Wspominałam już, że nie lubię prywatnych teatrów? Zdecydowanie zbyt często można w nich trafić na słabe sztuki, których reżyserzy na siłę próbują rozśmieszyć widza żartami na poziomie Świata według Kiepskich. I nie mówię tu wcale o komediach. Wakacje rządzą się jednak swoimi prawami i wtedy już nie można wybrzydzać. Poza tym Miłość blondynki w Och-Teatrze zapowiadała się naprawdę dobrze. Sztuka powstała na podstawie sztandarowego filmu czechosłowackiej Nowej Fali z lat sześćdziesiątych w reżyserii Milosa Formana. Za realizację spektaklu wzięła się sama Krystyna Janda. Do zadania reżyserskiego podeszła najwyraźniej tak jak do swego aktorstwa - bardzo ekspresyjnie. Niestety, żeby stworzyć dobry spektakl nie wystarczy częste potrząsanie głową i dramatyczny ton. Przydałaby się jeszcze jakaś historia.
Film Formana jest prosty, momentami zabawny, ale w ogólnej wymowie dość smutny. Mamy lata sześćdziesiąte, Andula pracuje w fabryce obuwia na czechosłowackiej prowincji i mieszka z koleżankami w hotelu robotniczym. W mieście jest dużo robotnic, brakuje za to mężczyzn. Zauważywszy problem, dyrekcja fabryki postanawia zorganizować bankiet i zaprosić na niego żołnierzy z pobliskiej jednostki. Wieczór ma nawet uświetnić orkiestra z Pragi. Na bankiecie Andula poznaje muzyka Mildę. Jedna wspólnie spędzona noc wystarczy, żeby dziewczyna związała z nim wszystkie swoje nadzieje na miłość i pojechała szukać ukochanego w Pradze. Wyważony i bardzo trafny obraz zawiedzionych młodzieńczych nadziei i pragnienia bliskości z drugim człowiekiem. Spektakl w Och-Teatrz już tak wyważony nie jest.
Przede wszystkim, warto znać zarys historii, zanim się pójdzie do teatru. W samym spektaklu bowiem niespecjalnie zadbano o to, aby widzom cokolwiek wyjaśniać. Jest właściwie tylko jedna scena rozmowy dyrektora fabryki z szefem garnizonu, która w jakikolwiek sposób uzasadnia to, co dzieje się na scenie. Miłość blondynki według Jandy to zlepek najważniejszych momentów z filmu, do których dołożono pewne kwestie bohaterów, a nawet całą scenę. Wyborów miss w czasie Dnia Strażaka w pierwowzorze nie było i Bóg raczy wiedzieć, po co pojawia się w spektaklu. Niczego bowiem nie wnosi i nie pasuje do reszty. Funkcją dodatkowych kwestii jest zapewne rozbawienie widza. Nie raz już byłam w teatrze Krystyny Jandy i ktoś tam na górze najwyraźniej uważa, że widownia nie jest w stanie usiedzieć półtorej godziny bez kilku żartów, a najlepszy sposób, żeby ją rozśmieszyć, to rzucenie mięsem w niespodziewanym momencie. Najbardziej ucierpiała scena, w której Milda zaciąga Andulę do swojego pokoju. W filmie wypada dość zgrabnie, na scenie jest swoją własną karykaturą.
Spektakl może też sprawiać wrażenie chaotycznego. Aktorzy zdecydowanie zbyt często biegają po scenie, a aktorki piszczą. Za dużo w tym emocji, a za mało treści. Największą jego bolączką wydają się jednak bohaterowie. Grana przez Aleksandrę Domańską Andula albo jest naburmuszona, albo przestraszona. Wydaje się też nieco opóźniona umysłowo, podobnie zresztą jak jej wybranek. Postać Anduli miała być naiwna, a nie zwyczajnie głupia. To spora różnica. Nie do końca podoba mi się też pomysł rozbierania aktorów na scenie, nagość w kinie a nagość w teatrze to dwie zdecydowanie różne rzeczy. Jasnym punktem tego spektaklu jest śpiewająca Matylda Damięcka w roli Januszki. Pozostali aktorzy nie mieli okazji się wykazać. Podsumowując, jeśli jesteście zainteresowanie Miłością blondynki, zdecydowanie lepiej obejrzeć film. Jeżeli jednak zdecydujecie się na pójście do Och-Teatru, zwróćcie uwagę na dekorację. Nie, to nie baloniki. To nadmuchane prezerwatywy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz