piątek, 28 lutego 2014

Witamy w Suazi


     Każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.
                                                                            Lord Acton

Państwo Suazi powstało w XVI wieku i przetrwało do końca XIX wieku, po czym stało się protektoratem Republiki Południowoafrykańskiej, by następnie przejść pod panowanie Wielkiej Brytanii. W latach 60. Suazi znów stało się niepodległym państwem. Ten mały kraj na pograniczu Republiki Południowej Afryki i Mozambiku jest dziś ostatnio monarchią absolutną na Czarnym Lądzie. Niepodzielną władzę sprawuje w nim król Mswati III. Suazi jest też rekordzistą w dość niechlubnej statystyce, oczekiwana długość życia jest tam najmniejsza na świecie, a ponad 40% społeczeństwa zarażone jest wirusem HIV.

źródło: fakty.interia.pl

Wydawać by się mogło, że film nakręcony o tak poważnym problemie musie być ciężki i zasmucający. Tymczasem obraz Andrzeja Fidyka "Taniec trzcin" zaskakuje. Reżyser zastosował odważną technikę. Zaczyna od scen lekkich i niezobowiązujących, czasem naprawdę zabawnych, żeby z czasem - karta po karcie - odsłonić nam drugie dno problemu. Oczywiście film jest momentami mocno przesadzony. Opowieści o jedynej dziewicy w Suazi czy przechwałki nastolatek o bogatym doświadczeniu seksualnym nawet małych dziewczynek należy zapewne włożyć pomiędzy bajki o gimnazjalistach bawiących się w słoneczko. Niemniej ogląda się to świetnie! Za ten realizacyjny majstersztyk jestem w stanie nawet wybaczyć Fidykowi naginanie faktów.

Fidyk zbudował swój dokument wokół chyba najbardziej charakterystycznego i głośnego wydarzenia w Suazi, czyli dorocznego Tańca Trzcin, które to wydarzenie złośliwi nazywają doroczną okazją dla króla do wybrania sobie kolejnej żony. Pomimo że kraj jest w większości chrześcijański, poligamia jest w Suazi na porządku dziennym. A marzeniem każdej dziewczynki jest zostanie przyszłości żoną króla. Przynajmniej w oficjalnej wersji prawdy. Fidyk zaczyna od najbardziej groteskowe twarzy monarchii absolutnej. Dzieci śpiewają piosenki na cześć króla, a nadworni bardowie wysławiają jego czyny. Chwalone jest nie tylko męstwo czy mądrość, ale tez płodność króla, a nawet fakt, że pożyczył od Stanów Zjednoczonych czterdzieści milionów dolarów. Rozmiłowania w kobietach królowi akurat odmówić nie można. Wkrótce poznamy jednak bardziej niepokojący aspekt sprawy. Jedna z dziewczynek, biorąca udział w Tańcu Trzcin, powie, że wcale nie jest tak dobrze zostać żoną króla, bo to trochę jest jak gwałt. Przecież nie można odmówić. Niektórzy twierdzą, że epidemia AIDS jest skutkiem upadku dawnych obyczajów. Rodziny nie pilnują już dziewictwa młodych dziewcząt. Rzeczywiście obyczaje w Suazi wyraźnie się ostatnio rozluźniły. Problem polega chyba jednak na tym, że na miejsce dawnych obyczajów nic nie przyszło. Na pewno nie przyszła wiedza. W "Tańcu Trzcin" usłyszymy z ust bohaterów mnóstwo bzdur, m.in. że AIDS łapie się podczas stosunku z kobietą, która ma okres; że na jednego mężczyznę na świecie przypadają trzy kobiety; a prezerwatywy są przyczyną HIV. Rozmowy młodych Suazyjek nie różnią się w tym jakoś specjalnie od rozmów nastolatek z Zachodniej Europy. Różna jest jednak stawka. Na Zachodzie takie niefrasobliwe podejście do kontaktów seksualnych może skończyć się niechcianą ciążą albo końcem marzeń o colleague'u. Tutaj konsekwencją jest śmierć na AIDS. Do Suazi nie przyszła też równość. Z jednej strony robi się dziewczynkom pogadanki, tłumacząc, że kiedy ktoś je dotyka, a one tego nie chcą, powinny głośno protestować. Z drugiej zaleca się im noszenie prezerwatyw, bo kiedy ktoś będzie je gwałcił, powinny zaproponować mu zabezpieczenie. Prawie połowa z tych dziewczynek umrze w ciągu najbliższych kilku lat. I niech was nie zwiedzie ich beztroskie zachowanie, one doskonale zdają sobie z tego sprawę.

Król Mswati III
źródło: platine.pl


Oficjalny spot zachęcający do odwiedzenia Królestwa Suazi

czwartek, 20 lutego 2014

Molier, hipsterzy i plastikowy koń


Zawsze dość sceptycznie podchodziłam do uwspółcześniania sztuk teatralnych. Nie dlatego, żebym oryginał uważała za jakąś nienaruszalną świętość, po prostu zbyt często sprowadza się to do zmiany kostiumów. Doskonałym dowodem jest najnowsza adaptacja "Mizantropa" Moliera w Teatrze Dramatycznym, wystawiana na Scenie na Woli. Reżyser - Grzegorz Chrapkiewicz - najwyraźniej wierzył, że postawienie na scenie białego plastikowego konia, różowego drzewa oraz wręczenie bohaterom kijów do golfa uczyni jego sztukę awangardową. Podobne zabiegi z mniejszym lub większym powodzeniem stosowało już wielu (patrz Szekspir po nowemu). Nowy przekład Jerzego Radziwiłowicza też tak naprawdę niewiele wnosi, może poza wprowadzeniem do słownika bohaterów słów gówno i dupa. Nie to żeby sztuka nie była aktualna czy porywająca, choć w tym akurat główna zasługa autora. Po prostu plotki o eksperymencie artystycznym, jakim miała być adaptacja Chrapkiewicza, okazały się znacznie przesadzone.

Choć "Mizantrop" gatunkowo jest komedią, odbiega nieco od typowych przedstawicieli gatunku oraz innych utworów tego samego autora. Znacznie więcej niż zabawnych momentów jest w nim gorzkiej refleksji nad kondycją społeczeństwa  i niepewności, jaką postawę wobec niej zająć. Alcest (Wojciech Solarz) podręcznikowo przedstawiany jest jako wzór cnót, a jego ukochana Celimena (Agata Wątróbska) ma być salonową kokietką, która w końcu dostaje za swoje. Czy jednak tak jest naprawdę? Molier nie podzielił wyraźnie swoich bohaterów na pozytywnych i negatywnych, nie podpowiedział też po czyjej mamy być stronie. Alcest może i ma rygorystyczne zasady moralne i woli narazić się na proces niż skłamać, z drugiej jednak strony brakuje mu skromności. Jest butny, jego postawa daje mu - jego zdaniem - podstawy do stawiania się za wzór i pcha ku poczuciu wyższości nad innymi. Choć sam twierdzi, że jego miłość do Celimeny jest doskonała, nie ma w nim za grosz akceptacji, a ukochaną chciałby przerobić na zupełnie inną osobę. Jak to zwykle bywa w tego typu wypadkach, Alcest widzi źdźbło w oku bliźniego, a belki w swoim nie dostrzega. Nie zawahałby się, żeby wykorzystać uczucie zakochanej w nim Eliany (Maria Dejmek) do zemsty na Celimenie. Z drugiej strony to człowiek głęboko nieszczęśliwy, nienawiść do społeczeństwa, królewskiego dworu i współczesnych mu czasów jest dla niego źródłem coraz to nowych cierpień i porażek. Czasem widz może mieć jednak wrażenie, że Alcest się w tej nieprawości świata lubuje i raczej woli przegrać proces, żeby udowodnić, jak bardzo otaczający go świat jest zepsuty. A Celimena? Na dworze czuje się świetnie, dobrze się odnajduje w salonowych układach i wprost uwielbia być adorowana. Ciężko jej jednak odmówić inteligencji. Nie ma też wątpliwości, że darzy Alcesta uczuciem, nie potrafi tylko sprostać jego wymaganiom. Jest jeszcze przyjaciel bohatera Flint (Sławomir Grzymkowski), postać o tyle ważna, że można ją odbierać jako głos autora. Choć w niektórych interpretacjach pojawia się też teza, że obaj bohaterowie wygłaszają myśli Moliera, który nie był pewny, jaką postawę powinien przyjąć wobec dworskich intryg. Flint choć w ogólnym zarysie podziela poglądy przyjaciela, unika mówienia ludziom przykrych rzeczy czy wplątywania się w kłopoty. Ma też więcej wyrozumiałości dla człowieka i jego grzesznej natury. Jest w stanie pogodzić się z faktem, że współcześni nie przestrzegają już dawnych zasad. I ostatecznie to on zostaje nagrodzony.

Pozostałych bohaterów można uznać za tło, świadomie pozbawione wyrazu i charakteru. Słowa arystokratów są puste, serca kłamliwe, a ubrania dziwaczne. Tutaj akurat hipsterska charakteryzacja sprawdza się świetnie. To akurat nie zmieniło się od wieków, w pewnych kręgach moda zawsze będzie zastępowała rozum, a poczucie własnej wartości będzie przesłaniało własną śmieszność. Molier jest ponadczasowy. Bo czy kiedyś nadejdą czasy, w których nie będzie można utyskiwać, że dziś już ludzie nie żyją według zasad, które uznawano kiedyś?

źródło: www.dziennikteatralny.pl

sobota, 15 lutego 2014

Przy rodzinnym stole


Członkowie rodziny to osoby, które najbardziej nas kochają i jednocześnie potrafią zamienić nasze życie w piekło. Jedno wcale nie wyklucza drugiego. Rodzina zawsze pomoże, ale nigdy nie zapomina. Nawet upokarzających momentów z naszego dzieciństwa. I nie da się tego zamieść pod dywan, bo ciotki uwielbiają roztrząsać sprawy innych przy rodzinnych stole. Nie ma tu miejsca na dyplomację, wszyscy za dobrze się znają. Jeśli rodzinne spotkania już od czasów dzieciństwa budzą w was przerażanie, koniecznie obejrzyjcie "Sierpień w hrabstwie Osage".

Rodzina Westonów z pozoru niczym się nie wyróżnia, dwie dorosłe córki wyprowadziły się z domu, jedna została, żeby opiekować się rodzicami. Choć płynie w nich ta sama krew, siostry to trzy zupełnie różne typy charakterów. Barbara (Julia Roberts) jest ulubienicą tatusia, najzdolniejszą i najbardziej zaradną. Po matce odziedziczyła cięty język i nie tylko. Choć sama przed sobą nie chce się do tego przyznać, ma w sobie znacznie więcej z Violet Weston (Meryl Streep). Choćby to, że woli być nieszczęśliwa niż okazać słabość czy przyznać się do błędu. Dlatego ukrywa przed rodziną separację z mężem (Ewan McGregor) i konflikty z nastoletnią córką (Abigail Breslin). Karen (Juliette Lewis) też oszukuje, najbardziej samą siebie. Wiążąc się z kolejnymi nieodpowiednimi facetami, wmawiając sobie, że znalazła miłość życia. Ivy (Julianne Nicholson) jest z tej trójki najbardziej cicha i wrażliwa, ale nawet ona powoli ma dość. Też chciałaby mieć coś z życia, a utknęła w hrabstwie Osage. Pewnego dnia ojciec (Sam Shepard) znika. Rodzina będzie musiała stawić sobie czoła, a cierpiąca na raka i uzależniona od leków Violet tego nie ułatwi. Na scenie pojawią się jeszcze: wyżywająca się na swoim bezrobotnym synu ciotka Mattie Fae (Margo Martindale), wujek Charles (Chris Cooper) oraz zdominowany przez matkę Mały Charles (Benedict Cumberbath).

"Sierpień w hrabstwie Osage" powstał na podstawie sztuki Tracy'ego Lettsa o tym samym tytule, za którą autor otrzymał Nagrodę Pulitzera. Tę teatralność można wyczuć niemal w każdej sekundzie filmu. Fabuła opiera się na błyskotliwych dialogach, a nagromadzenie emocji i gęsta atmosfera muszą w końcu doprowadzić do wybuchu. Sceniczna forma narzuciła się też najwyraźniej aktorom. Odgrywają oni swoje role z ekspresją, której bliżej jest do teatralnej sceny niż hollywoodzkiego filmu. Najbardziej pofolgowała sobie Meryl Streep, której postać jest tak wyrazista, że aż momentami męcząca. Tym razem popisuje się południowym akcentem rodem z Oklahomy. Talent Meryl Streep do naśladowania sposobów mówienia innych osób jest czymś, czemu chyba nigdy nie zdołam się nadziwić. Tak naprawdę cały film jest jednym wielkim popisem aktorstwa z najwyższej półki. Fenomenalnie wypada Julia Roberts, od której kreacji nie można oderwać wzroku. Warto też zwrócić uwagę na bardzo dobry występ Julianne Nicholson czy na już dorosłą Abigail Breslin, którą wielu zapewne pamięta jako trzylatkę na rękach Mela Gibsona w "Znakach". Dziewczyna rozpoczęła karierę z przytupem, otrzymują w wieku dziesięciu lat nominację do Oscara za drugoplanową rolę w "Małej Miss". Wymogom teatralności podporządkowali się nawet charakteryzatorzy, ograniczając swoją ingerencję do minimum. Dzięki temu możemy oglądać na twarzach aktorów czyste emocje, nieosłonięte grubą warstwą makijażu. Nie przejmujcie się, jeśli nic wam nie mówi nazwisko reżysera, bo to dopiero drugi w jego karierze film kinowy. John Wells nie miał wcześniej czasu na takie rzeczy, przez piętnaście lat był bowiem reżyserem, scenarzystą i producentem serialu "Ostry dyżur". Na szczęście już z tym skończył i może uda mu się jeszcze nakręcić coś dobrego.

Bohaterów "Sierpnia w hrabstwie Osage" łączą iście fascynujące więzi. Najlepiej widać to choćby w stosunkach Barbary z mężem. Nie przestali przecież się kochać, po prostu nie mogą już ze sobą wytrzymać i cały czas się ranią. Niektóre kąśliwe uwagi mają zamaskować prawdziwe uczucia, niektóre po prostu stały się już częścią codziennej rutyny. Członkowie tej rodziny po prostu nie potrafią przestać. I chyba właśnie obnażenie tego mechanizmu jest największym osiągnięciem Lettsa. Kochać się to jedno, ale przebywać ze sobą i nie wywoływać awantur to zupełnie inna rzecz. Przed członkami rodziny nie chronią nas mury społecznego konwenansu. A przebywanie z kimś pod jednym dachem przez lata sprawia, że nie zdołamy ukryć nawet najbardziej paskudnych cech naszego charakteru. Pytanie tylko, co wygra. Chęć ulżenia sobie i odniesienia chwilowego triumfu czy strach przed samotnością? Prym w uprzykrzaniu innym życia wiodą tu niestety kobiety. To one wyciągają trupy z szafy, ale też są spoiwem, bez którego wzajemne więzy zostałyby zerwane. Mężczyźni u Westonów są wycofani, zamiast konfrontacji wybierają ucieczkę od problemów; w alkohol, w nowy związek albo nawet w samobójstwo.

Ważnym elementem filmu jest też wszechobecny upał. Niemal czujemy to stojące i ciężkie powietrze, które tylko potęguję gęstą atmosferę przy rodzinnym stole. Klimat i otaczające krajobrazy pełnią jeszcze jedną ważną funkcję, są niezmienne. Nieważne, czy ktoś umrze, czy też straci miłość swojego życia. Świat pozostanie taki sam, nie drgnie ani jedno źdźbło trawy. I to akurat dodaje całej historii realizmu.

źródło: filmweb.pl

poniedziałek, 3 lutego 2014

Taniec szczęśliwych cieni


Jubilee nie jest rodzinnym miastem Alice Munro, ale mogłoby nim być. Bo czym się właściwie różni Jubilee od Wingham czy jakiegokolwiek innego miasteczka w Kanadzie? Ludzie rodzą się tam, kochają i umierają niezauważeni przez resztę świata. Wydarzenia z Jubilee mogą zresztą przypominać te z Wingham, bo w prozie Munro sama historia ma większe znaczenie niż konkretne miejsce i czas. Noblistka zapytana kiedyś, czy czerpie inspiracje ze swego rodzinnego miasteczka, odpowiedziała:
To jest właśnie tutaj takie niesamowite. Przeszłość jest taka obecna. Ludzie przejeżdżają przez to miasto i myślą, że to tylko kolejne małe miasteczko w Ontario, ale kiedy znasz opowieści, znasz całą historię, widzisz ją wszędzie.* 
Taniec szczęśliwych cieni to debiutancki zbiór opowiadań autorki z 1968 roku.  Po lekturze Za kogo ty się uważasz miałam wobec niego wysokie oczekiwania, które nie do końca zostały zaspokojone. Widać, że styl Munro dopiero się tu budował i pewne rzeczy miały później się rozwinąć. Teksty są dobre i spójne, ale nawet jak na kogoś, kto słynie z krótkich form, nieco nazbyt szkicowe. Autorka bardzo skąpo wydziela czytelnikom szczegóły z życia swoich bohaterów, nieraz każąc się zadowolić jedynie krótkim przebłyskiem. Niemal czujemy emocje bohaterów, ale ciągle bardzo niewiele o nich wiemy. Jak dotarli do tego punktu i dokąd pójdą, kiedy opowiadanie już się skończy? Gdzie komiwojażer Braci Walker poznał kobietę ze swoją przeszłości, którą teraz postanowił odwiedzić, i dlaczego się rozstali? Czy szpitalne urodziny Myry będą jej ostatnimi? Tego już Munro nam nie zdradza. W sferze domysłów pozostaje też, czy bohaterowie mają ze sobą coś wspólnego, zwłaszcza że niektórzy są do siebie bardzo podobni. Nie wiemy, czy wszyscy są z  Jubilee, ale jeśli mieszkają gdzie indziej, to jest to bardzo podobne miejsce.  Stała pozostaje atmosfera, nieco duszna i przytłaczająca. Wszystko toczy się tu własnym rytmem. Śmierć, samotność czy odrzucenie są tylko częściami życia i nikt nie zamierza się nad nimi zbytnio pochylać. Nawet wielkie dramaty są tu ciche i przytłoczone przez codzienność. Munro zdaje się nam pokazywać, że to właśnie codzienność odgrywa w ludzkim życiu decydującą rolę. Ona nie przemija i nie można od niej uciec.

Polskiego czytelnika może w tym zbiorze zaskoczyć jeszcze jedno. Choć akcja części z opowiadań ma miejsce w latach czterdziestych, ja nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że czytam co najmniej o latach osiemdziesiątych. Nie chodzi nawet o to, że tu nie ma II wojny światowej ani powojennych zniszczeń. To raczej przepaść cywilizacyjna. Bohaterowie Munro mają łazienki z bieżącą wodą, podłogi w kuchni wyłożone linoleum, a wieczorami oglądają telewizję. Gdyby ktoś kazał mi wyobrazić sobie te lata, prędzej pomyślałabym o wodzie przynoszonej ze studni i drewnianej sławojce za stodołą. W jednym z opowiadań matka szyje bohaterce sukienkę na "starej maszynie z napędem nożnym". Taka maszyna Singera jeszcze gdzieś w mojej rodzinie jest i sama miałam na niej skracane spodnie. Jedyną różnicą jest, że w latach dziewięćdziesiątych nosiło się już dżinsy.

źródło: www.wydawnictwoliterackie.pl


* "Where Alice Munro found her stories"