poniedziałek, 25 lutego 2013

"Kwiaty wojny"


Byłam zdeterminowana, żeby obejrzeć "Kwiaty wojny". A naprawdę trzeba do tego dużo determinacji. Film był chińskim kandydatem do Oscara w ubiegłym roku, do naszych kin wszedł dopiero teraz. W całej Warszawie wyświetla go tylko kino Kultura i to raz dziennie. Naprawdę nie rozumiem dlaczego. Film mógłby być hitem. To kawał dobrego kina na światowym poziomie, zrealizowany z rozmachem, a uniwersalność podejmowanych tematów łagodzi wszelkie różnice kulturowe. Rolę główną gra Christian Bale, już to mogłoby przyciągnąć widzów do kin. Tymczasem nie ma praktycznie żadnej promocji, a jeśli ktoś już jakimś cudem wie o filmie, to najpewniej nie ma gdzie go obejrzeć. Mnie się udało. I choć rzadko się wzruszam, tym razem miałam łzy w oczach.

Ale zacznijmy od krótkiej powtórki z historii. Masakra w Nankinie to jedna z największych rzezi XX wieku, dokonana przez Japończyków na Chińczykach. Trwała II wojna chińsko-japońska. W grudniu 1937 roku wojska Cesarskiej Armii Japońskiej rozpoczęły szturm na Nankin, ówczesną stolicę Chin. Wikipedia podaje, że liczbę ofiar szacuje się na od 50 tysięcy do nawet 400 tysięcy ludzi. Rzeź była wyjątkowo brutalna, miasto terroryzowały grupy pijanych żołnierzy. Wydarzenie nazywane jest też gwałtem nankińskim ze względu na ogromną liczbę gwałtów dokonanych na kobietach i dzieciach (około 20 tysięcy). Gwałty zwykle było zbiorowe, kończyły się zabiciem ofiary lub jej trwałym okaleczeniem. W internecie można znaleźć zdjęcia z tamtych wydarzeń, przedstawiające zmasakrowane ciała dzieci lub martwe kobiety z okaleczonymi narządami rodnymi. Rzeź trwała prawie sześć tygodni. Dowodzący wojskami japońskimi Iwane Matsui został później postawiony przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym i skazany na śmierć. Teraz pewnie smaży się w piekle. Japończycy w "Kwiatach wojny" zostali oczywiście przedstawieni jako rządne krwi, atawistyczne bestie. Może i jest to chińska propaganda, ale akurat za Nankin im się należy.

Niech nikogo nie odstraszy wizja, że zobaczymy te wszystkie okropności w filmie. Zawierucha wojenna jest gdzieś obok, otacza bohaterów, ale nie łamie ich charakterów. Przypadek sprawia, że podczas szturmu na Nankin, w katolickiej katedrze schronienie znajdują: grabarz z amerykańskim paszportem, który zwykle bywa pijany, John Miller (Christian Bale), uczennice katolickiej szkoły, pomocnik zmarłego księdza, umierający nastoletni żołnierz i grupa prostytutek. Bohaterowie będą się starali przeżyć, a z czasem odkryją, że jest coś ważniejszego niż przetrwanie. Reżyser Yimou Zhang udowadnia, że wojna nie tylko budzi w ludziach to, co najgorsze, czasem budzi też to, co dobre. Bohaterami zostają ci, którzy sami nigdy by się o to nie podejrzewali. Przemianę przechodzi bohater grany przez Christiana Bale'a, który z tą niełatwo rolą radzi sobie po mistrzowsku.

W "Kwiatach wojny" zadziwiająco dużo jest nadziei i optymizmu. Nawet w tak dramatycznych okolicznościach znajdzie się miejsce na przyjaźń, miłość czy cieszenie się drobnymi rzeczami. Tak jak w taoizmie, energie yin i yang muszą pozostać w równowadze. Przez to wszystko "Kwiaty wojny" stają się niezłym wyciskaczem łez. Bardzo mocną stroną filmu są muzyka i zdjęcia, z naciskiem na zdjęcia. Nigdy jeszcze nie widziałam tylu pięknych i artystycznych ujęć w filmie wojennym. "Kwiaty wojny" to uczta dla oka i dla ducha. Oczywiście można by przyczepić się do autentyzmu, którego w filmie trochę zabrakło. Pozostaje też wiele pytań. Czy oddział żołnierzy oddałby życie za grupę dziewczynek, które jak wiadomo w chińskiej kulturze stoją dość nisko w strukturze społecznej? Wątpię. Czy to aby nie nazbyt patetyczne, że po stronie chińskiej wszyscy okazują się bohaterami? Pewnie tak, ale nie psuje to przyjemności oglądania tego historycznego widowiska.

źródło: filmweb.pl

PS Z masakrą w Nankinie wiąże się inna pasjonująca opowieść. Prawdziwy paradoks i chichot historii. Schronieniem dla mieszkańców Nankinu stała się bowiem ambasada III Rzeszy. Pakt pomiędzy Cesarstwem Japonii a Hitlerem czynił ją nietykalną. Prowadzący placówkę niemiecki biznesmen i funkcjonariusz NSDAP John Rabe uratował około 200 tysięcy Chińczyków. Powstało o nim kilka filmów, w tym chińsko-francusko-niemiecki obraz z 2009 roku "John Rabe", który niestety nie trafił do polskich kin. A szkoda, jest to w końcu historia na miarę "Listy Schindlera" czy "Hotelu Ruanda".

1 komentarz:

  1. Tyle czasu czekałam na ten film, miałam nadzieję, że sobie go obejrzę w kinie, a tu... klapa.

    Sam Christian Bale w roli głównej to dobry powód, by zobaczyć "Kwiaty Wojny". A Twoja recenzja jeszcze bardziej zachęciła mnie do obejrzenia.

    OdpowiedzUsuń