Od dawna zastanawiałam się, co sprawia, że Stephen King jest jednym z najpoczytniejszych żyjących pisarzy. A najprostszym sposobem, żeby się tego dowiedzieć, jest przeczytanie jakiejś jego książki. W ręce wpadła mi "Carrie" - debiutancka powieść autora. Teraz już wiem. Czytając Kinga miałam podobne odczucia, jak przy czytaniu J. K. Rowling. Wiedziałam, że to co czytam, to tylko bajeczka, ale na tyle dobrze napisana, że nie mogłam się oderwać.
"Carrie" to powieść epistolarna, oprócz części głównej, w której wszystkowiedzący narrator opowiada nam o przebiegu wydarzeń, w jej skład wchodzą też listy, wycinki z gazet, depesze agencji prasowych, fragmenty naukowych książek czy zapisy z przesłuchań przeprowadzonych przez komisję wyjaśniającą sprawę Carrie White. Wszystko ma sprawiać wrażenie autentyczności przedstawionych wydarzeń. Same wydarzenia są niebanalne, narrator ukazuje bowiem finał balu na zakończenie roku szkolnego w Thomas Ewen Consolidated High School w Chamberlain, jako jedną z największych tragedii, jaka dotknęła Stany Zjednoczone.
Przyznam, że wątek samej Carrie był dla mnie o wiele ciekawszy niż wywody o telekinezie. King świetnie uchwycił istotę bycia szkolną ofiarą. Z Carrie drwiły nawet osoby, które nigdy by się o to nie podejrzewały, jak choćby Susan Snell. Carrie była po prosty typem ofiary, w swoich niemodnych ubraniach, z całą swoją nieporadnością i matką - fanatyczką religijną. Wiadomo, że lata szkolne to czas, w którym ludzie bywają najbardziej okrutni. Nie przyswoili jeszcze konwencji społecznych i moralnych, które zabraniają znęcać się nad słabszymi (niektórzy pewnie nigdy ich nie przyswoją), często podążają za tłumem, zależy im na akceptacji i popularności wśród rówieśników, a przy tym częściej kierują się emocjami niż rozsądkiem. Wszystko to sprawia, że życie Carrie to istne piekło. W domu nie jest lepiej, jej matka wszędzie widzi zarzewie grzechu, wystąpiła nawet z kościoła baptystów, którą to wspólnotę uważa za grzeszną i sama odprawia narzeczeństwa religijne w swoim domu. Szczególną nienawiścią darzy wszystko, co jest związane z seksualnością. Nie powiedziała Carrie, że istnieje coś takiego jak miesiączka. Kiedy dziewczyna dostaje pierwszego okresu, myśli, że wykrwawia się na śmierć. Przez co oczywiście po raz kolejny staje się pośmiewiskiem dla koleżanek z klasy. Na skutek kolejnego upokorzenia w Carrie budzą się zdolności telekinetyczne. Już wkrótce odegra się na swoich prześladowcach.
Motyw krwi menstruacyjnej jeszcze się w "Carrie" pojawi. Przypisywanie takiej niemalże magicznej mocy miesiączce nieco mnie rozbawiło. King sięga tu do lęku obecnego w wielu kulturach, którego ślady możemy znaleźć choćby w Starym Testamencie. I tak w trakcie czytania przyszło mi do głowy zdanie zapamiętane z Księgi Kapłańskiej:
A jeśli kobieta ma wyciek i tym, co wycieka z jej ciała, jest krew, pozostanie ona siedem dni w swej nieczystości menstruacyjnej i każdy, kto jej dotknie, będzie nieczysty aż do wieczora.
Ponadto, we fragmentach udających książkę popularnonaukową, autor wyjaśnia fenomen telekinezy jako efekt działania genu, który może być dominujący tylko u kobiet. Pada tam stwierdzenie, jak przerażający jest fakt, że na świecie mogą istnieć kobiety, które są w stanie zabijać samą myślą. Czyżby jednak lęk przed kobietami panie King?
Pomijając te drobne fragmenty, który wywołały u mnie szyderczy uśmiech, "Carrie" to naprawdę niezły thriller. King pokazuje w nim, jak świetnie idzie mu opowiadanie historii. Książkę tę zalecam czytać wieczorem lub w nocy, wtedy najłatwiej poczuć dreszczyk emocji. Można również czytać po męczącym dniu, powieść jest na tyle wciągająca, że skutecznie zwalczy znużenie.
ah tak, pamiętam, że mocno się tą książką zachwycałem, kiedy dawno temu odkryłem kinga. polecam Ci 'sklepik z marzeniami' - to coś zupełnie innego, ale wydaje mi się, że warte zachodu.
OdpowiedzUsuńDziękuję za polecenie, opis książki brzmi intrygująco.
Usuń