Tennessee Williams jest niewątpliwie jednym z najbardziej kochanych dramaturgów Ameryki, a tytuły jego spektakli zwykle mówią coś nawet osobom, które na co dzień teatry omijają z daleka. Wystawianie jego sztuk wciąż więc te teatry kusi, w końcu to niemal gwarancja pełnej widowni. Tylko czy do wystawianych tyle razy spektakli, na podstawie których powstały kultowe już dla wielu filmy, można jeszcze coś dodać? Bogusławowi Lindzie w Teatrze Ateneum się udało. Wyszedł z tego Williams przyprawiony nieco klimatem filmów Pasikowskiego.
źródło: www.teatrateneum.pl |
Na ten nowy obraz złożyły się tłumaczenie Tramwaju zwanego pożądaniem Jacka Poniedziałka oraz niezwykle wyrazisty duet aktorski Julii Kijowskiej i Tomasza Schuchardta. Nieco zmieniły się dialogi, które zyskały na wulgaryzmach i obsceniczności, co już chyba nikogo we współczesnym teatrze nie dziwi ani nie oburza. Ale to tak naprawdę nie w tekście tkwi sekret tej interpretacji. Julia Kijowska jako Blanche DuBois wypowiada w większości te same kwestie, które wypowiadała choćby Vivien Leigh w filmie Elii Kazana. Kreuje jednak przy tym zupełnie inną postać. Tamta Blanche, choć również zagubiona, źle prowadząca się i koloryzująca na temat wydarzeń ze swojego życia, pozostawała jednak nad wyraz skromną i elegancką damą, przynajmniej jeśli spojrzeć na nią z dzisiejszej perspektywy. Mówimy w końcu o 1951 roku, kiedy to nie pokazywano jeszcze nietrzeźwych kobiet w filmach, a bohaterki przy pocałunku odchylały nienaturalnie głowy do tyłu. Blanche Julii Kijowskiej damą jest już tylko we własnej wyobraźni. Nadużywa alkoholu niemal w każdej scenie, obnosząc się przy tym ze swoim seksapilem. Postać jest jednak przy tym tak spójna i przykuwająca uwagę, że widzowie kupują ją bez słowa sprzeciwu.
Na wyrazistości zyskuje też Stanley Kowalski, choć moim zdaniem jest on w spektaklu Lindy zbyt jednowymiarową postacią. Chyba wolałam Stanleya w wykonaniu Marlona Brando. Też był prostym pracownikiem fizycznym, ale jednak nie jawił się jako postać jednoznacznie negatywna. Przynajmniej można było zrozumieć, co siostra Blanche Stella w nim widziała. Stanley Kowalski Tomasza Schuchardta ma po prostu wzbudzać antypatię. Jest nosicielem wszystkich negatywnych cech, jakie tylko przychodzą nam do głowy na hasło Polaczek. A ja nie lubię takich stereotypowych postaci. Zdaję sobie sprawę, że polscy imigranci w Stanach Zjednoczonych może i nie cieszyli się zbyt dobrą sławą i pewnie sami się do tego przyczynili, ale wrzucanie wszystkich wad do jednej zaledwie postaci to przesada. Przez takie potraktowanie charakteru Stanleya traci też Stella Kowalska. Zamiast kobiety zakochanej w swoim mężu pomimo licznych wad, staje się jedną z tych żon, które tkwią przy agresywnych i głupich mężczyznach, bo najwyraźniej nie mają na siebie innego pomysłu. Paulina Gałązka próbowała wycisnąć jakieś życie z tej postaci, ale od początku była na przegranej pozycji. O niebo lepiej poradził sobie Bartłomiej Nowosielski, którego Mitch jest znacznie ciekawszy i wielowymiarowy niż jego filmowy odpowiednik.
Tramwaj zwany pożądaniem ma jeszcze jednego bohatera, a jest nim Nowy Orlean końca lat czterdziestych. Teatralna scena ma oczywiście swoje ograniczenia i nie można na niej pokazać tyle, co na srebrnym ekranie. Bogusław Linada jako reżyser wybrnął z tego całkiem nieźle i stworzył klimat Nowego Orleanu za pomocą dzięków. Jazz miesza się tu z cykaniem świerszczy i w zasadzie to wystarcza, żeby wczuć się w realia epoki. Miłym i zaskakującym akcentem był też deszcze padający na scenie. Pomimo licznych zmian Lindzie udało się zachować gęstą atmosferę oraz silny ładunek emocjonalny sztuki i pozostać przy tym wiernym duchowi oryginału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz