Kryminały dawno już przestały być postrzegane jako literatura gorszego sortu, do której czytelnicy niekoniecznie chcą się przyznawać. Rozgościły się na salonach i nie mają zamiaru nigdzie się stamtąd ruszać. Ekspansja na teatralne sceny była tylko kwestią czasu. Rzecz wpisuje się świetnie w widoczny od jakiegoś czasu wśród warszawskich reżyserów trend do przetwarzania produktów popkultury. Nic zatem dziwnego, że Teatr Dramatyczny reklamuje sztukę Martwa natura w rowie przez porównanie jej do filmów Quentina Tarantino i Guya Ritchiego. Autor dramatu, Włoch Fausto Paravidino, najwyraźniej ma jednak ciągoty do psychologii i wystawiania ocen społeczeństwu i usilnie próbuje wywlec brudy z dusz swoich bohaterów. Nie jestem pewna, czy reżyser bardziej mu w tym pomaga, czy przeszkadza.
Małe miasteczko na północy Włoch, niedziela nad ranem. Porządni obywatele już śpią, ci mniej porządni wracają niepewnym krokiem do domów. Zmęczony imprezą chłopak wypada z drogi i zderza się z drzewem. W rowie znajduje ciało martwej dziewczyny. Na miejscu wkrótce zjawia się inspektor Santi (Sławomir Grzymkowski). Postać typowa dla gatunku. Cyniczny, acz inteligentny policjant, który nie lubi rozgłosu, a swoich współpracowników ma za bandę idiotów. Bardzo chciałby znaleźć mordercę przed wieczornym dziennikiem, po którym w mieście zjawią się dziennikarze z całego kraju. Daje mu to jakieś piętnaście godzin. Ofiara to nastoletnia Eliza Orlando (Marta Dylewska), dziewczyna z dobrego domu. Santi nie wierzy, żeby ludzie tego typu ginęli pobici na śmierć, dlatego zaczyna szukać poszlak wśród lokalnych dealerów. Szybko okaże się, że nie tylko Eliza ma coś na sumieniu.
Fausto Paravidino chyba bardzo chciał uczynić ze swojej sztuki coś znacznie więcej niż kryminał. Dlatego bezlitośnie obnaża ciemne sprawki bohaterów oraz ich żałosną samotność wśród innych ludzi. Dotyka takich tematów, jak plaga narkomanii, zmuszanie do prostytucji czy bezsilność kryjąca się za hedonistycznym sposobem życia. Niestety tylko się po nich ślizga. Od początku wiadomo też, do czego zmierza. Prędzej czy później musi z hukiem runąć mur, który oddziela porządnych obywateli od społecznych wyrzutków. Niewątpliwie ciekawa jest próba odejścia od realizmu i wprowadzenie Elizy z powrotem na scenę jako ducha, który przygląda się śledztwu. Potencjał tej postaci nie został jednak wykorzystany. Eliza snuje się po scenie, chichocze, parodiuje pozostałych bohaterów i nie wnosi kompletnie nic do całej historii. W zasadzie mogłaby pozostać martwa.
Małgorzata Bogajewska, reżyser spektaklu, zdecydowała się pogłębić tę nierealną i oniryczną stronę Martwej natury w rowie przez wprowadzenie postaci statystów w króliczych maskach. Skojarzenia z filmem Davida Lyncha nie są tu pewnie przypadkowe. Dość odważnym i udanym zabiegiem okazało się pozostawienie na scenie aktorów, którzy akurat nie biorą udziału w głównych wydarzeniach. Odchodzą oni po prostu za policyjną taśmę lub na bok sceny. Świetne pole do popisu miała tu Katarzyna Herman w roli matki zamordowanej dziewczyny. Aktorka pozostawiona na uboczu ciągle gra i nie ulega pokusie odpuszczenia sobie choć na chwilę, kiedy światło i uwaga widzów skierowane są w zupełnie inną stronę. Nieźle wypada Sławomir Grzymkowski jako inspektor Santi, a Waldemar Barwiński jest zabawny i uroczy w roli pechowego dealera. Marta Dylewska nie miała na scenie za wiele do zrobienia, dlatego pani reżyser postanowiła pokazać jej nagi biust. Nie pamiętam już, kiedy ostatni była w teatrze i nie zobaczyłam choć fragmentu jakiegoś pośladka czy piersi. Niestety w większości przypadków - i w tym także - nie miało to kompletnie żadnego związku z fabułą. Po uszach uderza też duże stężenie przekleństw w wypowiedziach niektórych bohaterów. Oczywiście nie chciałabym, aby dealer używał sformułowań typu motyla noga. Nie o to chodzi. Realizm jest ważny, po prostu nadużywanie środków wywołuje uczucie przesytu. Będę naprawdę w szoku, jeśli kiedyś wybiorę się na współczesną sztukę i nikt nie będzie próbował mnie zaszokować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz