sobota, 18 kwietnia 2015

Bóg jest z nami, dżihadystami


O Timbuktu robiło się głośno po zeszłorocznym festiwalu w Cannes, film zgarnął też Cezara i był jednym z faworytów do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego. Nasi kochani dystrybutorzy uznali jednak, że to za mało, żeby pokazać w polskich kinach dziecko mauretańskiej kinematografii. To w końcu nie Szybcy i wściekli 18. Dlatego pozostaje polować na Timbuktu na festiwalach. Jeśli nie zdążyliście go zobaczyć podczas Wiosny Filmów, będzie jeszcze okazja na AfryKamerze. Warto. 


Film opowiada o dżihadzie, ale nie w tej jego odhumanizowanej wersji, do jakiej przyzwyczaiły nas wieczorne wiadomości. Nie ma tu jednoznacznie dobrych i złych, ani bezimiennych ofiar. Są po prostu ludzie i ich historie. My możemy ich tylko obserwować i zastanawiać się, co sprawiło, że znaleźli się akurat po tej stronie barykady. Zacznę jednak od krótkiego wyjaśnienia historyczno-geograficznego. Timbuktu nie leży w Mauretanii, lecz w Mali. Miasto założyli Tuaregowie, lud wędrownych pasterzy, dumnych i wojowniczych, którzy niewiele robili sobie z granic państwowych i swobodnie przemieszczali się po północno-zachodniej Afryce. Samo Timbuktu obrosło w legendę, gdyż gdzieś tak w XVI wieku stało się ważnym islamskim ośrodkiem akademickim, a dzięki niezwykłej architekturze trafiło na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tuaregom zamarzyło się własne państwo, dlatego w 2012 roku wywołali w północnym Mali powstanie, niepierwsze zresztą. Tym razem jednak wezwali na pomoc swoich braci w wierze, czyli właśnie dżihadystów (w tym z organizacji związanych z Al-Kaidą). Nowe państwo Azawad zostało co prawda proklamowane, ale mieszkańcom nie dane było długo się nim cieszyć. Islamiści szybko bowiem przejęli nad nim kontrolę i zaczęli pozbywać się Tuaregów, a tych, którzy zdecydowali się zostać, czekały ciężkie czasy. 

Wiemy już zatem, że Tuaregowie są ludnością zislamizowaną, i to od wielu wieków. Ich obyczaje nie idą jednak w parze z mentalnością przybyszów, których kuje w oczy choćby wysoka pozycja społeczna kobiet i nienoszenie przez nie burek. Zaczyna się dżihad, który jak pętla coraz mocniej zaciska się na szyi miejscowych. Wprowadzane są kolejne zakazy i nakazy, kobiety mają nosić już nie tylko burki, lecz także skarpety i rękawiczki, zabrania się słuchania muzyki i grania w piłkę, niespokrewnieni ze sobą kobiety i mężczyźni nie mogą przebywać razem w pomieszczeniu. Abderrahmane Sissako pokazuje kolejno historie ludzi, którzy te prawa naruszyli, żeby wreszcie skupić się na jednaj tuareskiej rodzinie. Kidane (Ibrahim Ahmed) i Satima (Toulou Kiki) zostali, chociaż wszyscy przyjaciele już dawno opuścili okolice Timbuktu. Pustynia daje im chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Jednak splot nieszczęśliwych wydarzeń sprawi, że i oni nie będą mogli żyć w spokoju, zostaną osądzeni przez nowe prawo. Prawo przybyszów. Reżyser Timbuktu bardzo podkreślą tę obcość dżihadystów. Ci ludzie nie są stąd, nie szanują lokalnych obycajów, nie znają używanych tu języków (bambara i tamaszek), często nie mówią nawet dobrze po arabsku, potrzebują tłumaczy, żeby dogadać się z mieszkańcami miasta. Skąd się wzięli? Tego Sissako nie wyjaśnia. Możemy się jedynie domyślać, ale przywódca dżihadystów Abdelkrim (Abel Jafri) sprawia wrażenie człowieka, który wiele lat spędził w Europie i otrzymał solidne wykształcenie. Sam reżyser patrzy na nich nieco ironicznie i wytyka im błędy. Ci sami ludzie, którzy tak żarliwie pilnują, żeby nikt nie łamał zakazu gry w piłkę nożną, rozmawiają przecież w czasie służby o rozgrywkach Realu i Barcelony. Za te podwójne standardy pewnie należałoby dżihadystów potępić, ale dzięki nim stają się jakby bardziej ludzcy. I choćby dlatego warto Timbuktu obejrzeć, bo przypomina, że islamista to nie krwiożercza bestia z kosmosu, a zwykły człowiek, którego coś pchnęło na tę drogę. 

A tu prawdziwe Timbuktu.
źródło: sashaberzina.com

wtorek, 14 kwietnia 2015

Figle z noblistami


Lubię czytać noblistów. Wcale nie dlatego, że wypada. Po prostu ta cała komisja, która przyznaje Literacką Nagrodę Nobla, naprawdę zna się na rzeczy. Zawiedziona byłam tylko raz, kiedy to w mękach udało mi się dobrnąć do końca Pożądania Elfriede Jelinek. Głównym celem powstania tej książki było prawdopodobnie ukazanie seksu jako obrzydliwej formy przemocy stosowanej przez mężczyzn na kobietach. Nie jest to typ feminizmu, który do mnie przemawia, i zaczęłam nawet podejrzewać autorkę o jakieś problemy osobiste. Wiele się nie pomyliłam, bo ta austriacka pisarka cierpi ponoć na agorafobię, która uniemożliwiła jej odebranie osobiście Narody Nobla w 2004 roku.

Nie mogę powiedzieć, żeby na ukształtowanie się mojej sympatii do noblistów miał wpływ system edukacji. Owszem, w czasach szkolnych lubiłam czytać wiersze Szymborskiej i Miłosza. Rzadko czytuję poezję, ale jeśli już to właśnie polską i współczesną. Tłumaczone wiersze zawsze wydawały mi się pozbawione znaczenia i uroku. Podziwiam ten pozorny minimalizm Szymborskiej, za którego fasadą zawsze udawało jej się mówić wprost o naprawdę trudnych sprawach. Z prozaikami było niestety gorzej. Najpierw podpadł mi Sienkiewicz. Już w podstawówce zanudził mnie Krzyżakami, a gwóźdź do trumny wbiło W pustyni i w puszczy. Drugą z tych książek pewnie znienawidziłabym jeszcze bardziej, gdybym zdecydowała się przeczytać ją ponownie. Sienkiewicz był bowiem - jak przystało na dziecko swoich czasów - pierwszorzędnym rasistą. Ulubieniec Romana Giertycha (ministra edukacji w czasach, kiedy uczyłam się w liceum) zrehabilitował się dopiero dzięki Quo vadis. Trylogię przerabiałam tylko we fragmentach i jakoś do dziś nie mam ochoty czytać jej w całości. Odwrotnie było z Reymontem. Na liście lektur maiłam tylko jeden tom Chłopów, a pozostałe doczytałam z przyjemnością sama. Naprawdę doceniam jego pieczołowitość w opisie polskiej wsi, jej obyczajów i mentalności chłopów, a Jagna do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych bohaterek literackich. Mieszane uczucia budzili we mnie też zagraniczni nobliści. Bo o ile doceniam kunszt autora Dżumy, o tyle nie mam pojęcia, co takiego wspaniałego jest w Starym człowieku i morzu. 

A potem szkoła się skończyła i mogłam sama wybierać, z którym noblistą chcę poznać się bliżej. 
Orhan Pamuk - po jego Śnieg sięgnęłam w pierwszej kolejności, zaraz po tym, jak przyznano mu nagrodę. Pamiętam, że lektura książki była przyjemna, ale nie wywarła na mnie większego wrażenia. Do dziś kojarzy mi się tylko z samotnym poetą przemierzającym zaśnieżone ulice Stambułu. 
Gabriel García Márquez - pierwszy z wielkich zachwytów. Zaczarował mnie ten jego realizm magiczny. Przeczytałam Sto lat samotności, O miłości i innych demonach, Raport z pewnego porwania, Kronikę zapowiedzianej śmierci oraz Rzecz o mych smutnych dziwkach. Poza ostatnią wszystkie mogę śmiało polecić. 
Nadine Gordimer - po jej Broń domową sięgnęłam zupełnie przypadkiem na fali pierwszego zainteresowania Afryką. Od razu jednak wiedziałam, że za tą obyczajowo-kryminalną historią coś się kryje. Jakiś taki wewnętrzny niepokój, który musiał udzielić się całemu południowoafrykańskiemu społeczeństwu w czasach zaraz po apartheidzie.
John Maxwell Coetzee - jeszcze bardziej niepokojący od Gordimer. Ci pisarze z RPA już chyba tak mają. Hańba oraz W sercu kraju do dziś siedzą mi w głowie. 
Doris Lessing - po jej książki sięgnęłam głównie dlatego, że pisarka spędziła dzieciństwo w Rodezji, po czym zasłynęła jako autorka sprzeciwiająca się kolonializmowi i apartheidowi. Pisze utwory dość kobiece, ale nie stroniące od poważnych tematów, jak choćby recenzowane przeze mnie niedawno Piąte dziecko
Mo Yan - miłość od pierwszego wejrzenia. Autor w niezwykły sposób łączy realizm magiczny z naturalizmem i chińską historią. Obfite piersi i pełne biodra mogłabym chwalić w nieskończoność, ale nie będę się powtarzać. Mam zamiar przeczytać wszystkie jego książki. 
John Steinbeck - kolejne zauroczenie z nadzieją na stały związek. Autor niezwykle utalentowany i wrażliwy na nierówności społeczne, który szczególnie upodobał sobie robotników. Do tej pory czytałam Grona gniewu oraz Myszy i ludzie, ale na pewno na tym nie poprzestanę. 
Alice Munro - lekka i przyjemna proza kobieca, choć wcale nie banalna. Po prostu Za kogo ty się uważasz? i Taniec szczęśliwych cieni świetnie czytało się do poduszki. 
Nadżib Mahfuz - pisarz iście pozytywistyczny, który opisuje świat z fotograficzną precyzją, a lektura jego książek jest jak egzotyczna podróż. Dzięki Opowieściom starego Kairu mogłam się po uszy znużyć w codzienności tego miast sprzed prawie wieku. 

A z kim jeszcze chciałabym pójść na literacką randkę?
Pearl S. Buck - kręci mnie głównie tematyka jej książek. Ta amerykańska pisarka spędziła sporą część życia w Chinach i tam też umieściła akcję większości swoich powieści. Na podstawie jednaj z nich powstał film Cesarzowa
Mario Vargas Llosa - wszyscy naokoło go chwalą. Trzeba sprawdzić, czy słusznie. 
Selma Lagerlöf - jej Cudowną podróż znalazłam na liście 100 książek XX wieku według Le Monde i od tamtej pory mam ochotę ją przeczytać. 
Sigrid Undset - bo chciałabym się wreszcie dowiedzieć, kim była ta Krystyna, córka Lavransa.
V. S. Naipaul - ten pan interesuje mnie bardziej jako reportażysta niż powieściopisarz. 
Patrick Modiano - noblowska świeżynka. Pod wpływem impulsu kupiłam Przejechał cyrk, a jak już mam, to pewnie kiedyś przeczytam. 

A tak wygląda nobel z literatury.
źródło: www.nobelprize.org

niedziela, 5 kwietnia 2015

Nigeryjka w Ameryce

Chimamanda Ngozi Adichie dobrze pisze, co do tego nie ma wątpliwości. Może wydawać pokaźne pod względem objętości powieści, bo historie, które opowiada, są na tyle spójne i wciągające, że czytelnik nawet nie zauważy, kiedy minęło te siedemset stron. Rozwinęła też swój warsztat od czasu debiutanckiego Fioletowego hibiskusa, tworzone przez nią postacie nie są już tak jednowymiarowe, a nakreślane sytuacje jednoznaczne. Udało jej się pogłębić świat przedstawiony i zgrabnie połączyć kilka wątków. Tym razem jednak autorka  Połówki żółtego słońca zabiera nas w podróż do Ameryki. 

Adichie poświęca dużo miejsca w swojej nowej książce rasie, odkrywamy ją razem z główną bohaterką Amerykaany Ifemelu, która poznaje rasizm dopiero, kiedy wyjeżdża na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Kraju, w którym o kolorze skóry nie można głośno mówić, a mimo to wszyscy o nim myślą. Adichie potraktowała rasizm znacznie szerzej niż jego słownikowa definicja, według której to tylko "wiara we wrodzoną wyższość jednej rasy". Takie rozumienie okazuje się dzisiejszych czasach - zdaniem pisarki - niepełne i nieaktualne. Czym jest zatem rasizm w Amerykaanie? Sztuczną uprzejmością, nadmiernym okazywaniem sympatii czarnoskórym, owijaniem w bawełnę i udawaniem, że problem skończył się wraz z apartheidem. Polskiemu czytelnikowi sprawa może się wydawać rozdmuchana, w czym akurat jesteśmy podobni do Nigeryjczyków. W naszym monokulturowym kraju osób o innym kolorze skóry jest tak mało, że nawet nie zdołaliśmy wyrobić sobie w miarę spójnych stereotypów na ich temat. Ci inni mogą budzić różne reakcje: zainteresowanie, zdziwienie, czasem nawet niechęć; ale są zbyt nieliczni, żeby stać się tematem publicznej dyskusji.* Podobnie jest w Nigerii. Biali mieszkają daleko lub są turystami. Na co dzień się o nich nie myśli, a kolor skóry jest tylko sposobem opisywania czyjeś urody. Ten wyniesiony z domu dystans czyni z Ifemelu świetną obserwatorkę. Razem z nią poznajemy rasizm w jego codziennej postaci. Dowiadujemy się, że naprawdę czarna kobieta nie może nosić swoich włosów w takiej formie, w jakiej je Pan Bóg stworzył, bo noszenie afro grozi posądzeniem o przynależność do jakiejś organizacji, musi być manifestacją poglądów, a już na pewno nie przystoi poważnej pani manager. Problem rasy w Stanach okazuje się bardziej złożony, niż nam się mogło wydawać. Zbudowany jest bowiem na dziesiątkach lat wzajemnych uprzedzeń, pretensji, niewolnictwa i segregacji rasowej. To coś jak u nas antysemityzm. Mówi się, że zniknął po wojnie wraz z Żydami, ale każda wzmianka o nim wywołuje medialną burzę. 

Amerykaana nie jest na szczęście tylko o rasie. Adichie zaburza nieco perspektywę czasową, dzięki czemu poznajemy Ifemelu już jako dorosłą kobietę, która po dwunastu latach w USA decyduje się wrócić do Nigerii. Dopiero potem dowiadujemy się, co doprowadziło ją do tego punktu. W powieści przewijają się też motywy stale obecne w książkach pisarki. Część akcji toczy się w akademickim mieście Nsukka nękanym na przemian strajkami studentów i nieopłacanych od miesięcy wykładowców. Nigeria z Amerykaany przypomina nieco Polskę z początku lat dziewięćdziesiątych. Kraj, który zachłysnął się kapitalizmem i pierwszymi oznakami dobrobytu i w którym mleko w proszku i frytki z mrożonki są oznakami postępu. Rodzi się nigeryjska klasa średnia, często po znajomości i za cenę wysokich łapówek, a dawna mentalność miesza się z nowym typem luksusu. Kobiety marzą tu o dobrym zamążpójściu, a mężczyźni, żeby stać ich było nie tylko na żonę, lecz także na liczne kochanki. Jest wreszcie historia miłosna, może nawet ważniejsza niż pozostałe wątki. Ifemelu i Obindze - idealne braterstwo dusz rozdzielone przez urzędy imigracyjne i wnioski wizowe, o którym nie da się zapomnieć nawet po latach życia oddzielnie.

Fabuła powieści przeplatana jest wpisami z blogu głównej bohaterki, co stanowi akurat najsłabszą jej część. Choć nie wykluczam, że taki efekt był zamierzony. Ale już to, że Ifemelu tak szybko była w stanie utrzymać się wyłącznie z prowadzenia blogu, można spokojnie włożyć między bajki. Uwierzyłabym, jeśli pisałaby o gotowaniu, w innych wypadkach to się po prostu nie zdarza.


* Nie twierdzę oczywiście, że w Polsce nie ma rasizmu, jest on jednak na tyle nieuświadomiony, że nawet najbardziej wytrwałym bojownikom o równość i tolerancję nie przyjdzie do głowy podważać stereotypy Murzynka Bambo czy mentalności Kalego. Niedowiarkom chciałabym przypomnieć głośną medialną sprawę sprzed dwóch lat: John Godson i jaśnie oświecony rasizm