czwartek, 19 stycznia 2017

Co jest najtrudniejsze w nauce języków obcych?



W internecie można znaleźć mnóstwo list najtrudniejszych języków świata. Co i rusz powstają nowe, chociaż już samo ich tworzenie wydaje się dyskusyjne. Takie listy są w końcu tylko trochę bardziej obiektywne niż odpowiedź na pytanie, która zupa jest najsmaczniejsza. Świetnie zresztą opisał to Karol z blogu Woofla. Świat języków obcych. Jednak co tak naprawdę sprawia, że dany język uważamy za trudniejszy bądź łatwiejszy? Nie mam ambicji odpowiadać na to pytanie w imieniu całej ludzkości, chciałabym raczej podzielić się swoimi własnymi wrażeniami. A uczyłam się do tej pory angielskiego, francuskiego, włoskiego, suahili i hausa. Większości niestety wciąż z niezadowalającym mnie skutkiem. Oto lista zagadnień, które zwykle sprawiały mi najwięcej problemów.


1. Fonetyka


Są na tym świecie osoby, które mają tak dobry słuch muzyczny, że bez problemów słyszą tony i są w stanie powtórzyć najtrudniejszy nawet dźwięk zasłyszany po raz pierwszy. Ja do nich nie należę. Mój mózg i aparat mowy są przyzwyczajone do dźwięków typowych dla polszczyzny i kiedy próbuję wydać z siebie inne, wychodzi tylko marna imitacja. Jestem świadoma, że już zawsze będę mówić po angielsku z polskim akcentem. Przez dwa lata uczyłam się wymawiania spółgłosek glotalizowanych w hausa. A są zaledwie trzy: ɓ, ɗ i ƙ. Mądrzejsi ludzie ode mnie badali trudności uczących się języka z przyswajaniem nowych fonemów i doszli do wniosku, że spółgłoski to jeszcze nie problem. Najtrudniejsze są samogłoski. W języku polskim mamy ich pięć*, a więc nasze uszy przez całe nasze życie przyzwyczaiły się do rozróżniania pięciu samogłosek. Niestety w niektórych językach jest ich więcej (czasem siedem, czasem dziewięć), uczącemu się bardzo trudno je wychwycić. A istnieją przecież i bardziej egzotyczne dla Polaka dźwięki, jak choćby osławione tony (żegnaj kariero sinologa) czy występujące w językach z rodziny khoisan mlaski (angielska nazwa clicks lepiej oddaje ich charakter). Mlaski funkcjonują jak wszystkie inne spółgłoski, mogą być na przykład dźwięczne lub bezdźwięczne, i może być ich bardzo dużo.



2. Elementy gramatyczne nieistniejące w języku rodzimym

Nie bez kozery koszmarem polskich uczniów są angielskie rodzajniki czy włoski tryb congiuntivo. Takie elementy nie istnieją w naszym rodzimym języku i nasze mózgi do tej pory świetnie sobie bez nich radziły. Nic dziwnego, że nie widzą potrzeby ich używania. Lubimy się chwalić, że w języku polskim mamy aż siedem przypadków i to takie strasznie trudne. Tylko, że język estoński ma ich czternaście, fiński piętnaście, a węgierski… dwadzieścia dziewięć. Trudno sobie nawet wyobrazić, do czego służą pozostałe, prawda? Dobrym przykładem są też występujące w niektórych językach Dalekiego Wschodu klasyfikatory (np. w japońskim). Wszystkie japońskie czasowniki są niepoliczalne i dopiero dodanie klasyfikatorów, które dzielą rzeczowniki na grupy w zależności od pewnych cech i przeznaczenia, pozwala je policzyć. Problem w tym, że takich klasyfikatorów jest kilkadziesiąt. 

4. Niespokrewnione ze sobą języki


Sytuacja językowa w Europie jest o tyle nietypowa, że dominuje tu tylko jedna rodzina języków indoeuropejskich. Gdyby zapytać, które z używanych w Europie języków są najtrudniejsze, zapewne wśród najczęściej wymienianych znalazły by cię baskijski (niespokrewniony z żadnym innym językiem) oraz węgierski i fiński (należące do rodziny języków uralskich). Czy rzeczywiście są takie trudne, czy może tylko bardziej obce? W gruncie rzezy żyjemy na kontynencie, na którym używa się dość podobnych języków. Oczywiście zbytnie podobieństwo czasami przeszkadza. Poznałam kiedyś dziewczynę, u której w domu mówiło się w lingala, przez co miała spore problemy z nauczeniem się suahili (podobieństwo na pierwszy rzut ucha jak między polskim a słowackim). Za bardzo myliły jej się słowa. Na takie problemy narzeka wielu Polaków uczących się innych języków słowiańskich. Jednak z zasady podobieństwa raczej ułatwiają naukę. W językach z tej samej rodziny trudniej trafić na egzotyczne elementy gramatyki czy fonetyki, dość podobna będzie składnia zdania (przeważnie wg schematu podmiot-orzeczenie-dopełnienie, choć są wyjątki, np. łacina), a naukę ułatwią nam internacjonalizmy. Kiedy zaczęłam uczyć się włoskiego byłam zdziwiona, ile rdzeni wyrazów rozpoznaje ze względu na znajomość angielskiego. Zdarzało się to zwłaszcza w wypadku czasowników. Podobno w angielskim odmiana czasowników z końcówką -ed była kiedyś zarezerwowana dla zapożyczeń. Z czego wynika, że większość angielskich czasowników to zapożyczenia. I to głównie z francuskiego. A rdzenie czasowników powtarzają się w językach romańskich. Zagadka rozwiązana. Nazw warzyw po włosku w zasadzie w ogóle nie musiałam się uczyć, bo ich lwią część zapożyczyliśmy sobie do polskiego (to te warzywa, które przywiozła do Polski królowa Bona). Nie twierdzę oczywiście, że w językach spoza rodziny indoeuropejskiej zapożyczenia nie występują. W suahili i hausa jest na przykład bardzo dużo zapożyczeń z… arabskiego. Tylko że ja nie znam arabskiego, więc niewiele mi to pomogło. Nie miałam szans na domyślenie się znaczenia słowa, praktycznie wszystkich słów musiałam się uczyć od początku (no może poza słowem mama).

5. Inna logika języka

Jak już wspomniałam, żyjemy na kontynencie, na którym większość języków należy do tej samej rodziny. Do pewnych kategorii przyzwyczailiśmy się tak bardzo, że uznajemy je za oczywiste. Jesteśmy pewni, że kiedy określamy cechę jakiejś rzeczy lub osoby, powinniśmy użyć przymiotnika. Że czasownik odmienia się od tyłu. Że istnieją rodzaje gramatyczne (męski, żeński, a czasem nijaki) oparte do pewnego stopnia na płci (no może nie w przypadku rzeczowników nieożywionych). I wtedy zaczynamy się uczyć języka, który nic sobie z tego nie robi, np. suahili. I dowiadujemy się, że czasowniki odmieniają się od przodu. Że zamiast rodzaju gramatycznego są klasy rzeczownikowe, przez co kobiety i mężczyźni odmieniają się tak samo, ale już ludzie i rośliny nie. I że trochę brakuje przymiotników, a z opisywaniem cech musimy sobie poradzić w inny sposób. Czyli na przykład, jeśli chcemy powiedzieć, że coś jest mokre, powiemy raczej, że ma wodę. Słowem, dowiadujemy się, że logika, do której byliśmy przyzwyczajeni, jest tylko jedną z możliwych.

6. Alfabet

Większość narodów posługujących się alfabetem łacińskim uparcie twierdzi, że przecież w ich języku czyta się tak, jak się pisze. No cóż, tak naprawdę można to powiedzieć chyba tylko o łacnie, dla której ten alfabet został stworzony. Zasób fonetyczny pozostałych języków nieco jednak różnił się od tego łacińskiego i trzeba było sobie jakoś z tym poradzić. Dlatego w poszczególnych językach dodano znaki specjalne i dwuznaki (jak nasze ć, ź, cz, dź) i ustalono trochę inny sposób odczytywania poszczególnych liter. Pół biedy, kiedy sposób odczytywania tych znaków i połączeń jest stały, jak na przykład w językach romańskich. Ale w takim angielskim to już trochę wolnoamerykanka. Jeśli język, którego zamierzamy się uczyć, posługuje się alfabetem łacińskim, mamy ułatwione zadania. Czasem jednak trzeba nauczyć się innego alfabetu. Najprostsze, bo najkrótsze, są alfabety oparte na fonetyce. Nauczenie się cyrylicy nie jest w końcu aż takie straszne. Trochę dłuższe są zwykle sylabariusze, ale prawdziwe schody zaczynają się podczas nauki systemów pisma nie mających nic wspólnego z fonetyką. Najbardziej znane z nich to oczywiście pismo chińskie i wywodzące się z niego japońskie kanji. W głębi duszy uważam ten system za genialny, to naprawdę niesamowite, że Chińczycy z różnych części Chin, którzy posługują się na co dzień innymi językami i za nic by się ze sobą nie dogadali, mogą przeczytać tę samą gazetę. Ale dla uczącego się to katorga. Niewielkim pocieszeniem może być fakt, że uczniom chińskich i japońskich szkół opanowanie kilku tysięcy znaków także zajmuje lata.

7. Kontekst

Tłumacze zwykli mawiać, że wszystko zależy od kontekstu, ale nie taki kontekst mam w tej chwili na myśli. W kulturoznawstwie kultury dzieli się na te niskiego i wysokiego kontekstu. Przedstawiciele pierwszego typu zwykli wyrażać swoje myśli wprost, a rozmowa z nimi nie wymaga zbyt dużej wiedzy pozajęzykowej. Jak typowy przykład zwykle podaje się Amerykanów. W kulturach wysokiego kontekstu uważnie dobiera się słowa i nie wyraża w sposób bezpośredni, dlatego zrozumienie komunikatu wymaga znacznie większej wiedzy o przyjętych w danej kulturze zwyczajach. Sztandarowymi przedstawicielami takiego typu kultury są Japończycy, którzy są znani z zaznaczania hierarchii w języku i rozbudowanego systemu zwrotów grzecznościowych.

* Starsze opracowania wyróżniały jeszcze samogłoski nosowe ą i ę, dziś uznaje się je raczej za połączenie dwóch fonemów (dyftongi). Kontrowersyjna jest też przynależność głoski y, którą często uznaje się za półsamogłoskę, ponieważ raz może tworzyć sylabę, a raz nie. 

źródło: bab.la


A co Wam sprawia największą trudność, kiedy uczycie się języków?

5 komentarzy:

  1. Oj ciężko się zdecydować :). Myślę że estoński i turecki odstraszyl mnie kiedyś skutecznie gramatyka, ale mam nadzieję wrócić choć do tego drugiego i zmierzyć się z tym jeszcze raz :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie największą trudność sprawia znalezienie wystarczającej ilości czasu do nauki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście o tym problemie nie pomyślałam, a jest chyba najpoważniejszy ze wszystkich. :)

      Usuń
  3. A propos kontekstu: coś jest na rzeczy, ale dychotomia wysoki/niski (choć pozwala łatwo zasygnalizować zagadnienie) jest mało użyteczna poznawczo - dużo lepsze już kontinuum (od najwyższego do najwyższego).

    Przykład Amerykanów jest skądinąd niezbyt szczęśliwy (ja dałbym Izraelczyków, choć zdaję sobie sprawę że nie jest to kultura powszechnie znana)- raz, że różne tamtejsze lokalne sposoby bycia i mówienia (porównajmy Nową Anglię z Kalifornią albo z głębokim Południem) istotnie się od siebie różnią; dwa, że we wszystkich z nich pełno jest zjawisk typu rytualne "how are you?", czy bogaty katalog spraw, o których się nie mówi. To jest niski kontekst jedynie wtedy, kiedy się go już zna i przyjmuje za oczywisty.

    Nie mówiąc już o tym, że poruszamy się tu nie po jednej osi, ale po kilku(nastu) równoległych i niezależnych od siebie. Charakterystyczne np., że w Iranie, gdzie nie mówi się wprost o tym, czego się chce, nie wolno powiedzieć 'nie' itd, itp (czyli "podręcznikowa" kultura wysokiego kontekstu) jak najbardziej można zapytać kogoś dopiero co poznanego ile zarabia albo dlaczego się jeszcze nie ożenił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten podział niewątpliwie jest dużym uproszczeniem, a Amerykanie rzeczywiście mogą się wydawać przedstawicielami kultury niskiego kontekstu przez co, że ciągle się z tą ich kulturą stykamy, choćby za sprawą popkultury, a nie dlatego, że rzeczywiście taka jest. Faktem jest jednak, że przy nauce niektórych języków trzeba przyswoić więcej wiedzy kulturowej, a przy nauce innych mniej. Takim sztandarowym afrykanistycznym przykładem jest suahili vs. amharski. Suahili jest dziś używany w większości jako język drugi i o tych smaczkach kulturowych mówi się raczej w kontekście historycznym, podczas gdy Amharowie są przywiązani do tradycji i ją kontynuują, w tym tradycję nie mówienia niczego wprost (nazywało się to zdaje się zasadą wosku i złota, czyli to co słychać na zewnątrz jest tylko woskiem, a ukryte znaczenie jest złotem). Więc kiedy postawimy te dwa światy obok siebie, na samej zasadzie porównania jeden wydaje się wysokim, a drugi niskim kontekstem. Ale zgadzam się, że zjawisko jest dużo bardziej skomplikowane i tak naprawdę i tak nie da się nauczyć języka bez kultury.

      Usuń