poniedziałek, 21 września 2015

Miłość i krew mają ten sam kolor


Jeśli odłożymy na chwilę na bok informację, że Giacomo Puccini wielkim włoskim kompozytorem był, okaże się, iż jego Madame Butterfly jest historią dość kiczowatą. Może nie pod względem muzycznym, tu opera trzyma oczywiście poziom, choć brakuje jej arii na miarę Nessun dorma. Libretto podsuwa nam jednak historię do bólu schematyczną, żeby nie powiedzieć oklepaną. Oto niewinne dziewczę zakochuje się w starszym mężczyźnie, dla którego porzuca dotychczasowe życie. Ten wykorzystuje jej naiwność i zostawia, a wszystko kończy się tragedią. Czy może być banalniej? Może. Pucciniego skusiła bowiem panującą na przełomie wieków moda na orient i osadził akcję w Japonii. Dziewczę okazało się gejszą, a niewierny mężczyzna oficerem okrętu marynarki Stanów Zjednoczonych. Piszę to wszystko, żeby pokazać, jak śliskim tematem jest Madame Butterfly i jak łatwo ulec pokusie ubrania bohaterów w kwieciste yukaty i przeładowania sceny lampionami oraz kwitnącymi wiśniami. 

źródło: teatrwielki.pl

Reżyserowi Mariuszowi Trelińskiemu należą się ogromne brawa za to, że jego Madame Butterfly w Operze Narodowej wygląda zupełnie inaczej. Trochę jak Szekspir u Kurosawy. Nieliczne - choć momentami monumentalne - dekoracje, które odznaczają się od ciemnego tła, a do tego kontrastujące ze sobą, podstawowe kolory. Dzięki symbolice i oderwaniu od konkretnej epoki historycznej dostajemy iście klasyczną tragedię, w której nie ma dla bohaterki dobrych wyborów, a jedyną ucieczką od okrycia się hańbą jest honorowa śmierć. Kontrasty w scenografii uwydatniają też element tej opowieści, który być może pozostałby ukryty, gdyby do tej opery podejść jak do typowego romansu, a mianowicie zderzenie dwóch kultur i ich koncepcji miłości i honoru. W końcu tym, co rozdzieliło Pinkertona i Ciociosan nie była jedynie zła wola, a przede wszystkim wzajemne niezrozumienie. Pinkerton potraktował młodą żonę jakby była piętnastolatką ze jego kręgu kulturowego, która dopiero próbuje życia i się bawi i która szybko o nim zapomni. Z kolei Ciociosan patrzyła na męża jak na tradycyjną japonkę przystało, czyli niemal jak na domowe bóstwo, dla którego warto poświęcić wszystko, nawet rodzinę i religię. Ostatecznie oboje zachowali się honorowo, tyle że w rozumieniu własnych kultur i światów. Dla Pinkertona takim honorowym wyjściem było zaoferowanie opieki nad synem, dla Ciociosan zmycie ciążącej na niej i dziecku hańby własną krwią. 

Ukłony należą się też twórcom kostiumów, które - choć może nie do końca tradycyjne - świetnie wpisują się w klimat przedstawienia. Występująca w głównej roli Koreanka Karah Son wygląda w nich jeszcze lepiej niż śpiewa. Naprawdę trudno oderwać od niej oczy. Świetnym dopełnieniem są nieme postacie nawiązujące do teatru kabuki, które swoim tańcem zapowiadają fatalny los bohaterów. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz