sobota, 15 marca 2014

Klub Zdobywców Oscarów


Ann Lee opublikowała w zeszłym roku na łamach brytyjskiego Metra listę dziesięciu praktycznych wskazówek, jak zasłużyć sobie na Oscara (How to win an Oscar: Top 10 tips on scoring an Academy Award). Na liście sprawdzonych sposobów znalazły się:
  1. Zagranie osoby niepełnosprawnej lub chorej psychicznie. Tak statuetkę zdobyli m.in. Dustin Hoffman, Daniel Day-Lewis, Tom Hanks czy Angelina Jolie.
  2. Nakręcenie filmu o holocauście. Choć moim zdaniem to nie jedyny ulubiony temat Akademii, niewolnictwo też ostatnio nieźle sobie radzi. 
  3. Stracić lub zyskać na wadze. Akurat w tym roku Christin Bale utył nadaremno. 
  4. Być Meryl Streep. Nawet jeśli nie gwarantuje to wygranej, to chociaż murowaną nominację.
  5. Być Danielem Day'em-Lewisem. 
  6. Zagrać prawdziwą osobę. Najlepiej sprawdzają się królowie, przywódcy polityczni, dyktatorzy i seryjni mordercy. 
  7. Oszpecić się. Któż nie pamięta, jak strasznie wyglądała Charlize Thernon w Monster? Na szczęście nie zawsze przemiana musi być aż tak drastyczna. W ubiegłym roku wystarczyło, że Anne Hathaway obcięła włosy. 
  8. Opcja tylko dla mężczyzn: zagrać alkoholika. 
  9. Opcje dla kobiet: zagrać samotną matkę i/lub prostytutkę. 
  10. Umrzeć. Tylko na ekranie oczywiście. 
Sama chętnie dorzuciłabym do powyższej listy zagranie homoseksualisty, jeśli samemu jest się hetero. Kiedy spojrzy się na listę powyżej, trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości. Po prostu nie było siły, żeby Matthew McConaughey nie dostał w tym roku Oscara. Wystarczyłoby już to, jak bardzo schudł i zbrzydł, przygotowując się do roli. Mało tego, grany przez niego w Witaj w klubie Ron Woodroof nie dość, że miał AIDS, nadużywał alkoholu i narkotyków, to jeszcze przeszedł przemianę wewnętrzną od homofoba do najlepszego przyjaciela pewnego transseksualisty. Twórcy Witaj w klubie wytoczyli tak ciężkie działa, że na decyzję Akademii nie mogła nawet wpłynąć wściekłość fanów Leonarda DiCaprio. Jaredowi Leto też opłaciło się założenie szpilek, choć gdybym to ja przyznawała nagrody, statuetka pewnie trafiłaby do Michaela Fassbendera. Nie twierdzę, że McConaughey i Leto zagrali źle, wręcz przeciwnie. Zwłaszcza ten pierwszy przeszedł w moich oczach w ciągu ostatnich lat zaskakującą przemianę. Wcześniej kojarzył mi się tylko z płaskimi i nieciekawymi postaciami amantów w mdłych komediach romantycznych. Z drugiej strony obaj panowie są już po czterdziestce i trudno się dziwić, że znudziła im się rola obiektu westchnień płci przeciwnej. Witaj w klubie ma też i inne zalety. Na przykład kilka scen będących prawdziwym reżyserskim majstersztykiem, jak choćby ta modlitwy głównego bohatera. Scenarzyści mieli też ambicję dotknąć poważnego społecznego problemu, a mianowicie tego, jak amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA) służy koncernom farmaceutycznym. Jest wreszcie całkiem niezła historia. Oto elektryk i kowboj Ron Woodroof dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV. Początkowo nie chce w to uwierzyć, bo niby dlaczego miałby złapać chorobę gejów i prostytutek. Wszystkim, którzy skrzywią się na zaściankowość takiego myślenia, przypominam, że właśnie tak na początku było postrzegane AIDS. Ludzkości zajęło trochę czasu, zanim zrozumiała, że mogą na to umierać także porządni obywatele. Kiedy lekarze odmawiają mu udziału w testach nowego leku, Ron postanawia leczyć się sam. Jego działalność wkrótce rozwinie się do  rozmiarów organizacji, sprowadzającej niezatwierdzone leki chorym na AIDS. Film trochę śmieszy, trochę wzrusza i to niestety wszystko. Gdyby po wyjściu z kina ktoś zapytał mnie: "I jak film?", pewnie odpowiedziałabym: "Fajny". Wszystko jest tu poprawnie zrealizowane, aktorzy dobrze się spisują, fabuła rozwija, a jednak czegoś brakuje. W Witaj w klubie zabrakło mi bliżej nieokreślonego elementu, który by mnie olśnił i sprawił, że chciałoby mi się o tym filmie rozmawiać, polecać go znajomym, a może nawet obejrzeć raz jeszcze. Spełnienie wymogów Akademii to jednak nie to samo co wielkie kino. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz