piątek, 28 marca 2014

Sny o Madagaskarze


Zwykle jestem daleka od narzekania na współczesność, ale kiedy czytam Fiedlera, nie mogę się opędzić od myśli, że dziś już się tak nie pisze. I nie chodzi tylko o prosty fakt, że dziś mało kto mógłby sobie pozwolić na spędzenia kilku miesięcy albo nawet lat w jakimś miejscu bez pewności, czy w ogóle powstanie z tego tekst. Nie wspominając już nawet o możliwości powrotu po latach do tego samego tematu. Mam na myśli raczej fakt, że dziś już nie pisze się w taki sposób. W reportażu zapanowała językowa prostota i oczywistość stylu. Próby uczynienia z reportażowego tekstu literatury pięknej są nawet źle widziane. Ceni się dosadność i język przypominający mówiony. Dlatego tak bardzo zdziwiłam się, kiedy otworzyłam książkę Madagaskar, okrutny czarodziej, i nagle - bez żadnego ostrzeżenia - znalazłam się na tropikalnej wyspie, w buszu pełnym niesamowitych gatunków roślin i niespotykanych nigdzie indziej zwierząt, na głowę spłynął mi żar równikowego słońca, a w nozdrza wdarł się zapach egzotycznych kwiatów. Takich opisów nie powstydziłaby się Orzeszkowa! 

Za to Katsepa była ślicznym dla oka ustroniem i odpowiadała wszystkim ogranym ideałom, wydumanym przez lubowników mórz tropikalnych: palmy kokosowe pyszniły się tu urodziwsze niż gdzie indziej, malownicza pycha rozpierała chaty z bambusów, piasek pieścił tu nogi po kostki nie gorzej niż w klasycznych filmach o Tahiti, a w hotelu witała nas uśmiechem rozgwarzona rozwódka, madame Gordon. 
Zatęskniłam tez za czasami, w których nie można było tak łatwo zamaskować braku zainteresowania drugim człowiekiem czy nawet pogardy wobec niego poprawnością polityczną. Dziś tak wielu podróżników boi się chociażby użyć słowa murzyn, ale między wierszami można wyczytać ich poczucie własnej wyższości. Wielu goni za kolorowymi i egzotycznymi plemionami czy obyczajami, żeby je opisać, ale nawet do głowy im nie przyjdzie, żeby zrozumieć. Bo zrozumienie wymaga postawienia się na równi z drugim człowiekiem. A czy można zrównywać się z ludźmi wierzącymi w zabobony, jeśli jest się światłym Europejczykiem? Czy nie szalona wydaje się myśl, że ktoś może być szczęśliwy, żyjąc na swój sposób, a nie tak jak my? Fiedler nie przebierał w słowach, mieszkańców Madagaskaru nazywał barbarzyńcami. Ale, słowo daję, gdybyśmy wszyscy mieli tyle zrozumienia wobec siebie co on wobec swoich ukochanych Malgaszów, świat byłby dużo lepszym miejscem. Fiedler nie jest w Malgaszów ślepo zapatrzony, po prostu dostrzega hart ich ducha, dla którego ujście stanowią wierzenia, obyczaje i kult przodków. Pewnie dużo w tym romantyzmu, próby zatrzymania znikającego świata. Autor doskonale zdaje sobie sprawę, że zachodnie obyczaje prędzej czy później zagoszczą w malgaskich chatach, a wierzenia znikną jak dawni władcy tej krainy, krokodyle. Przez stulecie niepokonane, uległy w końcu ekonomii, musiały odejść, kiedy skoczyła cena ich skór na światowym rynku. Pewnie i duchy przodków będą musiały niedługo się wyprowadzić.

Myśląc o tym, nie mogłem uwolnić się od uczucia bzdurnego żalu. Wiadomo, że zawrotny postęp, jaki ogarnął dziś cały bez wyjątku glob, już w krótkim czasie przepędzi czumbę Malgaszów na wszystkie wiatry, i co więcej, postęp bezapelacyjnie wyrzuci na śmietnisko także inne czumby innych ludzi, nie wykluczając i naszych, własnych czumb przyczajonych w domowych zaułkach i mrocznych kruchtach. Więc pozbędziemy się resztek przesądów, otrząśniemy się z przestarzałych nawyków, chłodny rozum weźmie górę, będziemy trzeźwiejsi, ale, tam do licha, czy będziemy szczęśliwsi? 
Zadziwiająca jest lekkość i subtelna ironia z jaką autor czyni uwagi nie tylko o malgaskiej cywilizacji, ale i o naszej własnej.
Znacznie gorzej, wręcz potępiająco, obeszła się historia z następczynią Radamy, wdową po nim, królową Ranavalona I, której przypięto przezwisko Okrutnej. Babsztyl stał się symbolem wszystkiego, co okropne i krwiożercze, zdobył światową sławę jako ostatnia jędza, potwór i megiera. A że doszło do tej paskudnej opinii, że Ranavalona nawarzyła sobie piwa, zawdzięczała to przede wszystkim niewybaczalnej winie: naraziła się Londyńskiemu Towarzystwu Misyjnemu. 
Puszczono by jej płazem, że po śmierci męża, chcąc zapewnić sobie spokojny tron, kazała wymordować wszystkich jego krewnych, jego matkę, siostrę, kuzynów i moc oddanych jego pamięci oficerów: przecież Europa, dawnymi czasy, znała podobne praktyki w rodzinnych machlojkach własnych możnych i królów. Więc Ranavalonie darowano by także i to, że  srodze polubiła truciznę tanguinu i stosowała ją w malgaskim sądownictwie na każdym kroku, na niebywałą dotychczas masową skalę. Cale wsie i rejony poddawano sądom bożym i ponoć w ten sposób od tanguinu zginęło w samej Imerinie - według H. Rusillona - więcej niż dwieście tysięcy ludzi; ale przecież to byli sami Malgasze i któż by w Europie losem ich zawracał sobie głowę? (...) Ranavalona uznała za konieczne oczyścić atmosferę i  zaczęła wyganiać z Madagaskaru Europejczyków,w  tym wszystkich pastorów, natomiast malgaskim chrześcijanom, stronnikom angielskich misjonarzy - a było ich kilkanaście tysięcy - kazała wrócić do fetyszyzmu, wiary ojców. Niektórzy wyjątkowo gorliwi zwolennicy obcych panów odmówili, więc około dwustu z nich, uznanych za zdrajców ojczyzny, znalazło śmierć, zrzucono ich ze skały poniżej Pałacu Królowej. (...) proces historyczny, wytoczony jej za to przez świat, Ranavalona z kretesem przegrała.
Madagaskar, okrutny czarodziej jest zbiorem zapisków Fiedlera z drugiej jego podróży na wyspę. Pierwszą odbył jeszcze przed II wojną światową. Nie mógł nie wrócić, bo - podobnie jak dziesiątki innych podróżników - dał się uwieźć tej zwodniczej wyspie. Całe narody marzyły o jej podboju i zdobyciu tamtejszych bogactw. Urzeczeni rajskimi zatoczkami żeglarze dawali się omotać, żeby później napotkać tylko nieprzyjazną przyrodę, a często także śmierć. Tak już chyba musi być. Dusza ludzka jest romantyczna i za nic nie chce się uczyć na błędach poprzedników. 


1 komentarz:

  1. nazwisko Fiedlera obiło mi się o oczy, ale jako "wychowanka" Pawlikowskiej innych Wojciechowskich nie poznałam nigdy jego twórczości. faktem jest, że obecne książki podróżnicze, to raczej widokówki z pięknych miejsc niż ich opisy. wydawane dla zabawy czy po prostu pieniędzy, nie budzą we mnie entuzjazmu. może najwyższy czas sięgnąć do klasyki.

    OdpowiedzUsuń