓯᒃ
ty też gonisz
Malikkit!
ᒪᓕᒃᑭᑦ
gońcie ich!
Malikkuttikkuk
ᒪᓕᒃᑯᑦᑎᑦᑯᑦ
jeżeli my gonimy ich dwoje
Malingmangaakku?
ᒪᓕᖕᒪᖓᐊᒃᑯ
czy (ja) ją gonię?

Kiedy zatem chcemy powiedzieć Nigdy nie powiedziałem, że chcę jechać do Paryża powiemy Pariliarumaniralauqsimanngittunga. Prawda, że proste? Dodam tylko, że język Inuktitut nie jest jednym z tych wymierających, używa się go jako języka urzędowego w Nunavut i Terytoriach Północno-Zachodnich, a także częściowo w Quebecu oraz Nowej Fundlandii i Labradorze.
Nie zawsze bywa tak trudno. Używany w Amazonii język piraha nie posiada liczebników. Może tylko powiedzieć, że czegoś jest dużo albo mało. Rdzenni użytkownicy języka nie potrafią więc liczyć. Odpadają wszelkie problemy z matematyką.




czwartek, 20 września 2012

Czy Anglicy mówią sobie na ty?


Wiele osób uczących się języka angielskiego jest przekonanych, że Anglicy są bardziej bezpośredni, bo od razy mówią sobie na ty. Nic bardziej mylnego! Grzeczność to kwestia różnic kulturowych.

Polski "ty' to zupełnie co innego niż angielskie "you". Jest grupa języków, która grzeczność wyrażą za pomocą środków leksykalnych, jak polski "pan"; a jest grupa, która wyraża ją za pomocą konstrukcji gramatycznych tj. najczęściej drugiej osoby liczby mnogiej (francuskie "vous" to jak nasi "państwo"). Do tej grupy należy też angielski, grzeczność wyraża się przy użyciu 2 os. l.m., która brzmi tak samo jak 2 os. l.p., czyli właśnie "you". I tym sposobem to "you" z liczby mnogiej znaczy tyle, co nasze "pan". Zapewne wielu zastanowi się teraz, skąd mają u licha wiedzieć, które "you" Anglik ma na myśli. Sprawa jest bardzo prosto, otóż zawsze zakłada się, że mówiący ma na myśli to uprzejme "you" w liczbie mnogiej.

Podobnie rzecz ma się z pewnym, charakterystycznym dla Brytyjczyków łagodzeniem wypowiedzi (w naszym odczuciu oczywiście) oraz używaniu pustych, grzecznościowych zwrotów. Kiedy Anglik mówi "Would you mind?", Polak zapewne użyłby już przekleństwa. I wcale nie znaczy to, że pierwszy jest mniej zdenerwowany. Kiedy natomiast ów Brytyjczyk mówi nam "We must meet up for coffee" to wcale nie musi oznaczać, że chce się z nami spotkać na kawę. Być może próbuje się po prostu grzecznie pożegnać. Ta cecha British English była w historii nawet powodem mniej lub bardziej dramatycznych wydarzeń.

W kwietniu 1951 roku 650 brytyjskich żołnierzy z 1. bataliony pułku Gloucestershire, którzy próbowali zablokować chińską inwazję na Seul, zostało otoczonych przez 10 tysięcy żołnierzy wroga. Po dwóch dniach walk dowódca brygady Thomas Brodie, wykształcony i dobrzy wychowany Brytyjczyk, wysłał taki komunikat do amerykańskich sojuszników: " things are pretty sticky down there". Miało to być rozpaczliwe wołanie o pomoc, jednak Amerykanie uznali, że nic złego się nie dzieje. Przeżyło tylko 40 brytyjskich żołnierzy. Równie znana jest historia lotu nr 9 British Airways z Heathrow do Auckland. 24 czerwca 1982 roku samolot wleciał w chmurę pyłu wulkanicznego, co spowodowało zatrzymanie wszystkich czterech silników. Kapitan ogłosił: "Ladies and Gentlemen, this is your Captain speaking. We have a small problem. All four engines have stopped. We are doing our damnedest to get them going again. I trust you are not in too much distress". Na szczęście nikomu nic się nie stało, samolot wylądował awaryjnie w Dżakarcie.

Refleksja nad życiem w oparach alkoholu


Idąc wczoraj do Teatru Powszechnego, nie bardzo wiedziałam, jak to będzie. Spektakl wybrałam dosyć przypadkowo, ot intuicja podpowiedziała mi, że to na ten powinnam pójść. Jedyne co o nim wiedziałam, to że jest oparty na wierszach Marcina Świetlickiego. Mam za sobą lekturę tomików „49 wierszy o wódce i papierosach” i „Muzyki środka” (pierwszy znacznie bardziej przypadł mi do gustu), mimo to nie byłam sobie w stanie wyobrazić, jak ktoś zrobił z nich dramat, wplótł w fabułę, stworzył jakąś spójną całość. A jednak się udało! Spektakl to strzał w dziesiątkę!

Rzecz dzieje się w krakowskiej knajpie przy ulicy św. Jana. Speluna właściwie, bo to jedne z tych barów, w których tylko pije się wódkę. W nim czterech klientów i barmanka. Alkoholik z duszą poety, w tej roli znakomity Sławomir Pacek, który wiersze Świetlickiego deklamuje tak, że aż ciarki przechodzą po plecach. Jest też artysta aspirujący do bycia gejem (Grzegorz Falkowski), który co prawda od Herberta woli Rojka, ale jak się trafi dofinansowanie z urzędu miasta to i do Herberta zrobi nowe, elektroniczne aranżacje. Karierowicz z Warszawy (Piotr Ligienza), który nie zmarnuje okazji, żeby uwiecznić każdą chwilę swojej wizyty w Krakowie telefonem komórkowym i wreszcie stały bywalec baru (Jacek Beler) snujący się po barze i zajęty egzystencjalną refleksją. Nad tym, aby panom nie zabrakło wódki w kieliszkach czuwa barmanka (Maria Czykwin), która z powodu nieszczęśliwej miłości postanawia zatrudnić się w TVN-ie, bo „przecież wszyscy już tam robią”.

Bohaterowie rozmawiają, opowiadają o swoim życiu, czasem siedzą w milczeniu. Zadziwiające  jak postacie sztuki płynnie przechodzą od własnych kwestii do wierszy Świetlickiego. Recytują je przy dźwiękach nowoczesnej muzyki,  czasem (choć rzadko) śpiewają lub rapują. Robią to z niezwykłym ładunkiem emocjonalnym, poezja wciąga, otula widza swoimi mackami, odrywa od rzeczywistości, pokazują ją z innej perspektywy. No właśnie, jakiej perspektywy? Szaleńca? Alkoholika z wyboru? Kogoś, kto w oparach alkoholu znalazł ucieczkę od kariery w korporacji i zakupów w hipermarkecie. Kogoś, kto krzyczy „Nie idź do pracy! Tam czeka cię NIC!”.  Żeby się przekonać, trzeba to przeżyć. Prawdziwe, staromodne katharsis.

źródło: www.powszechny.com