piątek, 2 października 2015

Wszystkie grzechy miasta Arras


Kiedy sięgałam po Mszę za miasto Arras, spodziewałam się powieści historycznej. Dostałam znacznie więcej. Szczypiorski napisał książkę o wszystkim. O klęskach, jakie dotknęły średniowieczne miasto, chyba najmniej. A gdybym miała określić temat utworu, zupełnie jak w szkole? Powiedziałabym pewnie, że Msza za miasto Arras jest o przewrotności ludzkiej natury, która prawym każde robić złe rzeczy, a grzesznikom naprawiać ich błędy. Oraz o tym, że szaleństwo o wiele łatwiej dopada człowieka w tłumie, niż w odosobnieniu. 

Andrzeja Szczypiorskiego naszła ochota, żeby umieścić akcję swojej powieści w piętnastowiecznym mieście Arras, które słynęło z wyrobu tkanin i któremu udało się zachować dość dużą niezależność od władców francuskich i angielskich. Nawiedziły je jednak dwie klęski. W 1458 roku mieszkańców przetrzebiła zaraza. Zaledwie trzy lata później na Arras spadłą klęska nienawiści i zapłonęły stosy. Już sama opowieść o tych wydarzeniach byłaby niezwykle interesująca, ale autorowi wyraźnie szło o co innego. Chciał choć trochę zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że z pozoru zwyczajni i całkiem dobrzy ludzie posuwają się czasem do rzeczy starszych. W powieści ścierają się dwie siły i to zdaje się w utracie równowagi pomiędzy nimi Szczypiorski upatruje źródeł nieszczęścia. Pierwszą reprezentuje Albert, duchowy przewodnik miasta. Człowiek nastawiony całkowicie na sacrum, żyjący niemal w ascezie, dla którego zbawienie duszy jest jedynym celem istnienia. Druga siła to bękart królewski i biskup Utrechtu Dawid, który korzysta w pełni z uciech, jakie może mu zapewnić profanum, i do tego samgo nakłania ludność podległych mu miast, dbając raczej o napełnienie brzuchów, niźli o zbawienie duszy. Gdzieś pomiędzy nimi jest Jan, uczeń Alberta, przyjaciel Dawida i narrator tej opowieści. Jednak już po kilku stronach lektury można odnieść wrażenie, że bohaterowie nie do końca są tymi, za których się podają. Ich sposób myślenia wykracza poza mury Arras. Gdyby rzeczywiście byli dziećmi swoich czasów, pewnie uznano by ich za heretyków. Weźmy na przykład nauki Alberta:
Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby należał do książąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, że twoje wierzchowce i stada, pasące się na łąkach Brabancji, też mają jakieś zwierzęce niebo. Cóż w tym złego i jakaż to obraza nauk chrześcijańskich?
Z kolei w słowach Dawida, za fasadą rubaszności i rozwiązłości, można znaleźć całkiem sporo stoicyzmu.
Czyż nie lepiej trwać spokojnie przy ucztach, polować z sokołami i słuchać, jak się chłodna obojętność wobec świata wkrada do serca? Nie witając dnia - nie musisz go żegnać. Nie ciesząc się wschodem słońca  - nie musisz się smucić, że zaszło. Nie kochając - wolny jesteś od rozpaczy. Nie pragnąć zbawienia - nie lękasz się piekła. 
Podczas gdy filozofia Dawida czyni go coraz bardziej obojętnym i znudzonym, gorliwość Alberta prowadzi go do pogardy wobec wszystkiego co ziemskie, w tym ludzkiego życia. Powiedzie on swoje miasto na skraj zagłady, kiedy to sąsiad będzie skazywał sąsiada na stos w imię niskich interesów. Całe to szaleństwo nie byłoby jednak możliwe bez wcześniejszego doświadczenia kataklizmu. Podczas zarazy mieszkańców Arras po raz pierwszy pozostawiono sam na sam z ich ludzką naturą, kompletnie bez przygotowania. Do tamtej pory zawsze mieli przecież książąt, księży, wyższe stany i urzędy, które kontrolowały bieg ich życia. Nagle poczuli się opuszczeni przez władzę ziemską i boską. Historia już nieraz pokazywała, że takie zniszczenie struktur i schematów wyciąga z człowieka to, co w nim siedzi najgłębiej, czy to dobrego, czy to złego. Potem wystarczyło, żeby Albert dał tym samym mieszczanom miejsce w Radzie i możliwość decydowania o Arras, żeby tkwiąca w nich chęć dominacji nad innymi przemieniła się w żądzę krwi. Ustami ogarniętego szaleństwem duchowego przewodnika miasta Szczypiorski odkrywa nam mechanizmy manipulacji ludem. Bardzo znacząca jest rozmowa Alberta z Janem o potędze słowa, w której ten pierwszy stwierdza, że rzeczy nie są tym, czym są, a jedynie tym, czym jest imię, które im nadamy. Zaraz po ukazaniu się Mszy za miasto Arras czytelnicy byli skłonni odnosić to do wydarzeń z Marca '68, kiedy to antysemityzm nazwano syjonizmem. Dziś wydają się jeszcze bardziej aktualne. Imiona usankcjonowano międzynarodowymi traktatami, a od tego, czy nazwiemy coś ludobójstwem, czy tylko zamieszkami, zależy nieraz życie tysięcy ludzi. 

Co jednak skłoniło Alberta do postępowania - wydawałoby się - w całkowitej sprzeczności ze swoimi naukami? Całkiem niezłą odpowiedź daje grabia de Saxe:
Tak to bywa pod słońcem. Słyszałem o niewieście, imieniem Małgorzata*, żyjącej w dawnych czasach, która sądziła, że jej dusza została całkiem wchłonięta przez Boga. Nie mogła już grzeszyć, bowiem sam Bóg kierował jej czynami. Była to podobno bardzo zacna kobieta, choć ją spalono w Paryżu za zdrożną herezję. Zdarzali się też inni. Ci powiadali, że tak się w Bogu unicestwili, iż każdy ich gest, krok i słowo wywiedzione są z woli bożej. Gdy pili, Bóg pił przez ich usta. Gdy gwałcili, Bóg kierował swawolą ich przyrodzenia, Gdy zabijali, Bóg unosił ich miecze do ciosu. No, sam powiedz, czy może istnieć słodsze unicestwienie? 
Wierność własnym poglądom to niewątpliwie rzecz dobra, nie należy jej jednak mylić z wiarą we własną nieomylność.


* Chodzi zapewne o francuską mistyczkę średniowieczną Małgorzatę Porete, autorkę dzieła Zwierciadło dusz prostych. Spalono ją na stosie w 1310 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz