Od jakiegoś czasu systematycznie popełniam blogowe samobójstwo. Nie dość, że rzadko piszę, to jeszcze uparcie wybieram mało popularne tematy. A przecież zdarza mi się czytać i oglądać rzeczy znane i lubiane. Albo chociaż nowe. Jedak jakiś złośliwy chochlik podpowiada mi, że nie ma sensu o tym pisać. Dzisiaj też będzie coś ani nowego, ani znanego. Koreańska drama, która nijak nie przypomina typowego przedstawiciela gatunku.
Jako widz lubię być zaskakiwana, a czasem nawet oszukiwana. Kiedy już za dużo wiem, robi się po prostu nudno. Twórcy tego serialu pogrywają sobie z widzem już samym tytułem. White Christmas. Taki tytuł przywidzi na myśl radosne piosenki, zapach choinki, kolorowe lampki i tym podobne rzeczy. Zwłaszcza jeśli zna się specyfikę koreańskich dram, które przeważnie bywają zabawne i łzawe zarazem. A tu z każdego kadru bije chłód. Rzecz dzieje się w elitarnej (jakże by nie!) Susin High School, do której może uczęszczać tylko ułamek najlepszych uczniów w kraju, szkole położonej wysoko w górach, gdzie nie dociera sygnał telefonów komórkowych. Uczniowie nazywają ją raczej obozem. Nie pozwala im się tu zajmować niczym poza nauką, za łamanie regulaminu grożą surowe kary, a każdy ich ruch śledzą kamery. Podczas roku szkolnego wolno im opuścić to miejsce tylko raz, na czas ośmiu dni przerwy świątecznej. Nie wszyscy chcą skorzystać z tego przywileju. W wigilię w szkole zostaje ośmioro uczniów, jeden nauczyciel i pewien psychiatra. Radio nadaje komunikat o zbiegłym seryjnym mordercy. Wiem, o czym pomyśleliście: będzie krwawy horror. Nic z tych rzeczy. Jest jeszcze list, który otrzymał każdy z uczniów. Wiersz, w którym autor wylicza grzechy, jakich się wobec niego dopuszczono. Kryminał! A my będziemy musieli zgadnąć, kto jest mordercą? Też nie. A przynajmniej nie do końca. White Christmas śmiało można nazwać kinem psychologicznym, a fabułę eksperymentem, którego nie powstydziłby się Philip Zimbardo.
Serialowi przyświeca jedno pytanie: rodzimy się potworami, czy się nimi stajemy. Żeby na nie odpowiedzieć, będziemy musieli lepiej poznać bohaterów. Wśród uczniów od początku prym wiedzie Park Moo Yul (Baek Sung Hyun), ma zadatki na przywódcę, silne poczucie moralności i jest inteligentny (choć to w sumie oczywiste, skoro jest w najlepszej szkole w Korei). Choi Chi Hoon (Sung Joon) to jego główny rywal, najbystrzejszy z całej gromadki, ma jednak problem z prawą półkulą mózgu, przez co nie odczuwa emocji tak jak inni ludzie. Lee Jae Kyu (Hong Jong Hyn) jest tu nowy i nie potrafi się odnaleźć. Kiedyś uchodził za mądrego chłopaka, ale w szkole takiej jak ta mało kto w ogóle zaważa jego istnienie. Yoon Eun Sung (Esom), kiedyś najpopularniejsza dziewczyna w szkole, teraz samotniczka. Yang Kang Mo (Kwak Jung Wook) filmuje wszystko, co dzieje się w szkole, i stara się dawać, że wcale mu nie przeszkadza jego głuchota i konieczność noszenia aparatu słuchowego. Jo Jung Yae (Kim Jung Kwang) za agresją próbuje ukryć swoje własne potwory i słabości. Yoon Su (Lee Soo Hyuk) to uzdolniony muzycznie nastolatek, który walczy z depresją. I wreszcie Kang Mi Reu (Kim Woo Bin - panie się cieszą), czyli szkolny łobuz o dobrym sercu. Byliby wystarczająco skomplikowani jako zwykłe nastolatki, a to przecież przyszła elita kraju (w Korei edukacja naprawdę ma znaczenie).
Fabuła i relacje między bohaterami nie są jednak tym, co najbardziej zachwyciło mnie w White Christmas. Najlepszy jest tu po prostu klimat. Tak, wiem, że to wyświechtane słowo, ale połączenie pięknych widoków ośnieżonych gór z chłodem zbudowanej z betonu i stali nowoczesnej szkoły naprawdę robią wrażenie. Operator wiedział, jak to wykorzystać, bo kadry są świetne i dość artystyczne jak na serial telewizyjny. Dobór muzyki tylko pogłębia ten efekt i już nie można się oderwać.
źródło: www.dramawiki.pl |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz