piątek, 29 listopada 2013

Wielki Douglas


Na początku muszę się przyznać, że kompletnie nic o Liberace'm wcześniej nie wiedziałam, a na seans przyciągnęła mnie raczej chęć zobaczenia Matta Damona i Michaela Douglasa jako pary. Ta barwna postać była znana raczej pokoleniu moich rodziców i jakoś tak zniknęła w odmętach wszelakich skandalistów, których dziś mamy na pęczki. Jeśli z kimś miałabym kojarzyć pełne przepychu i kiczowate zarazem biało-złote stroje, to pewnie do głowy przyszedłby mi Elvis Presley. Po raz kolejny sprawdza się zasada, że nic tak nie unieśmiertelnia jak śmierć w młodym wieku. Postać Libereace'ego wydaje się jednak znacznie ciekawsza, stanowi bowiem rzadko w naturze spotykane połączenie pianistycznego talentu z całkowitym brakiem gustu, a wszystko to w osobie urodzonego showmana. Jeśli ktoś jednak oczekuje, że z filmu "Wielki Liberace" dowie się czegokolwiek o fenomenie scenicznym głównego bohatera, od razu ostrzegam, że nic z tego. O wiele lepiej treść obrazu Stevena Soderbergha zdradza oryginalny tytuł "Behnid the Candelabra". Kandelabr był nieodłączną częścią scenicznego wizerunku pianisty, a ambicją reżysera - zajrzenie za kurtynę. I chociaż homoseksualizm Liberace'ego stanowił tajemnicę poliszynela, on sam nie przyznawał się do swojej orientacji aż do śmierci. Scenariusz samego filmu powstał na podstawie książki wieloletniego kochanka pianisty, Scotta Thorsona.

źródło: filmweb.pl

Obu panów poznajemy w momencie ich spotkania. Liberace (Michael Douglas) jest u szczytu kariery i może się poszczycić mianem jednego z najlepiej zarabiających artystów w Stanach Zjednoczonych. Scott Thorson (Matt Damon) nie jest jeszcze nawet pełnoletni. Liberace mógłby być nie tylko ojcem, ale nawet dziadkiem Scotta, dzieli ich bowiem niebagatelna różnica czterdziestu lat. Nie da się ukryć, że relacja bohaterów zakrawa na wątpliwe moralnie zamiłowanie do młodych chłopców. Gdyby panowie spotkali się dwa lata wcześniej, Liberace miałby podobne problemy jak Polański. Sama fabuła filmu nie powala na kolana i dość sztywno trzyma się opisanej przez Thorsona historii romansu. Jak nietrudno się domyślić, bohaterowie wkrótce zamieszkują razem, a Liberace sponsoruje wszelkie zachcianki młodego kochanka. Po okresie początkowej fascynacji pojawiają się pierwsze problemy, łóżkowa nuda i oskarżenia o zdradę. Wzorem heteroseksualnych związków opartych na schemacie: bogaty on i piękna ona, cała sprawa kończy się w sądzie. Jeśli fabuła widza nie zachwyci, to co? Aktorstwo oczywiście! Zaangażowanie do głównych ról Douglasa i Damona było strzałem w dziesiątkę.

Michael Douglas wielkim aktorem jest. Mogę go oglądać jako pozbawionego skrupułów maklera, zakochanego prezydenta Stanów Zjednoczonych i zniewieściałego showmana homoseksualistę. I za każdym razem wierzę, że to jego jedyna twarz. Gdyby nie Douglas "Wielki Liberace" byłby po prostu nudny. Jego rola wnosi jednak tyle polotu i humoru, że obraz świetnie się ogląda, a wystudiowane gesty i iście niewieści ton głosu co rusza doprowadzają widzów do śmiechu. Matt Damon pozostaje nieco w cieniu starszego kolegi po fachu, ale też spisuje się świetnie. Jego Scott to prosty chłopak z Wisconsin, który nagle znajduje się w świecie blichtru, o którym pewnie nawet nie śmiał marzyć. Początkowo onieśmielony, wkrótce nie zna już innego życia. Oglądając, trudno było nie zadawać sobie pytania, jak też musieli się czuć obaj panowie podczas kręcenie miłosnych scen. Obaj są w końcu heteroseksualni i od lat pozostają w udanych związkach małżeńskich. Na ekranie pojawia się jeszcze choćby Dan Aykroyd, ale nie ma tu wielkiego pola do popisu. "Wielki Liberace" to teatr dwóch aktorów. Bardzo podobała mi się niejednoznaczność motywów kierujących głównymi bohaterami. Momentami wydawało się, że łączy ich prawdziwe uczucie, innym razem, że ktoś tu po prostu kogoś wykorzystuje. Tylko kto kogo? Czy to młody Scott znalazł sposób na lekkie życie, a może Liberace uczynił z młodego kochanka swoją zabawkę? Warto jeszcze zwrócić uwagę na dwie postacie. Pierwszą z nich jest matka głównego bohatera (Debbie Reynolds, właśnie ta z "Deszczowej piosenki"), której groteskowo zły akcent można by potraktować jako prztyczek w nos amerykańskiej Polonii. Liberace był bowiem pół Polakiem, a pół Włochem. Drugą jest zdecydowanie przerysowana, ale ogromnie zabawna, postać chirurga plastycznego gwiazd dr. Jacka Startza (Rob Lowe) ze skórą twarzy naciągniętą do granic możliwości. A do tego oczywiście dekoracje i kostiumy. Blichtru i kiczu jest w tym filmie tyle, że przez następny tydzień nie będziecie chcieli nawet patrzeć na stroje bardziej wyszukane niż sportowy dres.

sobota, 23 listopada 2013

Grbavica


Kiedy w jakimś rejonie wybucha konflikt, zbierają się tam media z całego świata, rozpisują się o nim gazety. Wszystko do czasu, aż konflikt przycichnie lub przyćmi go jakieś inne równie dramatyczne wydarzenie. Ludzie, którzy ów konflikt przeżyli, zostają sami i muszą nauczyć się jakoś żyć. A przecież nic dookoła nie jest takie, jakie było wcześniej. I nie będzie, nawet w następnym pokoleniu. W "Grbavicy" od wojny w byłej Jugosławii minęło już piętnaście lat, a rzeczy wciąż nie chcą układać się tak, jak powinny. Ciągle odkopuje się zbiorowe mogiły, niektórzy wciąż nie odnaleźli ciał bliskich. Nie zabliźniły się też rany. Wojna pozostawiła wiele kobiet, które nie tylko straciły całe rodziny, ale i padły ofiarą broni wojennej równie potężnej jak kule - gwałtów.

Tytułowa Grbavica to dzielnica Sarajewa, w której mieszka Esma (Mirjana Karanović) i jej piętnastoletnia córka Sara (Luna Mijović). Przed wojną Esma miała rodziców i plany na przyszłość, potem pozostała jej już tylko niechciana ciąża. Nic też nie wyszło z jej życiowych planów, na rodzinę zarabia pracując jako kelnerka. Sarze powiedziała, że jej ojciec był żołnierzem i zginął bohatersko w obronie kraju. Długo budowaną legendę zachwieje u podstaw zwykła szkolna wycieczka, na którą Esmy nie stać. Dzieci bohaterów wojennych płacą mniej. Tylko, że do tego trzeba dowodów czyjegoś istnienia. Sprawy nie ułatwia sama Sara, buntująca się chłopczyca, która właśnie wkracza w dorosłość i przeżywa pierwszą miłość. Zadziorna dziewczyna coraz częściej zadaje niewygodne pytania i nie zawaha się postawić matki pod ścianą.

Trzeba przyznać, że obie postacie zostały świetnie naszkicowane. Jeśli miałabym coś charakterystyce Esmy zarzucić to nieco nazbyt oczywiste zagrania, mające pokazać widzowi, że bohaterka nie pozbyła się jeszcze traumy po gwałtach w obozie dla uchodźców. Esma denerwuje się, kiedy podczas wygłupów z córką nagle znajduje się na podłodze albo gdy w autobusie ociera się o nią mężczyzna. Te sceny są oczywiście łatwo czytelne dla widza, który takiej traumy nigdy nie przeżył, nie wydaje mi się jednak, żeby ludzka psychika była tak oczywista. Trzeba jednak przyznać, że kreacja Mirjany Karanović jest naprawdę dobra. Esma w jej wykonaniu to kobieta, która żyje, ale trochę tak bez przekonania. Nawet jeśli myśli o przyszłości, to przeszłość wciąż trzyma ją w miejscu. Równie ciekawą postacią jest Pelda (Leon Lucev), ochroniarz w dyskotece, w której Esma roznosi drinki. To świetny przykład na to, że wojna z niektórych robi ofiary, a z innych oprawców i to często bardzo przypadkowo. Z niego zrobiła drobnego rzezimieszka, który zarabia na życie świadcząc usługi drobnym przestępcom, których poznał jeszcze w wojsku. Pozostało mu jednak dobre serce, które kontrastuje z nabytą brutalnością. Nic dziwnego, że tych dwoje od razu dostrzega w sobie bratnie dusze.

Reżyser filmu, Jasmila Zbanić, nie rozczula się nad losem swoich bohaterów, ale też nie wprowadza niepotrzebnej brutalności. Po prostu daje swoim bohaterom żyć życiem, którego nie wybrali. I pewnie dlatego "Grbavicę" tak dobrze się ogląda.

źródło: repertuary.pl

niedziela, 10 listopada 2013

Ciemne strony piękna


Naomi Wolf pisała kiedyś, że uroda jest patriarchalnym środkiem służącym do utrzymania dominacji mężczyzn nad kobietami. I to byłaby ta optymistyczna wersja, bo oznaczałaby, że zjawisko oceniania ludzi w kategoriach piękna i brzydoty można wyeliminować. Tymczasem uroda ma się świetnie i jest chyba jedynym, ze względu na co można dziś bezkarnie dyskryminować ludzi w naszym politycznie poprawnym świecie. I wbrew powszechnym przekonaniom nie jest tylko kwestią gustu czy też wytworem kultury. Już małe dzieci potrafią rozpoznać ładne twarze i dłużej na nie patrzą. O tym właśnie pisze Nancy Etcoff w swojej książce "Przetrwają najpiękniejsi", stanowiącej przegląd naukowych badań i teorii dotyczących urody.

Problem zaczyna się już w dzieciństwie, niektóre dzieci są popularne, inne samotnie podpierają ściany. Te popularne to zwykle też te najładniejsze. Trudno zresztą im się dziwić, w końcu nawet w bajkach księżniczki są piękne, a złe wiedźmy brzydkie jak noc. Potem wcale nie jest lepiej, najładniejsza dziewczyna w szkole ma kilkakrotnie wyższe szanse na znalezienie męża niż najbrzydsza. W jej przypadku małżeństwo zwykle wiąże się też z awansem ekonomicznym. Niestety ta zależność nie występuje w przypadku mężczyzn. U obojga płci uroda pomaga jednak w czasie rozmów kwalifikacyjnych. Dla kobiet może być przeszkodą jedynie w ubieganiu się o stanowiska kierownicze, kojarzy się bowiem z cechami tradycyjnie kobiecymi, czyli nie pasuje do stereotypu przywódcy. Winnym tym dysproporcjom są  - zdaniem naukowców - panowie, bo to oni zwracają większą uwagę na wygląd. I nie dotyczy to tylko mężczyzn heteroseksualnych, podobnie bowiem zachowują się homoseksualiści. Wystarczy wspomnieć, że to właśnie mężczyźni utrzymują przy życiu warty miliardy przemysł pornograficzny. Prawdopodobnie patriarchat nie gra tu aż tak ważnej roli jak ewolucyjne przystosowanie. Ewolucja podpowiada nam też, czym tak naprawdę jest piękno. Bez względu na typy urody preferowane w poszczególnych kulturach, wszyscy cenimy oznaki zdrowia i płodności. Nigdzie na świecie za ładne nie uchodzą niesymetryczne twarze oraz wszelkie anomalie, które mogą kojarzyć z chorobą. Tutaj też niestety nie możemy mówić o równości płci, oznaki płodności mają większe znaczenie w przypadku kobiet, z tego prostego powodu, że u mężczyzn problem braku płodności występuje bardzo rzadko, ojcem może zostać wszak nawet osiemdziesięciolatek. Najbardziej ceni się więc kobiety, które wyglądają, jakby jeszcze nie rodziły. Te, które mają jędrne piersi, płaskie brzuchy i wąskie talie. Ogromne znaczenie ma też młodość, bo o ile mężczyzna może z wiekiem nawet zyskać na atrakcyjności, kobiety po menopauzie na rynku urody praktycznie nie istnieją. Definicja piękna to tak naprawdę definicja młodości, cenimy duże oczy i usta oraz twarze o wąskich szczękach. Nie bez kozery proporcje twarzy supermodelek przypominają te uczniów podstawówki. Można by pomyśleć, że problemy związane z urodą nie dotyczą mężczyzn. Nic bardziej mylnego. Zbyt kobiecy wygląd może być dla panów przekleństwem, u mężczyzn ceni się bowiem szerokie barki, mocno zarysowane szczęki i łuki brwiowe oraz głęboko osadzone oczy. Panowie o zbyt dziewczęcej aparycji raczej nie mają co liczyć na karierę w bankowości czy w wojsku. Kiedyś te cechy miały zapewnić potomstwu przetrwanie, a matce opiekę. Teraz na szczęście panowie mogą po części zastąpić je innymi oznakami statusu i zaradności, jak pozycja zawodowa czy dobra materialne.

To oczywiście tylko zarys problemów poruszonych w "Przetrwają najpiękniejsi". Nancy Etcoff opisuje, jak ideały urody zmieniały się w historii, podejmuje kwestie urody jako wyznacznika statusu społecznego oraz wykorzystania ludzkiego pociągu do piękna w przemyśle kosmetycznym i modzie. Jeśli można by coś zarzucić pracy Etcoff to zbytnie skupienie się na kulturze zachodniej, zwłaszcza amerykańskiej, oraz pewną chaotyczność w przytaczaniu wyników poszczególnych badań i ich doborze. Nie da się też ukryć, że książka jest nieco pesymistyczna. Trudno pogodzić się z wizją, w której nasza aparycja decyduje o większości naszego życia, a przymioty duchowe pozostają pustymi sloganami.Oczywiście można wszystko - o czym pisze Etcoff - zanegować, nie wydaje się to jednak najszczęśliwszym rozwiązaniem. Autorka słusznie zauważa, że:

(...) tak naprawdę, chcemy być bardziej świadomi decyzji, jakie podejmujemy, i sił, jakie nas ku nim pchają, po to, abyśmy mogli działać dla naszego własnego dobra, a nie tylko w interesie naszych genów. Dla genów nie jest istotne, czy ludzie są szczęśliwi, dla ludzi natomiast tak, a ktoś, kto najlepiej nadaje się do przekazania naszych genów, niekoniecznie musi być tą osobą, z którą najchętniej spędzilibyśmy nasze życie. 
źródło: vers-24.com

czwartek, 7 listopada 2013

Każda rodzina ma jakąś historię


Filmy dokumentalne rzadko zaskakują widza nagłymi zwrotami akcji, kanadyjska reżyser Sarah Polley udowadnia jednak, że dokument może wciągać niczym kryminalna intryga. Rzecz tym bardziej zaskakująca, zważywszy że tematem "Historii rodzinnych" jest sama Polley i jej najbliżsi. Znajdziemy tu trochę odwagi, nieco emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale najwięcej po prostu dobrej reżyserii.

Bohaterką filmu jest przede wszystkim - dziś już nieżyjąca - matka Sary. Poznajemy ją z relacji ojca reżyserki, czwórki jej rodzeństwa oraz najbliższych przyjaciół rodziny. A przynajmniej wydaje nam się, że poznajemy. Kiedy już jesteśmy pewni, iż cała historia została opowiedziana, na jaw wychodzą fakty całkowicie zmieniające dotychczasowy obraz. A gdy już mroczna tajemnica zostanie nam wyjawiona, okaże się, że życie Diane Polley miało znacznie więcej punktów zwrotnych, niż można by się było spodziewać. Każda z warstw tej historii wydaje się zamknięta i skończona, co tylko zwiększa zaskoczenie widza. Kolejnym ciekawym zabiegiem jest zestawienie ze sobą sprzecznych opinii poszczególnych bohaterów tej historii. I to był prawdopodobnie główny zamysł Polley. Taką interpretację podpowiada także oryginalny tytuł filmu: "Stories We Tell". Nikt nie szuka tu obiektywnej i jedynej prawdy i nawet nie twierdzi, że taka mogłaby istnieć. Ludzka pamięć jest zawodna, przefiltrowuje wydarzenia przez emocje i nadaje im korzystne dla nas interpretacje. Dopiero złożenie kilku wersji pozwala naszkicować pewien obraz całości i wyobrazić sobie, kim naprawdę była Diane. Ta nietuzinkowa i pełna energii kobieta na pewno nie należała do ideałów, z drugiej strony trudno nie podziwiać jej za niesamowitą chęć życia, nie dziwią też wcale uczucia, jakimi darzyli ją mężczyźni. Sama Sarah rzadko pojawia się w filmie, pozwala nam oglądać się oczami najbliższych. Takie przejrzenie się w lustrze musiało być dla reżyserki bardzo cennym doświadczeniem, w końca sami często nie zdajemy sobie sprawy, jaką mieszanką charakterów, historii i genów jesteśmy.

"Historie rodzinne" dobrze wypadają również od strony wizualnej. Zdjęcia z rodzinnego archiwum uzupełnione zostały inscenizowanymi scenkami z udziałem aktorów, z życiem bohemy lat 60. i 70. w tle. Rolę spoiwa łączącego poszczególne opowieści pełni z kolei narracja ojca Sary, Michaela Polleya. I choć film pewnie obyłby się bez ostatnich kilkunastu minut, warto go obejrzeć. Choćby po to, żeby docenić niezwykłość tej prostej historii, która mogła mieć miejsce w każdej rodzinie.

źródło: stopklatka.pl

środa, 6 listopada 2013

U nas w czarnobylskiej strefie

"Tego nie da się opisać, ani nawet przeżyć" - mówi jedna z bohaterek "Czarnobylskiej modlitwy". A jednak przeżyła, Swietłana Aleksijewicz opisała, Jerzy Czech przetłumaczył, Joanna Szczepkowska przeniosła na deski Teatru Studio. I tak opowieści z czarnobylskiej strefy skażenia trafiły do Pałacu Kultury. Sztuki teatralne na podstawie reportaży nie pojawiają się często, ale proza Aleksijewicz do takich interpretacji nadaje się świetnie. Jej reportaże to zbiory monologów, które aż proszą się o wypowiedzenie na głos, a nawet o wykrzyczenie. To w końcu głosy tych, o których władza wolałaby nie pamiętać. Dziennikarka upodobała sobie bohaterów, na co dzień będących tylko bezimiennymi numerami w statystykach. Podobnie jak w "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Aleksijewicz zebrała historie ludzi, którym historyczne wydarzenia zamieniły życie w piekło i nikt nawet nie zapytał, czy mają ochotę brać w tym udział. Czarnobylska katastrofa jest tu nawet potworniejsza od wojny, bo i śmierć z powodu napromieniowania trwa dłużej i jest bardziej bolesna niż ta na polu bitwy.

Najbardziej w "Czarnobylskiej modlitwie" przeraża pogarda dla ludzkiego życia. Ze strony tych, którzy na miejsce katastrofy wysyłali żołnierzy bez żadnych zabezpieczeń przed promieniowaniem oraz władz Białorusi, które wolały poświecić życie i zdrowie mieszkańców przygranicznych miejscowości, niż sprzeciwić się Moskwie. Z drugiej strony mamy niczego nieświadomych ludzi, wychodzących przed domy, żeby pooglądać łunę bijącą od płonącego reaktora. Oni nie lubią dziennikarzy. I turystów, bo i tacy coraz częściej pojawiają się w Czarnobylu. Przyjeżdżają i chcą rozmawiać, ale boją się choćby dotknąć swoich rozmówców. Wśród bohaterów jest kobieta, której mąż umarł na chorobę popromienną, a dziecko urodziło się zdeformowane; napromieniowany żołnierz; ojciec osierocony przez własne dzieci; wierny komunistycznym ideałom były działacz partyjny; demokratyzująca lekarka, bezradnie patrząca na śmierć pacjentów oraz profesor fizyki, który przez kilka kolejnych dni po wybuchu bezskutecznie prosił partyjnych sekretarzy o interwencję. Wielu z nich wróciło do dawnych domów. I tak niewiele mieli już do stracenia.

Prawdziwość tych historii zaburza teatralny porządek. Aktorzy zwykli w końcu bawić, uczyć i wychowywać, wypowiadając słowa nieistniejących postaci. Tym razem powierzono im jednak rolę przekaźnika, dzięki któremu tu w Warszawie możemy usłyszeć wyznania i modlitwy wypowiedziane setki kilometrów stąd. Ciężko powiedzieć, żeby gra któregoś z aktorów się wyróżniała. Nie taka była koncepcja spektaklu. Właściwie to aktorzy odgrywają jedną wspólną rolę, niemal chóralnie wypowiadając skargi ludzi zapomnianych przez historię. Ten lament widza wciąga i przenosi do świata rodem z koszmarnych snów. Nie jest tam jednak tak ponuro, jak można by się spodziewać. Bohaterowie Aleksijewicz nie dali się bowiem śmierci, wciąż chcą żyć, kochać i potrafią cieszyć się z niewielkich rzeczy. Są po prostu ludzcy, czyli zupełnie nie tacy, jakich chciałyby ich widzieć oficjalne raporty.

źródło: www.teatrstudio.pl