sobota, 19 grudnia 2015

Co twój pradziad jadał na obiad, czyli o historii prywatności


Nigdy nie lubiłam historii w wydaniu szkolnym. Za dużo było tam niepowiązanych ze sobą faktów, bitew i dat. Miałam wrażenie, że taki sposób ukazywania przeszłości kompletnie niczego nie wyjaśnia. Wolałabym się dowiedzieć, jacy byli ludzie w danej epoce, jak wyglądał ich zwykłe dzień, co zajmowało myśli i jakimi wartościami się kierowali. Łatwo te różnice zbagatelizować, co świetnie widać w filmach historycznych i kostiumowych, których bohaterowie zdecydowanie za często zachowują się jak osoby wyjęte z XX wieku. Zupełnie jakby wtrącenie do ich wypowiedzi archaicznych zwrotów całkiem załatwiało sprawę. Można też naszych przodków skrytykować i przykleić im łatkę ciemnogrodu bez jakiejkolwiek próby zrozumienia. Obyczaje danej epoki czy też dominujące wówczas prądy myślowe są też często traktowane jako historia drugiej kategorii, nie tak ważna jak twarda polityka. Ale czy ta polityka byłaby w ogóle możliwa, gdyby nie trafiła na podatny grunt? 

Na pięciotomową Historię życia prywatnego wydawnictwa Ossolineum polowałam już od jakiegoś czasu. Niestety nie jest to pozycja łatwo dostępna w bibliotekach. Znalazłam ją dopiero w wypożyczalni książek naukowych. Zaczęłam od czwartego tomu, który obejmuje XIX wiek rozumiany jako spójną epokę kulturową, a nie kalendarzową. Za cezurę początkową przyjęto rewolucję francuską, a za końcową - I wojnę światową. Zawsze miałam słabość do tej epoki, jestem w końcu dzieckiem wychowanym na XIX-wiecznych powieściach. Był to czas odkryć naukowych, postępu techniki, ale też ogromnych zmian w mentalności. To wtedy rodziło się nowoczesne poczucie tożsamości narodów i rozpowszechniła idea miłości romantycznej. Zawierać małżeństwo z miłości? Jeszcze kilka pokoleń wcześniej uznano by to za nonsens. Nową wartość zyskała rodziną, której autorzy książki poświęcili cały rozdział. Bo jak mawiała pewna moja pani wykładowca: jeśli widzicie w filmie średniowiecznych rodziców płaczących po stracie dziecka, nie wierzcie w to. W XIX wieku coś się zmieniło. Dzieci wszakże ciągle dość często umierały, choroby niemowlęce były bardzo powszechne, a jednak już wypadało po nich płakać. Stały się wartością. Ba, niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać, że wychowanie za pomocą kija czy pasa nie jest najlepszym pomysłem. 

Wiek XIX był też oczywiście wiekiem pruderii i obłudy. Poprawiały się warunki życia ludności, co niosło niespodziewane konsekwencje. O ile w czasach, w których kilka pokoleń mieszkało w jednej izbie ze zwierzętami gospodarskimi, edukacja seksualna przebiegała dość naturalnie, o tyle pannom z lepiej sytuowanych XIX-wiecznych rodzin zabraniano nawet mówić o tych sprawach. Tej krucjacie przeciwko życiu seksualnemu autorzy poświęcili osobny podrozdział. Sporo jest też o kobietach, co jest niewątpliwie uzasadnione. Ich pozycja znacznie się w tej epoce zmieniła i to wcale niekoniecznie na korzyść. Choć w zbiorowej świadomości nierówności mają znacznie dłuższy rodowód, obraz kobiety jako strażniczki ogniska domowego w pełni ukształtował się dopiero w XIX wieku. No cóż, społeczeństwo musi stać na to, żeby trzymać swoje kobiety w domu. Trudno sobie wyobrazić taki podział ról u średniowiecznego chłopstwa. Żeby rodzina mogła przetrwać, każdy jej członek musiał w końcu wykonywać ciężką fizyczną pracę. Oczywiście lwia część zawartych w książce relacji dotyczy lepiej sytuowanych warstw społeczeństwa, po których zostało po prostu więcej źródeł historycznych. 

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić,  to na pewno do skupienia się jedynie na wybranych regionach Europy. Historia życia prywatnego  to publikacja stworzona przez historyków francuskich i brytyjskich i to właśnie Francji jest tu najwięcej, czasem wtóruje jej Wielka Brytania, a o innych obszarach jakby zapomniano. Tę wadę równoważy jednak bogactwo obrazów, rycin i zdjęć (Francja to w końcu ojczyzna fotografii). Materiał uszeregowano w dość nietypowy sposób na wzór teatru życia. Mamy więc wprowadzający rozdział, czyli podniesienie kurtyny, przedstawienie aktorów, tutaj członków rodziny, opis sceny i miejsca akcji (domu) i wreszcie zaglądamy za kulisy, za którymi ukryto wszystkie wstydliwe bolączki epoki jak epidemię chorób wenerycznych czy nieludzkie metody leczenia chorób psychicznych. Dość nietypowy jest język publikacji, zadziwiająco wysublimowany jak na opracowanie historyczne. Mnie to nie przeszkadza, już dawno nie miałam w rękach książki, z której nauczyłabym się jakiego nowego polskiego słówka, ale wielu uzna to pewnie za zbędny ozdobnik. 

źródło: www.matras.pl

3 komentarze:

  1. Tak a propos historii o płaczu średniowiecznych rodziców: sama kiedyś uczestniczyłam w rozmowie, w której padło, że jak my w ogóle się możemy zastanawiać, czy chłop polski w wieku XIX kochał żonę, czy nie kochał. Że uczucia są w pewnym sensie jednak uniwersalne i że to byli ludzie; mogło się to inaczej wyrażać, czasami znaczyć co innego -- ale że generalnie jesteśmy z tego samego gatunku ;).

    A wracając do samej książki: sama nabyłam dawno temu tom bodajże 3, pamiętam, że wrażenia z lektury były raczej pozytywne, ale do dzisiaj nie wiem, czemu akurat wybrałam ten tom i tę epokę ;). Za to też brakowało mi odniesień do życia warstw niższych (jasne, źródeł jest mniej, ale mimo wszystko), nie wspominając o tym, że to jednak wycinek określonego społeczeństwa z określonego miejsca w świecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi uczuciami to w dużej mierze prawda, ale to też jest trochę tak, że społeczeństwo podpowiada nam, co wolno kochać, a co nie. Albo jaki i do jakiego stopnia tę miłość okazywać. Żeby zostać przy naszej epoce wystarczy spojrzeć, jak się zmienił model ojcostwa w Polsce na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie twierdzę, że ojcowie wcześniej nie kochali dzieci, ale z jakiegoś powodu częściej uważali, że lepiej ich nie tykać za bardzo i niech lepiej matka się nimi zajmuje. To mogło też jakoś wpływać na siłę więzi, które w końcu tworzą się przez kontakt. Akurat w tym tomie był też ciekawy wątek zwierząt. Autorzy twierdzą, że pojawiło się społeczne przyzwolenie na przywiązanie do nich (oczywiście do psów i kotów, bo np. na przywiązanie do kury nie ma takowego do dzisiaj), podczas gdy jeszcze epokę wcześniej na zwierzęta patrzono społecznie raczej jak na worek kości bez żadnych odczuć.

      Usuń
    2. Oczywiście, masz rację. To znaczy: uczucia były, zmieniało się ich wyrażanie i "akceptowalność". A propos wątku zwierzęcego -- mam na półce "Historie wegetarianizmu" i ciągle obiecuję sobie się za nią zabrać, bo wydaje mi się właśnie, że to nie jest taka ciągła zmiana w tym stosunku do zwierząt, to znaczy, że to raczej sinusoida na bardzo długim okresie czasu. Ale być może się mylę -- dlatego muszę sięgnąć po jakieś bardziej wiarygodne źródło niż opierać się tylko na swoich przypuszczeniach ;).

      Usuń