"Gangster Squad. Pogromcy mafii"
źródło: filmweb.pl |
Jest rok 1949, gangster Mickey Cohen (w tej roli jak zawsze świetny Sean Penn) przejmuje władzę w Los Angeles. Opłaca policjantów i sędziów, kontroluje handel narkotykami i bronią, prowadzi burdele i kasyna. Znajdzie się jednak grupa odważnych i nieskorumpowanych policjantów, którzy stawią mu czoła. Nie, to nie remake "Nietykalnych" z 1987 roku, a nowy film Rubena Fleischera "Gangster Squad. Pogromcy mafii". Poza głównym czarnym charakterem (w "Nietykalnych" był nim Al Capone) filmy różnią się też czasem akcji. Prohibicja poszła już bowiem dawno w niepamięć, a dowódca tajnej policyjnej jednostki, sierżant John O'Mara, zdobywał doświadczenie na frontach II wojny światowej. "Gangster Squad. Pogromcy mafii" to klasyczne kino gangsterskie. Niektórzy recenzenci zarzucają filmowi przewidywalność i jednowymiarowość postaci. Ale właśnie na tym jego klasyczność polega. Trzeba do tego dodać naprawdę niezłe wykonanie i aktorów z pierwszej ligi. Jak coś takiego wyszło spod ręki reżysera "Zombieland"? Nie mam pojęcia.
Do klasycznego kina gangsterskiego nawiązuje tu wszystko, od scenerii przez wygląd postaci do ich samochodów i broni (bohaterowie posługują się oczywiście słynnym pistoletem maszynowym Tommy gun). Efektu dopełniają nocne kluby i jazz bandy. Patrząc na to wszystko, trudno nie pomyśleć o takich klasykach, jak "Asfaltowa dżungla"czy "Człowiek z blizną". Postać Grace (Emma Stone) jest jakby żywcem wyjęta z filmu noir. To kobieta upadła, dziewczyna Cohena, która ma jednak dobre serce i odwagę, jakiej mogłoby jej pozazdrościć wielu policjantów. Z opresji będzie ją ratował sierżant Jerry Wooters (Ryan Gosling). Jak na tego typu filmy przystało, reżyser nieco nagiął fakty i powiększył rzeczywiste zasługi członków Gangster Squad. Rzeczywistość nie była bowiem aż tak dramatyczna. Mickey Cohen trafił do więzienia w 1950 roku za oszustwa podatkowe. Jak widać, miał nawet więcej wspólnego z Alem Capone, niż zobaczymy w filmie. Podobnie jak on, rzeczywiście trafił też do Alcatraz.
Ciężko powiedzieć, żeby "Gangster Squad. Pogromcy mafii" był filmem wybitnym. Jest to bardziej dzieło dobrego rzemieślnika, niż artysty. Niemniej, dla samej formy, warto na niego popatrzeć.
"Django"
źródło: filmweb.pl |
Quentin Tarantino też ostatnio sięgnął po klasyczną formę. Z tego mariażu nie wyszedł jednak western, a po prostu bardzo dobry Tarantino na Dzikim Zachodzie. Nie jestem fanką tego reżysera, wręcz przeciwnie, czasem odczuwam jego nadmiar. Mam wrażenie, że Tarantino to jedyny reżyser znany wszystkim widzom na tej planecie. Jakikolwiek film by na tym świecie nie powstał, na pewno znajdzie się ktoś, kto powie, że film ów jest taki jak u Tarantina, albo przeciwnie, w ogóle Tarantina nie przypomina. Jego nazwisko stało się już chyba synonimem pewnego gatunku filmowego, charakteryzującego się przede wszystkim dużym rozbryzgiem krwi.
W "Django" krew też bryzga, ale nie jest to wcale motyw dominujący. To chyba najzabawniejszy ze znanych mi filmów reżysera. "Django" stoi przede wszystkim świetnymi dialogami, które powinny przejść do historii kina. Mówię o niemal każdym zdaniu wypowiedzianym przed dr. Kinga Schultza (Christoph Waltz) czy genialnej scenie, w której biali plantatorzy chcą zemścić się na nim i na Django, a na drodze stają im źle uszyte maski. Dr Schultz to w ogóle ciekawa postać, z jednej strony łowca głów, który bez mrugnięcia okiem zabije każdego, kto nawinie mu się pod lufę, z drugiej osoba wykształcona, obyta i niezwykle wrażliwa na uciemiężenie czarnych niewolników.
Schultz wykupuje z niewoli tytułowego Django (Jamie Fox), początkowo mając w tym swój interes. Wkrótce jednak poczucie odpowiedzialności każe mu zrobić z Django pierwszorzędnego rewolwerowca i pomóc mu w odzyskaniu żony. Przyjdzie im się zmierzyć z właścicielem plantacji Candyland, Calvinem Candie'em (Leonardo DiCaprio). Jak nie trudno się domyślić po samym nazwisku odtwórcy tej roli, czarny charakter to w filmie prawdziwa perełka. Calvin jest kwintesencją stereotypu krwiożerczego właściciela niewolników. Zabija ich dla zasady i dla rozrywki. Myślę, że nie popsuję nikomu seansu zdradzając, że skończy się wielkim rozbryzgiem krwi.
"Django" to zdecydowanie bardziej pastisz, niż parodia klasycznego westernu. Widać tu bowiem fascynację Quentina Tarantino tym gatunkiem. Reżyser w mistrzowski sposób bawi się charakterystycznymi dla westernu, kiczowatymi motywami. Mnie ten film naprawdę zaskoczył, po prostu nie sądziłam, że oglądanie go sprawi mi aż tyle radości.
"Hansel i Gretel: Łowcy czarownic"
źródło: filmweb.pl |
Na koniec coś już całkowicie rozrywkowego i to dla osób o specyficznym poczuciu humoru. Warto na początku wspomnieć, kim jest reżyser owego dzieła. Norweg Tommy Wirkola zasłynął obrazem "Død snø", wyświetlanym u nas jako "Zombie SS". Mamy więc do czynienia z twórcą, który fruwające kawałki ciała uważa za niezwykle zabawne. W swoim hollywoodzkim debiucie Wirkola odchodzi jednak nieco od przypominającej "Martwicę mózgu" stylistyki czarnej komedii.
"Hansel i Gretel: Łowcy czarownic" to nowa, krwawa wersja bajki o Jasiu i Małgosi. I choć baśnie braci Grimm słyną z brutalności (jak na dzisiejsze standardy oczywiście), takiej interpretacji autorzy nie mogli przewidzieć. Hansel (Jeremmy Renner) i Gretel (Gemma Arterton) są już dorośli i polowaniem na czarownice zarabiają na życie. A że Wirkola pozostaje Wirkolą, bohaterowie wytną wiedźmy w pień przy użyciu broni maszynowej. Okaże się, że Hansel cierpi na cukrzycę, ponieważ w dzieciństwie wiedźma karmiła go słodyczami, Gretel natomiast zostanie uratowana z opresji przez trolla o wiele mówiącym imieniu Edward.
Trzeba przyznać, że film jest bardzo zgrabnie zrobiony. Na efekty specjalne, kostiumy czy charakteryzację nie można narzekać. Jedną z czarownic gra Joanna Kulig, ale zaręczam, że jej nie poznacie. Broni się również scenariusz i realizacja. Wirkola zaskakuje nas wtedy, kiedy myślimy, że już nic nas w tym filmie nie zaskoczy. "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic" jest filmem własnie takim, jakim miał być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz