czwartek, 29 stycznia 2015

Chyba jednak nie polubię kryminałów

Charlotte Link jest ponoć całkiem poczytną pisarką. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Fabuła Ostatniego śladu jeszcze się nawet broni. Ma wszystko to, co przystoi kryminałowi, czyli zbrodnię, tajemnicę sprzed lat i kilka niezłych zwrotów akcji. Pewnie można by się wciągnąć, gdyby nie sposób narracji autorki, która nie może się powstrzymać od natrętnej psychoanalizy rodem z Cosmopolitan. Sprawę pogarsza jeszcze kiepskie tłumaczenie. 

Nieobecną bohaterką Ostatniego śladu jest Elaine Dawson, młoda kobieta, której los poskąpił urody i szczęścia w życiu prywatnym. Obowiązek opieki nad niepełnosprawnym bratem na stałe przywiązał ją do rodzinnej miejscowości. Wyjazd na ślub znajomej do Gibraltaru jest dla niej wymarzoną okazją na oderwanie się od szarej codzienności. Nawet to się Elaine nie udaje. Z powodu mgły wszystkie loty z londyńskiego Heathrow są odwołane. Zapłakana wpada na nieznajomego mężczyznę, który proponuje jej nocleg. Tutaj ślad po kobiecie się urywa. Mija pięć lat, do Londynu przylatuje z Gibraltaru Rosanna Hamilton. Właśnie dostała zlecenie napisania serii artykułów o zaginionych osobach. To dla niej świetna okazja, żeby wrócić do zawodu i odetchnąć od małżeńskich problemów. Zwłaszcza że z jedną z zaginionych była związana osobiście, to na jej ślub nie dojechała Elaine Dawson. W pierwszej kolejności Rosanna postanawia spotkać się z Markiem Reeve'em, londyńskim adwokatem, u którego Elaine spędziła tę feralną noc. 

Mamy tu więc całą galerię mniej lub bardziej (przeważnie mniej) interesujących postaci. Na pierwszym planie jest Rosanna. Kobieta, która wszystko wszystkim spokojnie tłumaczy, ale nigdy nie porusza najważniejszych kwestii. A już na pewno nie mówi, co jej leży na wątrobie. Rzuciła ukochaną pracę i życie w Londynie, żeby wyjść za Dennisa i zostać gospodynią domową w Gibraltarze i po pięciu latach odkryć, że takie życie jednak jej nie odpowiada. Szkoda, że nie pomyślała o tym, zanim jej nastoletni pasierb tak bardzo się do niej przywiązał. Samego Dennisa trudno by było polubić, to człowiek, który zawsze stawia na swoim, nie słucha najbliższych, a z dwutygodniowego wyjazdu żony robi wielki dramat. Bardziej antypatyczny od niego jest już tylko Jeff, niepełnosprawny brat Elaine, który żywi urazę do wszystkiego, co się rusza. W pewnym momencie na scenie pojawia się też brat Rosanny. Cedrick przekroczył już czterdziestkę, ale dalej nie wie, co zrobić ze swoim życiem i korzysta z pomocy finansowej ojca. Najmniej można powiedzieć o Marcu, ale ten z założenia miał być postacią bardzo zamkniętą w sobie. Wszystkim tym bohaterom trochę brakuje charakteru, który mógłby się wyrazić choćby w idiolekcie. Niestety tutaj wszyscy mówią w ten sam sposób. Prawnik, dziennikarka czy sutener. Wszyscy używają tak samo neutralnego zestawu słów, z którego nijak nie można wyczytać temperamentu czy pozycji społecznej. Brak czegokolwiek charakterystycznego w sposobie bycia czy wypowiadania się czyni bohaterów dość drewnianymi. Choć tu akurat nie obwiniałabym tylko pani Link. Im dłużej obcowałam z Ostatnim śladem, tym bardziej byłam przekonana, że mam do czynienia z kiepskim tłumaczeniem. Za przekład wziął się chyba jakiś miłośnik tautologii i pleonazmów, bo co chwilę po uszach uderzały mnie (słuchałam książki w formie audiobooka) książkowe przykłady tego typu błędów: kręcenie się w kółko, schodzenie w dół, wzajemna relacja, zaprzyjaźniony kolega, radosny i wesoły, wściekłość i gniew... Nie wspomnę już nawet o zadziwiająco częstym i dość kreatywnym użyciu imiesłowów. W takich wypadkach chyba lepiej nie mieć przed oczami papierowego egzemplarza. 

Charlotte Link próbuje nadrobić te braki charakterologiczne w bardzo zły sposób: rozwlekle opisuje stany ducha postaci. Już nie tylko narrator stosuje tu psychoanalizę. Bohaterowie poddają się jej nawzajem! Pewnie będę teraz genderowo niepoprawna, ale mam uwierzyć, że samotny mężczyzna po wejściu do mieszkania innego mężczyzny z miejsca zaczyna się zastanawiać, jakiż może być człowiek, którego lokum utrzymane jest w takiej kolorystyce!? Nie mnie udzielać rad pisarkom, ale gdybym miał coś doradzić pani Link, pewnie powiedziałabym jej, żeby przebywała więcej z ludźmi i rzadziej czytywała pisma dla kobiet. 


środa, 28 stycznia 2015

Trzy siostry i jedna katastrofa

Uciekłam z teatru w czasie przerwy. Nie jestem z siebie dumna. To nie był dobry dzień, od rana miałam kiepski humor. Nie chodziło nawet o to, że interpretacja Trzech sióstr Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Dramatycznym mi nie odpowiadała. Ze sceny po prostu wiało nudą, a ja nie byłam w nastroju, żeby cierpieć za ludzkość. A może w tym szaleństwie była jednak metoda? Jeśli widzowie mieli poczuć się tak znudzeni i zniechęceni jak bohaterowie dramatu, to sztukę można by uznać za prawdziwy sukces. 


Od lat żywię pewien sentyment do Antona Czechowa. Często wracam do jego opowiadań i za każdym razem jestem równie zaskoczona, że w tak krótkich tekstach można tak wiele pokazać. Kilka dni temu pod wpływem impulsu kupiłam króciutki zbiór Śmierć urzędnika i inne opowiadania, który przeczytałam na miejscu. Byłam tak samo urzeczona jak zawsze. Czym? Lekkością i humorem, z jakim autor obnażył ludzką dwulicowość w Kameleonie, a także przejmującą samotnością dorożkarza z opowiadania Smutek. Czechow doskonale rozumiał, że o cierpieniu nie pisze się wprost, bo wtedy łatwo popaść w banał. Opowieść o dorożkarzu, który krąży po ulicach i nie ma z kim porozmawiać o tym, że syn mu umarł, zostaje natomiast w pamięci na wiele dni. Największe wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie Gruby i chudy. Oto po latach wpadają na siebie na dworcu przyjaciele z dzieciństwa. Gawędzą sobie beztrosko do momentu, aż jeden z nich przyznaje się, że zajmuje teraz wysokie stanowisko. Chudy natychmiast zmienia ton. Niemal widzę, jak się prostuje, twarz mu tężeje i pojawia się na niej sztuczny uśmiech. Autor w zaledwie jednym zdaniu podszytym fałszywą uprzejmością pokazał nie tylko całą służalczą osobowość bohatera, lecz także wszystkie bolączki społeczeństwa, w którym liczą się przede wszystkim zaszczyty i układy, a ludziom wyżej postawionym nie można ufać. Nie ma znaczenia, że tekst ma już ponad wiek. Taka scenka mogłaby się równie dobrze odegrać współcześnie. Dlatego wierzyłam, że Trzy siostry nie mogą być złe. Czytałam oczywiście te wszystkie negatywne recenzje, ale nie byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że Czechowa da się zepsuć. 

Bohaterkami Trzech sióstr są Olga, Masza i Irina, córki zmarłego generała brygady, które mieszkają z bratem Andriejem na rosyjskiej prowincji. Kobiety marzą o wyjeździe do Moskwy, co jednak nigdy nie dochodzi do skutku. Andriej poślubia bowiem miejscową dziewczynę i roztrwania majątek na hazard. W dramacie pojawiają się też inne osoby: śmieszno-tragiczna postać doktora Czebutykina, podpułkownik Wierszynin, służąca Anfisa oraz dwóch konkurentów do ręki Iriny baron Tuzenbach i kapitan Solony. Wszyscy bohaterowie są swoim życiem piekielnie znudzeni, lubią wielkie słowa, ale nigdy nie przekuwają ich w czyny. Oszukują się, tak jak czyni to wielu współczesnych ludzi. Bo któż przyznałby się sam przed sobą, że beznadzieja jego życia wynika z jego własnych czynów lub raczej ich braku? Że to lenistwo trzyma go w miejscu, a nie warunki materialne czy ograniczenia narzucane przez społeczeństwo? I że nie pomoże wyjazd do żadnej Moskwy, bo problem tkwi w nim samym? 

Wszystko powyższe to oczywiście interpretacja dramatu. Ciężko dojść do takich wniosków po obejrzeniu Trzech sióstr w Teatrze Dramatycznym. Pani reżyser postarała się, żeby działania bohaterów nie tworzyły żadnego logicznego ciągu, a widz nie potrafił, czy nawet nie chciał, zrozumieć ich emocji. Postacie dramatu są u Bogajewskiej przede wszystkim rozkrzyczane i rozemocjonowane, a ich zachowanie często pozostaje w sprzeczności z wypowiadanymi kwestiami. Z kompletnie też niezrozumiałych przyczyn widz jest zamęczany głośną muzyką, a z sufitu na aktorów sypie się konfetti. Z tytułowych trzech sióstr najmniej schizofrenicznie wypada Olga w wykonaniu Anny Gajewskiej. Jest przy tym niestety dość bezbarwna. Agnieszka Warchulska jako Masza zachowuje się co najmniej jak ofiara wieloletniej przemocy domowej, a nie kobieta znudzona małżeństwem. Irina Anny Szymańczyk bywa raz przesadnie szczęśliwa, innym razem przesadnie smutna. Zmiany nastrojów następują nagle i bez żadnych widocznych przyczyn. Nawet Izabela Dąbrowska jako Anfisa jest tak komediowa, że aż postać ta traci jakiekolwiek znaczenie. Na scenie broni się jedynie starsze pokolenie, czyli Adam Ferency jako Wierszynin i Janusz Nowicki w roli Czebutykina. Na domiar złego Bogajewska postanowiła przebrać bohaterów we współczesne ubrania i umieścić nad sceną licznik długu publicznego. Chciała w ten sposób - jak mniemam - zasugerować, jakoby obecne problemy polskiej gospodarki miały wynikać z podobnych przyczyn co beznadzieja życia bohaterów dramatu Czechowa. Jeśli pani reżyser tak uważa, musi na co dzień obracać się w kręgach, które mają niewiele wspólnego ze statystycznym Polakiem. 


poniedziałek, 19 stycznia 2015

Trup, króliki i spaghetti

Kryminały dawno już przestały być postrzegane jako literatura gorszego sortu, do której czytelnicy niekoniecznie chcą się przyznawać. Rozgościły się na salonach i nie mają zamiaru nigdzie się stamtąd ruszać. Ekspansja na teatralne sceny była tylko kwestią czasu. Rzecz wpisuje się świetnie w widoczny od jakiegoś czasu wśród warszawskich reżyserów trend do przetwarzania produktów popkultury. Nic zatem dziwnego, że Teatr Dramatyczny reklamuje sztukę Martwa natura w rowie przez porównanie jej do filmów Quentina Tarantino i Guya Ritchiego. Autor dramatu, Włoch Fausto Paravidino, najwyraźniej ma jednak ciągoty do psychologii i wystawiania ocen społeczeństwu i usilnie próbuje wywlec brudy z dusz swoich bohaterów. Nie jestem pewna, czy reżyser bardziej mu w tym pomaga, czy przeszkadza. 



Małe miasteczko na północy Włoch, niedziela nad ranem. Porządni obywatele już śpią, ci mniej porządni wracają niepewnym krokiem do domów. Zmęczony imprezą chłopak wypada z drogi i zderza się z drzewem. W rowie znajduje ciało martwej dziewczyny. Na miejscu wkrótce zjawia się inspektor Santi (Sławomir Grzymkowski). Postać typowa dla gatunku. Cyniczny, acz inteligentny policjant, który nie lubi rozgłosu, a swoich współpracowników ma za bandę idiotów. Bardzo chciałby znaleźć mordercę przed wieczornym dziennikiem, po którym w mieście zjawią się dziennikarze z całego kraju. Daje mu to jakieś piętnaście godzin. Ofiara to nastoletnia Eliza Orlando (Marta Dylewska), dziewczyna z dobrego domu. Santi nie wierzy, żeby ludzie tego typu ginęli pobici na śmierć, dlatego zaczyna szukać poszlak wśród lokalnych dealerów. Szybko okaże się, że nie tylko Eliza ma coś na sumieniu. 

Fausto Paravidino chyba bardzo chciał uczynić ze swojej sztuki coś znacznie więcej niż kryminał. Dlatego bezlitośnie obnaża ciemne sprawki bohaterów oraz ich żałosną samotność wśród innych ludzi. Dotyka takich tematów, jak plaga narkomanii, zmuszanie do prostytucji czy bezsilność kryjąca się za hedonistycznym sposobem życia. Niestety tylko się po nich ślizga. Od początku wiadomo też, do czego zmierza. Prędzej czy później musi z hukiem runąć mur, który oddziela porządnych obywateli od społecznych wyrzutków. Niewątpliwie ciekawa jest próba odejścia od realizmu i wprowadzenie Elizy z powrotem na scenę jako ducha, który przygląda się śledztwu. Potencjał tej postaci nie został jednak wykorzystany. Eliza snuje się po scenie, chichocze, parodiuje pozostałych bohaterów i nie wnosi kompletnie nic do całej historii. W zasadzie mogłaby pozostać martwa. 

Małgorzata Bogajewska, reżyser spektaklu, zdecydowała się pogłębić tę nierealną i oniryczną stronę Martwej natury w rowie przez wprowadzenie postaci statystów w króliczych maskach. Skojarzenia z filmem Davida Lyncha nie są tu pewnie przypadkowe. Dość odważnym i udanym zabiegiem okazało się pozostawienie na scenie aktorów, którzy akurat nie biorą udziału w głównych wydarzeniach. Odchodzą oni po prostu za policyjną taśmę lub na bok sceny. Świetne pole do popisu miała tu Katarzyna Herman w roli matki zamordowanej dziewczyny. Aktorka pozostawiona na uboczu ciągle gra i nie ulega pokusie odpuszczenia sobie choć na chwilę, kiedy światło i uwaga widzów skierowane są w zupełnie inną stronę. Nieźle wypada Sławomir Grzymkowski jako inspektor Santi, a Waldemar Barwiński jest zabawny i uroczy w roli pechowego dealera. Marta Dylewska nie miała na scenie za wiele do zrobienia, dlatego pani reżyser postanowiła pokazać jej nagi biust. Nie pamiętam już, kiedy ostatni była w teatrze i nie zobaczyłam choć fragmentu jakiegoś pośladka czy piersi. Niestety w większości przypadków - i w tym także - nie miało to kompletnie żadnego związku z fabułą. Po uszach uderza też duże stężenie przekleństw w wypowiedziach niektórych bohaterów. Oczywiście nie chciałabym, aby dealer używał sformułowań typu motyla noga. Nie o to chodzi. Realizm jest ważny, po prostu nadużywanie środków wywołuje uczucie przesytu. Będę naprawdę w szoku, jeśli kiedyś wybiorę się na współczesną sztukę i nikt nie będzie próbował mnie zaszokować.  


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Kryminalne zagadki Fjällbacki

Stało się. Przeczytałam skandynawski kryminał, a raczej przesłuchałam. Nie będę już mogła wywoływać zdziwienia na twarzach znajomych stwierdzeniem: "Nigdy nie czytałam kryminału". Po prostu zawsze szkoda mi było na nie czasu. Mam na liście do przeczytania wiele wartościowych książek i nie chciałam go marnować na literaturę czysto rozrywkową. Przeczytanie książki jednak trochę trwa, prawda? Tym razem potrzebowałam jednak czegoś na długie godziny, które miałam spędzić w samochodzie podczas świątecznego wyjazdu. Padło na audiobook Księżniczka z lodu chwalonej przez wszystkich szwedzkiej autorki Camilli Läckberg. Nie nawróciłam się i nie uznałam, że to najwspanialszy typ literatury na świecie, ale było całkiem przyjemnie. A na pewno przyjemniej, niż gdybym miała przez ten czas słuchać radia zamęczającego słuchaczy Last ChristmasMistletoe and wine i innymi świątecznymi przebojami. 

Na kursie pisarskim ktoś doradził pani Läckberg, żeby pisała o miejscach, które zna. Akcję swojej debiutanckiej powieści umieściła więc w rodzinnej Fjällbace. Powiedzieć, że to mała miejscowość, to mało. W Polsce też jest takich pełno, sama z jednej pochodzę. Tyle że u nas mała miejscowość oznacza zwykle charakterystyczny rynek z niewielkim parkiem lub fontanną na środku i około dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Fjällbacka nie ma ich nawet tysiąca. Znacznie to zawęża krąg podejrzanych w śledztwie w sprawie morderstwa. Główna bohaterka, Erika Falck, też ma, jak się zdaje, sporo wspólnego z autorką. Jest pisarką i na co dzień mieszka w Sztokholmie, do Fjällbacki wróciła, żeby uporządkować sprawy po zmarłych rodzicach i całkiem przypadkiem znalazła zwłoki przyjaciółki z dzieciństwa. Po części z powodów osobistych, a po części z zawodowej ciekawości Erkia zaczyna badać sprawę i odkrywa kolejne trupy w szafach mieszkańców swojej rodzinnej miejscowości. Wątek kryminalny ubarwia historia miłosna, towarzyszy jej bowiem przyjaciel z dawnych lat i policjant Patrik Hedström. W tej opowieści uderzyła mnie przede wszystkim jej liniowość, fabuła toczy się po prostu z punktu A do punktu B i nie zbacza z drogi ani na chwilę. Przyzwyczajona jestem do powieści o nieco innej konstrukcji. Przede wszystkim wielowątkowych, których akcja rozciąga się na całe lata, a autorzy nie stronią od dygresji. Forma Księżniczki z lodu ma jednak swoje plusy. Fabuła książki to niemal gotowy scenariusz filmowy. Wystarczy dobrać odpowiednich aktorów i mamy półtoragodzinny klimatyczny thriller. W sposobie prowadzenia narracji można też dostrzec kobiecą rękę. Autorka dużo uwagi poświęca odczuciom bohaterów i łączącym ich więzom. Może to właśnie dlatego dość łatwo ich polubić. Ja łapałam się na tym, że traktuję ich trochę jak młodsze rodzeństwo (choć liczę sobie jakąś dekadę mniej). Bohaterowie pani Läckberg są w końcu na wskroś szwedzcy i nieco później od nas zaczynają myśleć o tym, czy są już gotowi, żeby wziąć sobie na głowię rodzinę, dzieci i ogólnie odpowiedzialność. 

W całej książce najbardziej zainteresował mnie wątek, którego Camilla Läckberg ledwie dotyka. Kilkakrotnie pada stwierdzenie, że za czasów dzieciństwa bohaterów Szwecja była zupełnie innym krajem i pewne sprawy wolano wtedy zamiatać pod dywan. Czy czytelnicy naprawdę zdają sobie sprawę jak bardzo innym? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Szwecja była państwem jednolitym etnicznie i niechętnym wobec obcych. Wszyscy tak samo wyglądali, tak samo się ubierali i od urodzenia należeli do tego samego państwowego kościoła. Dużą sympatią cieszyły się tak poglądy, jak i partie faszystowskie. Szwecja na największą skalę wśród wszystkich europejskich państw wprowadziła politykę eugeniki, jeszcze w latach siedemdziesiątych poddawano przymusowej kastracji osoby opóźnione umysłowo, niepełnosprawne, nieprzystosowane do społeczeństwa, a nawet przedstawicieli pewnych mniejszości etnicznych. Dzieci też raczej wychowywano surowo. Aż tu nagle nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i teraz Szwecja jawi się jako europejskich wzór tolerancji, a czujne oko służb socjalnych na stałe zagościło w szwedzkich domach. A przecież nie nastąpiła jeszcze pełna wymiana pokoleniowa, w społeczeństwie wciąż funkcjonują ludzie, którzy doskonale pamiętają tamte czasy. Intuicja podpowiada mi, że ludzie rzadko się zmieniają, a starych drzew się nie przesadza. Jak to zatem możliwe? Czy przyczyn należy szukać w jakimś społecznym posłuszeństwie, którego moja słowiańska niesforna dusza nie jest w stanie zrozumieć, czy może w osławionej poprawności politycznej? Złośliwi twierdzą, że Skandynawowie (bo problem nie dotyczy przecież tylko Szwecji) po prostu boją się głośno wyrażać swoje zdanie i dawać upust emocjom, co poza spokojem i ogólnym dobrobytem skutkuje też spłyceniem relacji międzyludzkich. Ale to już rozważania na inną okazję. Na pewno do nich wrócę, kiedy tylko lepiej zapoznam się z moim bożonarodzeniowym prezentem - książką Higieniści Macieja Zaremby Bielawskiego.