poniedziałek, 4 stycznia 2016

Warszawskie słoiki, czyli o stereotypach wkładanych łopatą do głowy


Jakiś czas temu usłyszałam w radiu rozmowę z panią Magdaleną Żelazowską, autorką pierwszej książki o warszawskich słoikach. Temat był w mediach modny jakiś czas temu, teraz już trochę ostygł. Poza stereotypami w zasadzie nic nowego w tej dyskusji nie padło. Pani Żelazowska roztoczyła wizję przyjezdnych jako ludzi nieszczęśliwych, którzy muszą borykać się z cały szeregiem bolesnych problemów, jak wyobcowanie w nowym miejscu, przejmująca tęsknota za domem czy wreszcie dojmujące poczucie wstydu przed pokazaniem domu rodzinnego nowemu chłopakowi. Bo w końcu na prowincji wszyscy mieszkają w byłych PGR-ach z ojcami alkoholikami, a w Warszawie to same dzieci profesorów, intelektualne dysputy i kawior na śniadanie. 

Autorka podobno rozmawiała z wieloma słoikami. No cóż, jak ich spotkam, to uwierzę. (Teraz będzie wycieczka osobista). Sama jestem przyjezdna, tak jak i większość moich znajomych, ale w naszych historiach nie ma żadnego dramatyzmu. Wyjazd do większego miasta na studia był po prostu naturalnym etapem po skończeniu liceum. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, dokąd chcę jechać. Obstawiłam dwa uniwersytety, które na przemian zajmowały pierwsze miejsce w rankingach. Jagielloński mnie nie chciał, wylądowałam w Warszawie. Większość kontaktów z rodzinnego miasta szybko mi się pourywała, były to w końcu znajomości raczej wymuszone faktem, że chodziliśmy do jednej klasy, niż wynikające z rzeczywistej sympatii. Zostało tylko kilka osób, z którymi naprawdę chciałam się zadawać. Poza tym szybko pojawiły się nowe przyjaźnie. Może i byliśmy tą biedniejszą częścią studentów. Śmialiśmy się się nawet, że w akademiku mieszkają głównie ludzie z Polski wschodniej, ze świętokrzyskiego i dzieci nauczycieli. Sama należę do dwóch ostatnich grup. Może i zachłysnęliśmy się trochę wielkim miastem. Nigdy dotąd nie mogłam przebierać w ofercie kilkunastu teatrów ani chodzić na przeglądy filmów ze wszystkich kontynentów. Wtedy nawet współczułam Warszawiakom. Ja mogłam sobie robić, co chciałam, a oni musieli meldować się rodzicom jak licealiści. Dopiero teraz, kiedy już spora część z nich ma dzieci, dostrzegam plusy ich pozycji. Mają przynajmniej babcie do pomocy na miejscu. Prawie nikt nie wracał w swoje rodzinne strony, bo i po co wracać do miejsc, w których trzeba mieć znajomości, żeby znaleźć pracę w supermarkecie. Tyle że zanim w ogóle nastąpił moment decyzji, większość z nas już zdążyła się tutaj poczuć jak w domu.

Moje nastawienie do pierwszej książki o warszawskich słoikach było więc nieco negatywne, postanowiłam jednak dać jej szanse. Po tej radiowej rozmowie spodziewałam się raczej reportażu, a dostałam powieść. Dla autorki to pewnie nawet lepiej, wiele niedociągnięć można w takim wypadku złożyć na karb fikcji literackiej. Magdalena Żelazowska miała pomysł na ramy opowieści. Mamy tu trzy historie z różnymi motywami przewodnimi, ale powiązane ze sobą bohaterami, którzy po prostu się znają. Szkoda tylko, że autorka nie potrafiła wypełnić tych ram sensowną fabułą. Chyba najbardziej irytująca była dla mnie pierwsza historia. Jej bohater cierpi na brak zdolności kredytowej i właśnie wokół problemów mieszkaniowych wszystko tu się kręci. Dosłownie wszystko, bo słowo mieszkania pada w co drugim zdaniu. O samym bohaterze nie dowiadujemy się w zasadzie niczego, co studiował, gdzie pracuje albo czy ma jakieś zainteresowania. Został wyposażony jedynie w kilka stereotypowych cech słoika, a mianowicie nie lubi Warszawy i przywozi jedzenie z domu. Pewnego dnia Paweł, bo tak mu na imię, słyszy od znajomego historię, jak to znajomi jego znajomych dostali mieszkanie w spadku po pewnej samotnej staruszce, którą się zaopiekowali. Nasz bohater zaczyna więc polować na starsze osoby, w tym celu idzie nawet do pobliskiego kościoła i na zebranie spółdzielni. (Uwaga, będzie spoiler). I dzieje się rzecz "niespodziewana". Znajduje staruszka, który po kilku wspólnie wypitych herbatach przepisuje mu dom. Ba, nawet popełnia samobójstwo, żeby bohater nie musiał za długo czekać. Cóż za uczynność! Po drodze dzieje się jeszcze kilka absurdalnych rzeczy. Paweł przechadza się po osiedlach i zagląda ludziom do mieszkań, bo jak wiadomo ludzie w Warszawie tych mieszkań nie zamykają (sic!). Bohaterką drugiej części jest Ewa. Ona mieszkanie ma, ale brakuje jej miłości. W związku z tym zakłada konto w portalu randkowym i zaczyna uprawiać seks z przypadkowo poznanymi mężczyznami. W międzyczasie spotyka się z koleżankami, żeby wspólnie utyskiwać na fakt wymarcia prawdziwych samców. Ostatnia część książki opowiada o Aśce, która po skończeniu studiów nie chce wchodzić w utarty schemat zakładania rodziny, w związku z czym zakłada lifestylowy blog z plotkami o gwiazdach. 

Autorka zdecydowała się na narrację w pierwszej osobie w imieniu trójki swoich bohaterów. Z pozoru takie rozwiązanie może wydawać się łatwe, a nawet atrakcyjne, niesie jednak ze sobą wiele trudności, z których Żelazowska najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy. Nie zadała więc sobie trudu, żeby wszystkie trzy narracje jakoś zróżnicować, nadać wypowiedziom bohaterów jakieś cechy, które świadczyłyby o posiadaniu przez nich osobowości. Nie wiedziała też, że nie należy wkładać w usta mężczyzny frazesów rodem z reklamy kremu L'Oreal o tym, jak to cera jego dziewczyny wyglądała promiennie. W efekcie mamy wrażenie, że to autorka cały czas do nas mówi i tylko podaje się za rożne osoby. Tekst zwarty nie jest jednak w Zachłannych największym problemem. Może nie ma jakiejś większej literackiej wartości, ale pozostaje na poziomie artykułu prasowego. Dramat zaczyna się w dialogach. Tak sztucznych i kanciastych nie czytałam już od wielu lat. Jaskrawym tego przykładem jest rozmowa Ewy z babcią. Żeby oddać sposób myślenia i mówienia dziewięćdzisięciotrzyletniej wiejskiej gospodyni domowej naprawdę nie wystarczy wstawić do jej wypowiedzi zwrotów typu "moje dziecko". Nie wspomnę już nawet o takich szczegółach, jak bardzo wątpliwe jest, żeby taka osoba wiedziała, co to internet, ani jak wspaniałe sklepy są w stolicy.

Z powieści możemy się też dowiedzieć kilku zaskakujących rzeczy. Na przykład, że od studiowania filologii zostaje się gejem. Naprawdę. Wyśmiewani przez dziewczyny koledzy z roku jednej z bohaterek szukali pocieszenia w męskich ramionach. I jeszcze tego, że mężczyźni w Warszawie noszą kuse garniturki. Bóg jeden raczy wiedzieć, co to znaczy. Próbowałam sobie wyobrazić, ale efekt był raczej komiczny. W finale tej opowieści znalazłam iście grafomańska perełkę, która warta jest zacytowania: 
Dopadł do mojego dekoltu. Chwycił zębami mój sutek i mocno przygryzł. Znieruchomiałam przeszyta bólem. Pod powiekami zapiekły mnie łzy. Przerażona spojrzałam w dół. Spod pękniętej skóry wydostało się kilka gęstych czerwonych kropel. Były ciepłe jak łzy, które pojedynczo kapały na moje policzki. Popatrzyłam na pochylonego nade mną Pawła, który chciwie wpatrywał się w moją rankę. Miał ciemne oczy. Wydawało mi się, że przemknął przez nie strach. Wyciągnęłam prawą rękę i dotknęłam jego policzka. Wtedy spojrzał mi w oczy. Przesunęłam dłoń na jego włosy. Zatoczyłam krąg od czoła po kark. Przyciągnęłam jego głowę w dół. – Pij – powiedziałam.
Nie chciałam być niesprawiedliwa wobec autorki, więc usilnie szukałam w Zachłannych jakichś zalet. I znalazłam.  Tę książkę da się przeczytać. Jest całkiem przyzwoicie zredagowana i można dobrnąć do końca bez większego bólu. Naprawdę widywałam gorsze. Ale na jakąś sensowną książkę o słoikach pewnie przyjdzie nam jeszcze poczekać. 

źródło: empik.com

1 komentarz:

  1. Oj, oj. Dziękuję za recenzję. Nie sięgnę. Też jestem słoikiem, choć mam już długi staż w byciu tubylcem. Nie tak opisałabym życie słoików w stolicy.

    OdpowiedzUsuń