wtorek, 14 stycznia 2014

"12 Years a Slave", czyli sezon na oscarowe filmy uznaję za otwarty


Film Steve'a McQueena "Zniewolony. 12 Years a Slave" właśnie otrzymał Złoty Glob w kategorii najlepszy dramat. I choć bardziej spodziewałabym się statuetki za pierwszo i drugoplanową rolę męską, wszystko wskazuje na to, że obraz będzie faworytem w tegorocznym wyścigu o Oscary. I nie da się ukryć, film właśnie w takim celu został stworzony. Dobrzy aktorzy, ważny społecznie temat, a do tego szczypta patosu i kilka scen wyciskających łzy. Jeśli lubicie ten klimat, z pewnością się nie zawiedziecie. Ale od początku...

Wyraźcie sobie, że po jednej stronie granicy jesteście traktowani jak ludzie, ale już po drugiej jesteście rzeczą. To może być zaledwie kilkaset kilometrów stąd. Jeśli tam traficie, będzie was można sprzedać, a nawet zabić, i to całkowicie legalnie. Tak mniej więcej wyglądała sytuacja wolnych murzynów na Północy w przededniu wojny secesyjnej. Handlarze niewolnikami dostrzegli w tym świetny interes. Salomon Northup (Chiwetel Ejiofor) był jednym z tysięcy porwanych z ulicy obywateli Stanów Zjednoczonych. Zwabiony do Waszyngtonu pod pretekstem dobrze płatnej pracy, został schwytany i wywieziony na Południe. Zabrano mu dokumenty, od tego momenty nie był już Salomonem Northupem a towarem na sprzedaż. Żona, dzieci i przyjaciele nie mieli pojęcia, gdzie się podział. Historię Salomona znamy tylko dlatego, że udało mu się wrócić, a swoje przeżycia opisał w książce.

Południe nie jest w "Zniewolonym" takie jak choćby w "Przeminęło z wiatrem", gdzie wszyscy mają dobre maniery, bawią się na balach, a niewolnikom jest tak dobrze, że nawet po odzyskaniu wolności nie chcą opuścić swoich państwa. To raczej świetne miejsce dla wszelkiej maści sadystów i zboczeńców. Nawet jeśli nie miało się pieniędzy na własnego murzyna, zawsze jeszcze można było zostać nadzorcą na farmie i poznęcać się nad tamtejszymi niewolnikami. Dobór przewijających się tu bohaterów w żaden sposób nie jest przypadkowy. To postacie - symbole, swoiste uosobienia postaw, jakie można było przyjąć wobec zastanej sytuacji zalegalizowanego niewolnictwa. Pan Ford (Benedict Cumberbatch) wypada na tle innych plantatorów naprawdę dobrze, to człowiek głęboko religijny, kierujący się w życiu zasadami moralnymi. Kupuje niewolników, ale nigdy na żadnego nie podniósł ręki. Jest nawet w stanie wydać więcej, żeby nie rozdzielać rodziny. Pewnie dlatego nie jest bogaczem. Jego żona (Liza J. Bennett) jest współczująca i moralna już tylko na pokaz i to też jedynie do czasu, aż czyjeś lamenty nie przyprawią jej o ból głowy. Tibeats (Paul Dano) jest na farmie stolarzem i najwyraźniej cierpi z powodu jakiegoś kompleksu, który karze mu wyżywać się na czarnoskórych pracownikach plantacji. Szczególnie razi go, gdy ktoś ma od niego wyższy iloraz inteligencji, o co wcale nie tak trudno. Trzeba przyznać, że Paul Dano nie ma szczęścia do charyzmatycznych ani pozytywnych ról. Jego aparycja najwyraźniej skazuje go na granie psychopatów lub - w najlepszym wypadku - osób opóźnionych intelektualnie. I jest wreszcie Edwin Epps (Michael Fassbender), chyba najlepsza rola w filmie. Bohater ulubionego aktora McQueena znów jest uzależniony, tylko tym razem nie od seksu (choć może jednak trochę), a od władzy i przemocy. Epps jest dzieckiem swoich czasów i pewnie nawet uważa się za praworządnego obywatela, który zgodnie z prawem może zrobić ze swoją własności, co mu się tylko żywnie podoba. Ofiarą jego pożądania i zazdrości staje się młoda zbieraczka bawełny Patsey (Lupita Nyong'o), na przemian bita i gwałcona. Pani Epps (Sarah Paulson) nienawidzi swojego męża za jego rozpustny tryb życia, a jeszcze bardziej nienawidzi niewolnic, wzbudzających w nim pożądanie. Jeśli zaś mowa o aktorstwie na uwagę zasługuje rola Chiwetela Ejiofora, może nie tak brawurowa jak kreacja Fassbendera, ale świetnie pokazująca przemianę wewnętrzną bohatera, który z pewnego siebie obywatela staje się przestraszonym niewolnikiem, zachowując jednak przy tym nieco godności i nadziei.

Na ekranie pojawia się też Brad Pitt. Tylko na chwilę, ale w jakże doniosłej roli! Kanadyjczyk Samuel Bass jest w tej opowieści mężem opatrznościowym. Poza tym, że jako jedyny rzeczywiście pomaga Samuelowi, wdaje się z Eppsem w pogawędkę o niewolnictwie, w której wygłasza przewodnią myśl całego filmu. W tej może nie co nazbyt patetycznej mowie padają bardzo ważne słowa. Bass stwierdza, że niewolnictwo może być zgodne z prawem stanowym, ale to prawo jest wypaczone i na pewno nie jest zgodne z prawem boskim. Wszyscy jesteśmy dziećmi naszych czasów, zwykle za dobre i właściwe uznajemy to, co akurat jest uważane za dobre i właściwe. Moralność społeczeństwa się zmienia i może być wypaczona. Dziś jesteśmy przekonani o słuszności jakiegoś postępowania, kolejne pokolenia mogą dziwić się, jak mogliśmy pozwalać na takie okrucieństwa. Sam fakt, że coś jest legalne, nie czyni tego dobrym. Czasem chyba o tym zapominamy, dając się wciągnąć w różne legalizacyjne i delegalizacyjne boje medialne.

"Zniewolony. 12 Years a Slave" nie jest dla mnie najlepszym filmem 2013 roku, ale to na pewno kawałek solidnego kina. Zabrakło mi trochę muzyki, poza jedną melodią, która towarzyszyła najsmutniejszym scenom, nie było niczego wpadającego w ucho. A i ten utwór do złudzenia przypominał motyw z "Incepcji". Najwyraźniej nawet tak wielcy kompozytorzy jak Hans Zimmer czasem używają techniki kopiuj/wklej. Można by też się pewnie przyczepić do mocno wyidealizowanego obrazu Północy. Ówczesna walka o prawa czarnoskórych bardziej przypominała bowiem walkę o prawa zwierząt, niż stawianie na równi czarnego i białego. Samuel Northup przegrał w końcu sprawę w sądzie przeciwko swoim porywaczom tylko dlatego, że jako murzyn nie mógł świadczyć przeciwko białym.

źródło: filmweb.pl

2 komentarze:

  1. Świetna recenzja. Dałaś mi całkiem ciekawy pogląd na ten film. Mam go oczywiście w planach, razem z całą resztą filmów nominowanych w tym roku do Oscara, więc niedługo pewnie uda mi się go obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie udał się jednak en film McQueenowi. Aż trudno uwierzyć, że ten sam reżyser nakręcił "Wstyd". Ja kładę to na karby kompleksu murzyńskiego McQueena, (o którym opowiadał on sam w jednym z wywiadów).
    Sumując: obraz przerysowany, zbyt patetyczny, bez panowania nad dramaturgią, schematyczny, przewidywalny...
    Podobały mi się jednak zdjęcia i wystąpienie Fassbendera.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń