niedziela, 5 kwietnia 2015

Nigeryjka w Ameryce

Chimamanda Ngozi Adichie dobrze pisze, co do tego nie ma wątpliwości. Może wydawać pokaźne pod względem objętości powieści, bo historie, które opowiada, są na tyle spójne i wciągające, że czytelnik nawet nie zauważy, kiedy minęło te siedemset stron. Rozwinęła też swój warsztat od czasu debiutanckiego Fioletowego hibiskusa, tworzone przez nią postacie nie są już tak jednowymiarowe, a nakreślane sytuacje jednoznaczne. Udało jej się pogłębić świat przedstawiony i zgrabnie połączyć kilka wątków. Tym razem jednak autorka  Połówki żółtego słońca zabiera nas w podróż do Ameryki. 

Adichie poświęca dużo miejsca w swojej nowej książce rasie, odkrywamy ją razem z główną bohaterką Amerykaany Ifemelu, która poznaje rasizm dopiero, kiedy wyjeżdża na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Kraju, w którym o kolorze skóry nie można głośno mówić, a mimo to wszyscy o nim myślą. Adichie potraktowała rasizm znacznie szerzej niż jego słownikowa definicja, według której to tylko "wiara we wrodzoną wyższość jednej rasy". Takie rozumienie okazuje się dzisiejszych czasach - zdaniem pisarki - niepełne i nieaktualne. Czym jest zatem rasizm w Amerykaanie? Sztuczną uprzejmością, nadmiernym okazywaniem sympatii czarnoskórym, owijaniem w bawełnę i udawaniem, że problem skończył się wraz z apartheidem. Polskiemu czytelnikowi sprawa może się wydawać rozdmuchana, w czym akurat jesteśmy podobni do Nigeryjczyków. W naszym monokulturowym kraju osób o innym kolorze skóry jest tak mało, że nawet nie zdołaliśmy wyrobić sobie w miarę spójnych stereotypów na ich temat. Ci inni mogą budzić różne reakcje: zainteresowanie, zdziwienie, czasem nawet niechęć; ale są zbyt nieliczni, żeby stać się tematem publicznej dyskusji.* Podobnie jest w Nigerii. Biali mieszkają daleko lub są turystami. Na co dzień się o nich nie myśli, a kolor skóry jest tylko sposobem opisywania czyjeś urody. Ten wyniesiony z domu dystans czyni z Ifemelu świetną obserwatorkę. Razem z nią poznajemy rasizm w jego codziennej postaci. Dowiadujemy się, że naprawdę czarna kobieta nie może nosić swoich włosów w takiej formie, w jakiej je Pan Bóg stworzył, bo noszenie afro grozi posądzeniem o przynależność do jakiejś organizacji, musi być manifestacją poglądów, a już na pewno nie przystoi poważnej pani manager. Problem rasy w Stanach okazuje się bardziej złożony, niż nam się mogło wydawać. Zbudowany jest bowiem na dziesiątkach lat wzajemnych uprzedzeń, pretensji, niewolnictwa i segregacji rasowej. To coś jak u nas antysemityzm. Mówi się, że zniknął po wojnie wraz z Żydami, ale każda wzmianka o nim wywołuje medialną burzę. 

Amerykaana nie jest na szczęście tylko o rasie. Adichie zaburza nieco perspektywę czasową, dzięki czemu poznajemy Ifemelu już jako dorosłą kobietę, która po dwunastu latach w USA decyduje się wrócić do Nigerii. Dopiero potem dowiadujemy się, co doprowadziło ją do tego punktu. W powieści przewijają się też motywy stale obecne w książkach pisarki. Część akcji toczy się w akademickim mieście Nsukka nękanym na przemian strajkami studentów i nieopłacanych od miesięcy wykładowców. Nigeria z Amerykaany przypomina nieco Polskę z początku lat dziewięćdziesiątych. Kraj, który zachłysnął się kapitalizmem i pierwszymi oznakami dobrobytu i w którym mleko w proszku i frytki z mrożonki są oznakami postępu. Rodzi się nigeryjska klasa średnia, często po znajomości i za cenę wysokich łapówek, a dawna mentalność miesza się z nowym typem luksusu. Kobiety marzą tu o dobrym zamążpójściu, a mężczyźni, żeby stać ich było nie tylko na żonę, lecz także na liczne kochanki. Jest wreszcie historia miłosna, może nawet ważniejsza niż pozostałe wątki. Ifemelu i Obindze - idealne braterstwo dusz rozdzielone przez urzędy imigracyjne i wnioski wizowe, o którym nie da się zapomnieć nawet po latach życia oddzielnie.

Fabuła powieści przeplatana jest wpisami z blogu głównej bohaterki, co stanowi akurat najsłabszą jej część. Choć nie wykluczam, że taki efekt był zamierzony. Ale już to, że Ifemelu tak szybko była w stanie utrzymać się wyłącznie z prowadzenia blogu, można spokojnie włożyć między bajki. Uwierzyłabym, jeśli pisałaby o gotowaniu, w innych wypadkach to się po prostu nie zdarza.


* Nie twierdzę oczywiście, że w Polsce nie ma rasizmu, jest on jednak na tyle nieuświadomiony, że nawet najbardziej wytrwałym bojownikom o równość i tolerancję nie przyjdzie do głowy podważać stereotypy Murzynka Bambo czy mentalności Kalego. Niedowiarkom chciałabym przypomnieć głośną medialną sprawę sprzed dwóch lat: John Godson i jaśnie oświecony rasizm

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz