W programie tegorocznego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków znalazła się dość nietypowa sekcja, która miała zapoznać polskich widzów z azjatyckimi westernami. Nie byłam nawet świadoma, że istnieją, dlatego postanowiłam spróbować. Padło na Wygnanych Johnnie'ego To. Ze względu na temat film pewnie można by zaklasyfikować do kina gangsterskiego, ale jego forma to czysty Dziki Zachód. Charakterystyczna muzyka, kule przecinające powietrze w zwolnionym tempie i twardzi mężczyźni mierzący się wzrokiem na długo przed oddaniem pierwszego strzału.
Rzecz dzieje się w Makao w 1998 roku. Nie ma to żadnego znaczenia, akcję można by z powodzeniem umieścić gdziekolwiek indziej. Na Makao padło zapewne dlatego, że niespokojna sytuacja polityczna całkiem nieźle uzasadnia skorumpowanie elit i możliwość urządzania strzelanin w samo południe w środku miasta. Fabuła nie jest specjalnie rozbudowana. Mamy tu sporo męskiej przyjaźni i samobójczych posunięć, które możne uzasadnić jedynie postępowanie w zgodzie z honorem. Wygnani opowiadają historię pięciorga przyjaciół z dzieciństwa. Wo (Nick Cheung) opuścił mafię i założył rodzinę. Blaze (Anthony Wong Chau-Sang) i Fat (Suet Lam) dostają na niego zlecenie, a Tai (Francis Ng) i Cat (Roy Cheung) postanawiają ratować przyjaciela. I tak, bez zbędnych wyjaśnień, zostajemy przez reżysera wrzuceni w sam środek efektownej strzelaniny. Nie ma sensu zadawać pytań, tu chodzi o formę. Od razu dostrzegamy inspirację stylem Sergia Leone i Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Bohaterowie to rewolwerowcy, którzy ze swojej profesji uczynili sztukę i nigdy nie strzelają w plecy. Najwyraźniej są też na nią skazani, każda próba pokojowego rozwiązania konfliktu prowadzi tylko do kolejnej strzelniany. Cała piątka do swojego życia podchodzi zresztą dość niefrasobliwie, są w końcu ważniejsze sprawy, dla których warto umrzeć młodo. Trup ściele się gęsto i nic nie zapowiada szczęśliwego zakończenia, choć po drodze kilka rzeczy się naszym bohaterom uda, np. obrabowanie dyliżansu ze złotem i uratowanie niewiasty w opresji. Scenarzyści postanowili też wykorzystać żonę Wo, żeby wprowadzić do tej historii kobiecą postać choć po części tak zdeterminowaną, jak ta odgrywana przez Claudię Cardinale w Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Scenarzyści najwyraźniej uznali też, że modlitwa na różańcu jest bardziej efektowna od palenia kadzidełek Buddzie czy wizyty w taoistycznej świątyni. Zapomnieli tylko, że na małych koralikach odmawia się Zdrowaś Maryjo, a nie Ojcze nasz. Zawsze mnie bawią takie lapsusy Azjatów, choć to i tak pewnie nic w porównaniu z kwiatkami dotyczącymi azjatyckich kultur, jakie można znaleźć w naszych filmach.
Jeśli dla czegoś warto ten film obejrzeć, to na pewno dla zdjęć i montażu. Zwykle od westernów uciekam jak diabeł od święconej wody, niemniej nawet ja potrafię dostrzec kunszt reżysera. Sceny momentami mogą wydawać się przerysowane, ale to wszystko działanie celowe. Johnnie To najwyraźniej świetnie się bawił przy ich tworzeniu i do tej zabawy zaprasza widza. Ja dałam się namówić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz