środa, 6 listopada 2013

U nas w czarnobylskiej strefie

"Tego nie da się opisać, ani nawet przeżyć" - mówi jedna z bohaterek "Czarnobylskiej modlitwy". A jednak przeżyła, Swietłana Aleksijewicz opisała, Jerzy Czech przetłumaczył, Joanna Szczepkowska przeniosła na deski Teatru Studio. I tak opowieści z czarnobylskiej strefy skażenia trafiły do Pałacu Kultury. Sztuki teatralne na podstawie reportaży nie pojawiają się często, ale proza Aleksijewicz do takich interpretacji nadaje się świetnie. Jej reportaże to zbiory monologów, które aż proszą się o wypowiedzenie na głos, a nawet o wykrzyczenie. To w końcu głosy tych, o których władza wolałaby nie pamiętać. Dziennikarka upodobała sobie bohaterów, na co dzień będących tylko bezimiennymi numerami w statystykach. Podobnie jak w "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Aleksijewicz zebrała historie ludzi, którym historyczne wydarzenia zamieniły życie w piekło i nikt nawet nie zapytał, czy mają ochotę brać w tym udział. Czarnobylska katastrofa jest tu nawet potworniejsza od wojny, bo i śmierć z powodu napromieniowania trwa dłużej i jest bardziej bolesna niż ta na polu bitwy.

Najbardziej w "Czarnobylskiej modlitwie" przeraża pogarda dla ludzkiego życia. Ze strony tych, którzy na miejsce katastrofy wysyłali żołnierzy bez żadnych zabezpieczeń przed promieniowaniem oraz władz Białorusi, które wolały poświecić życie i zdrowie mieszkańców przygranicznych miejscowości, niż sprzeciwić się Moskwie. Z drugiej strony mamy niczego nieświadomych ludzi, wychodzących przed domy, żeby pooglądać łunę bijącą od płonącego reaktora. Oni nie lubią dziennikarzy. I turystów, bo i tacy coraz częściej pojawiają się w Czarnobylu. Przyjeżdżają i chcą rozmawiać, ale boją się choćby dotknąć swoich rozmówców. Wśród bohaterów jest kobieta, której mąż umarł na chorobę popromienną, a dziecko urodziło się zdeformowane; napromieniowany żołnierz; ojciec osierocony przez własne dzieci; wierny komunistycznym ideałom były działacz partyjny; demokratyzująca lekarka, bezradnie patrząca na śmierć pacjentów oraz profesor fizyki, który przez kilka kolejnych dni po wybuchu bezskutecznie prosił partyjnych sekretarzy o interwencję. Wielu z nich wróciło do dawnych domów. I tak niewiele mieli już do stracenia.

Prawdziwość tych historii zaburza teatralny porządek. Aktorzy zwykli w końcu bawić, uczyć i wychowywać, wypowiadając słowa nieistniejących postaci. Tym razem powierzono im jednak rolę przekaźnika, dzięki któremu tu w Warszawie możemy usłyszeć wyznania i modlitwy wypowiedziane setki kilometrów stąd. Ciężko powiedzieć, żeby gra któregoś z aktorów się wyróżniała. Nie taka była koncepcja spektaklu. Właściwie to aktorzy odgrywają jedną wspólną rolę, niemal chóralnie wypowiadając skargi ludzi zapomnianych przez historię. Ten lament widza wciąga i przenosi do świata rodem z koszmarnych snów. Nie jest tam jednak tak ponuro, jak można by się spodziewać. Bohaterowie Aleksijewicz nie dali się bowiem śmierci, wciąż chcą żyć, kochać i potrafią cieszyć się z niewielkich rzeczy. Są po prostu ludzcy, czyli zupełnie nie tacy, jakich chciałyby ich widzieć oficjalne raporty.

źródło: www.teatrstudio.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz